Takie dobre dziecko

Córka zaprosiła koleżankę na piżama party. Kiedy odbierałyśmy koleżankę z jej domu, przebiegło mi po głowie kilka myśli, z których jedna zatrzymała mnie na dłużej.

 

A zaczęło się od:
Ale fajnie tej mamie, jedno dziecko mniej wieczorem.
Jednak w domu zostają jeszcze młodsze.
W sumie to pewnie nawet nie odczuje, że jest jej lżej.
Może nawet żałuje, że najstarsza wychodzi na noc – to przecież taka pociecha w rodzinie wielodzietnej.

 

Tak, to było to zdanie. Nie wiem, czy ta mama tak odbierała tę sytuację – to były moje myśli i moje spostrzeżenia. Bardzo znajome.
Taka z niej pociecha. Takie w sumie dobre dziecko. Pomaga, można na nie liczyć.
Dobrze się uczy. Współpracuje (czyli wykonuje polecenia).
Jest spokojne. Mądre. Pracowite. Serdeczne. Opiekuńcze w stosunku do rodzeństwa. Duma rodziców. Błyskotliwy umysł.

 

I można tak wstawiać do upadłego.

 

Widzę pewną pułapkę “w sumie dobrego dziecka”.
Ma być docenieniem, a w istocie jest zawężeniem dziecka do tych jego cech/zachowań, które podobają się rodzicom. Sprawiają, że jest im wygodniej.
Czy to źle?
Czy już naprawdę nie można zachwycać się tym, jakie fajne dziecko mamy? Czy to już nie przesada?

 

W samym zachwycaniu się nie ma nic złego, tak myślę. Wręcz przeciwnie. Im więcej w nas zachwytu dzieckiem, im mocniej jest ono wartością dla nas, tym piękniej.
Wartością samą w sobie, nie zawężoną do tzw. funkcjonowania.
Wartością nie tylko wtedy, gdy garnie się do pomocy, słucha poleceń i wykonuje obowiązki. Gdy daje dobre świadectwo o nas przed innymi (cokolwiek to znaczy).
Wartością również wtedy, a może przede wszystkim, gdy nie chce pomagać, słuchać, gwiżdże na powierzone zadania, a świadectwo, które daje, mocno odbiega od naszych wyobrażeń.

 

Zresztą, nie będę moralizować i przekonywać, jak pięknym darem jest “nie” dziecka.
Sama nie zawsze czuję się gotowa na ten dar.

 

Gdybym miała od jutra nigdy więcej nie zobaczyć któregoś z moich dzieci, czego by mi na co dzień brakowało? Tego, że ktoś wykonywał moje polecenia? Że przynosił do domu dobre stopnie?
Że był spokojny i opanowany, cierpliwy i łagodny, posłuszny i współpracujący?
Czy może raczej tego, że był – taki, jaki był?
Że odkrywał przede mną inny świat, świat, który wcześniej mnie nie pociągał i nie interesował, że wypełniał moje życie swoją energią, swoją perspektywą, nadawał inny, niż dotychczasowy, sens?
Brakowałoby mi tego, JAKIE to dziecko było, czy KIM było?

 

Bo kiedy myślę o swoim mężu, to słowa “to taki w sumie dobry mąż, gotuje, sprząta i kawę parzy” wydają mi się tak zubażające to, kim mój mąż dla mnie jest, że aż szkoda tych słów.
Ponieważ gdybym chciała mieć mężczyznę, który sprzątałby dla mnie, parzył kawę i gotował, zatrudniłabym gosposia domowego (o ile taki zawód istnieje).

 

Moje dzieci nie są dobre przez to, co i jak robią. Są dobre takie, jakie są; nie są dobre mimo swoich przywar, nie są “w sumie dobre”, ani nie są jakąś tam moją wyręką, a zatem pociechą – są wyjątkowe i są ogromną wartością takie, jakie są.
W całej swej dziecięcej okazałości.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Krótki poradnik, jak zepsuć rodzeństwu wzajemne relacje

Jak sprawić, aby dzieci straciły więź ze sobą, żyły całkiem obok siebie i nie potrafiły znaleźć wspólnego języka – doskonały tutorial znajdziecie w filmie animowanym “Kraina lodu”.
Co takiego uczynili rodzice bohaterek, Elsy i Anny, aby zamknąć siostrom drogę do ciepłej siostrzanej relacji i dlaczego – na szczęście – im się to nie udało?

 

Po pierwsze:
Wzbudzili w jednym z dzieci przekonanie, że posiada moc – siłę, która zagraża siostrze. Moc Elsy była mocą niszczycielską, zamrażając wszystko, czego dotknęła.
Jak to zrobić?
Można sobie poradzić nawet mając zwyczajne, nieznające magicznych sztuczek, dziecko.
Może jest większe? Silniejsze? Starsze? Sprytniejsze?
Cokolwiek. Znajdź to, pokaż dziecku i podkreślaj na każdym kroku.
– Dlaczego zawsze jej zabierasz?
– Musisz go ciągle popychać?
– Wykorzystujesz to, że ona jest młodsza i niewiele rozumie, żeby ją oszukiwać.

 

Zdziwisz się, jak szybko dziecko w to uwierzy i zacznie korzystać ze swojej “mocy” w relacjach z rodzeństwem.

 

Po drugie:
Wzbudzili w młodszej córce przekonanie, że z jej siostrą jest coś nie tak. Że relacja z nią jest dla Anny niebezpieczna, a ponieważ Anna tego nie rozumie i wciąż do Elsy lgnie, postanowili odizolować od siebie obie dziewczynki.
Jak to zrobić?
Izolacji można dokonywać poprzez wtrącanie się w dziecięce spory i próby rozstrzygania ich na korzyść tylko jednego z dzieci (oczywiście “słabszego”), porównywanie dzieci między sobą (“Twój brat jest już gotowy, ile mamy jeszcze czekać na ciebie?”) oraz nieśmiertelne, kultywowane od pokoleń, wpisywanie jednego z nich w rolę starszego i mądrzejszego.

 

Chciałoby się spuentować: sukces w dwóch krokach gwarantowany. Ale nie, nie zrobię tego, bo nienawidzę podobnej stylistyki.
I jeśli w ogóle ośmielam się pisać w nieco sarkastycznym tonie, to tylko dlatego, że sama byłam na najlepszej drodze do realizacji podobnego scenariusza.
Oczywiście rodzice, którzy na tę drogę wstępują, zazwyczaj mają bardzo dobre intencje. Chcą pomóc dzieciom zbudować przyjacielską relację.

 

A potem wszystko psuje się coraz bardziej.
Wydaje się, że podstawowym błędem jest założenie, jakoby relacja między rodzeństwem świadczyła o jakości rodzicielstwa.
Mówiąc prosto – jeśli dzieci się lubią, ładnie (!) bawią i są dla siebie miłe – jestem dobrym rodzicem.
Jeśli się kłócą, biją i przezywają – to moja wina i dowód na to, jak kiepską matką jestem.

 

Owszem, możemy wspierać te relacje, jednak to, czy nasze dzieci będą się przyjaźniły, nie zależy ostatecznie od nas.

Więcej – one nie muszą się przyjaźnić. Może je dzielić tak wiele, że ta przyjaźń nie będzie możliwa.
I to nie mówi absolutnie nic o tym, jakich rodziców mają.
Możemy natomiast pomóc im odnaleźć drogę do siebie pomimo tego wszystkiego, co je dzieli.
Jak to zrobić?

 

Chciałam napisać bardzo konkretnie, choć kilka przykładów, jednak im dłużej pisałam, tym bardziej byłam niezadowolona z powierzchowności proponowanych rozwiązań.
Dlatego napiszę bardzo ogólnie, a więcej konkretów przedstawię w podcaście dotyczącym tematu rodzeństwa.

 

Zatem – jak? Robiąc najmniej, jak tylko się da. Relacja naszych dzieci to jest ich relacja. Nie znam takiej, w której brak konfliktów, sprzeczek, wyrażanych głośno i dosadnie argumentów.
Oczywiście, trudno zostawić roczniaka i trzylatka, aby sami rozstrzygali swoje spory – im mniejsze dzieci, tym więcej rodzica potrzeba, by te relacje poukładać. Jednak i wtedy rolą rodzica jest bycie mediatorem, nie sędzią, obrońcą i oskarżycielem.

 

Im bardziej porzucam swoje oceny, a skupiam się na odbijaniu zastanej rzeczywistości i opisywaniu jej, tym łatwiej moim dzieciom ochłonąć i dostrzec tę druga stronę sporu.
– Zdenerwowałaś się, kiedy siostra wzięła twoją rzecz bez pytania. Ona z kolei przestraszyła się, gdy tak nagle na nią krzyknęłaś.

 

Nie muszę nadzorować dalszego ciągu. Przeproszą się, albo i nie (no dobra, przyznaję uczciwie – wcale nierzadko podsłuchuję, czy się przepraszają), dogadają się, albo obrażą i poważnie zadeklarują “Już nie jesteś moją siostrą!”. Nie moja to rzecz.
Owszem, jestem uważna wobec relacji, w której wydaje mi się, że jedno dziecko obawia się drugiego. Nie tylko tu i teraz, ale niejako z definicji – jakby ta relacja była nierówna. Nawet wówczas jednak staram się nie napadać na “silniejszą” stronę, a raczej wzmacniać dziecko, które wydaje się pozbawione mocy i poddaje się rodzeństwu.
– Czy jesteś zadowolony z takiego rozwiązania?
– Nie musisz się zgadzać, jeśli nie chcesz, nawet jeśli twoja siostra tego oczekuje.

 

Bardzo mocno widzę swoją rolę jako budowanie relacji z każdym z dzieci z osobna. Wspólne wyprawy tylko z jednym z dzieci – nawet jeśli to wyprawa na myjnię, czy po masło do sklepu.
Zainteresowanie każdym z nich z osobna. Nie porównywanie z rodzeństwem, tylko patrzenie na pojedyncze, oddzielne dziecko.
Dostrzeganie potrzeb każdego z nich, bo każde z nich ma konkretne potrzeby w każdym konflikcie.
Moją rolą jest nakarmić każde swoją uwagą i miłością po to, aby nie musiały ze sobą o to walczyć.
Aby – nasycone – mogły dostrzec wyjątkowe piękno w tej relacji, zamiast postrzegać ją jako zagrożenie dla swoich potrzeb.

 

Wyjątkowa relacja Elsy i Anny sprawiła, że odnalazły one drogę do siebie – choć dopiero po śmierci rodziców.
Aby moje dzieci mogły zbudować most ponad tym, co je dzieli – bo nie każda konfiguracja w naszym domu nosi cechy dozgonnej przyjaźni – musi umrzeć we mnie ten nadopiekuńczy, wszechwiedzący rodzic.
One same mają moc, by tę relację pielęgnować. Moja rola jest drugorzędna.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nieracjonalni rodzice Śpiącej Królewny

Piękna, mądra i dobra królewna za sprawą klątwy złej wróżki przekłuwa palec wrzecionem i zapada w stuletni sen – interpretacji tej bajki jest wiele. Włącznie z tą freudowską.

 

Żadna mnie nie przekonuje tak, jak proste pytanie, które mam w sobie od czasów, gdy jeszcze bajek słuchałam – dlaczego jej rodzice po prostu nie powiedzieli jej, jak wygląda wrzeciono, z czym się może dla niej wiązać użycie go i jak powinna się chronić?!
Może kiedy zostanę matką, zrozumiem, myślałam sobie jako dziecko. Może rodzice tacy właśnie są – nieracjonalni w potrzebie chronienia swych dzieci.

 

Zostałam matką. Wciąż nie rozumiem.

 

A w zasadzie – doskonale rozumiem nieracjonalną wręcz chęć chronienia własnego potomstwa, taki odruch. Schować, zamknąć, otoczyć murem, odseparować w wieży. Zabronić, zakazać, zabrać.

 

Tylko, że po odruchu przychodzi otrzeźwienie. I co dalej? Będę strażnikiem własnego dziecka do końca życia? Czyjego życia?
I nawet gdyby to było możliwe, stać przy dziecku dzień i noc, podążać krok w krok, to przecież nikt z nas nie chciałby tak żyć. Ani rodzic, ani dziecko.

 

Wydaje się to takie proste – usiąść z córką i wyłożyć jej kawa na ławę.
Słuchaj, zła wróżka z zemsty na nas rzuciła na ciebie klątwę – kiedy skończysz szesnaście lat, ukłujesz się wrzecionem i zaśniesz na sto lat. Zatem prosimy, oto wrzeciono, trzeba go używać w taki oto sposób, uważać na palce, a najlepiej po szesnastych urodzinach przerzuć się na wyplatanie koszyków.

 

Oczywiście, jest ryzyko, że królewna zlekceważyłaby ostrzeżenie, sądząc, że rodzice jak zwykle przesadzają. Pewnie oni wyrzucaliby sobie wówczas, że nie zrobili wszystkiego, by ją uchronić.

 

Stop. To jest ta pułapka. Co to znaczy zrobić wszystko? Usuwać potencjalne zagrożenia?
W takim razie nigdy nie zrobimy wszystkiego. Zawsze jest ten margines niedopatrzenia. Nieprzewidywalności. Naszej własnej ograniczoności, niemocy.

 

Zrobić wszystko, aby uchronić dziecko, to zaufać mu, że potrafi zadbać o siebie samo. A zaufać mu, to stworzyć mu przestrzeń ku temu. Zachęcać do podejmowania wyzwań. Tłumaczyć świat, bez wpadania w paranoję ( w zasadzie dlaczego nie wolno rozmawiać z nieznajomymi, jak głosi jedna z wersji Czerwonego Kapturka?). Pokazywać różne środki ostrożności.

Ale przede wszystkim dawać wolność wyboru i samodzielnego myślenia. I kochać – tak, by nie musiało sięgać po namiastki miłości, zapuszczając się w niebezpieczne ścieżki.

Czy gdyby królewna poznała wrzeciono wcześniej, jej krzywda ograniczyłaby się tylko do zranienia w palec? Bez nadbagażu w postaci stuletniej nocy? Być może.

Jakkolwiek możliwości jest multum, lubię myśleć, że tak właśnie by było.

 

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Potęga intuicji

– Ależ ja tak intuicyjnie robiłam/robiłem! – wyrywa się nierzadko zdumionym rodzicom podczas warsztatów.
– Intuicyjnie czuję, że to nie jest dobre rozwiązanie, ale nie wiem, co mogę zrobić w zamian – z takimi dylematami zwracają się z prośbą o poradę.

 

Intuicja, intuicyjnie, co to właściwie znaczy? Czy można intuicji zaufać? I czy można jej nie mieć?

 

Intuicja nie jest magiczną mocą, darem dla wybranych. Składają się na nią wszystkie nasze wcześniejsze doświadczenia, zebrane i uporządkowane przez nasz mózg nieświadomie, bez naszego udziału. Mnóstwo informacji nasz mózg gromadzi nie zaprzątając nam tym głowy (dosłownie!). Kataloguje je i odkłada na później, błyskawicznie wracając do nich w razie potrzeby.

Intuicji nie potrafimy wytłumaczyć, podeprzeć racjonalnymi argumentami
– w każdym razie nie zawsze.

 

Po prostu to wiem. Po prostu to czuję.

 

Niebagatelne znaczenie dla intuicji ma empatia. Kiedy rodzic próbuje nauczyć dziecko samodzielnego zasypiania, ale w konfrontacji z płaczem zza ściany pęka mu serce, to nie jest bycie „ za miękkim”, „nadwrażliwym” czy „niekonsekwentnym”.

To intuicyjne poczucie, że obrana droga jest niewłaściwa. I że należy ją zmienić.
Część rodziców ulega intuicji, część lekceważy jej wołania. Odczucia odczuciami, ale fachowcy twierdzą…, specjaliści radzą…, eksperci przekonują…

 

Bywa, że intuicja jest zakopana pod tonami rad dobrych cioć, newsów z poradników dla rodziców i najróżniejszych rewelacji z gazetek o dzieciach – tak głęboko, że trudno ją usłyszeć. Potrzeba czegoś, co ją odkopie, wydobędzie choć częściowo na wierzch i pozwoli jej przemawiać tym mądrym, doświadczonym głosem.

 

Moja była zawalona totalnie. Zasypana, zakopana, nie docierała do mnie ze swym wołaniem, gdy podejmowałam najróżniejsze – ważne i błahe – decyzje rodzicielskie.
Bo mi wejdzie na głowę, bo się przyzwyczai, bo chce rządzić etc. – takie echo odbijało się we mnie, skutecznie ją zagłuszając.

 

Przebudzenie było silne; dziś myślę, że trochę przeemocjonowane, ale mimo wszystko – skuteczne.
Doznałam go podczas lektury „W głębi kontinuum” J. Liedloff, a w zasadzie jednego łzawego fragmentu opisującego odczucia malutkiego niemowlęcia pozostawionego samotnie w swoim pokoju, w swoim łóżeczku.

Trafiło. Od tego momentu jestem w swojej intuicji zakochana, nie tylko dlatego, że pomaga mi zrozumieć dzieci, podejmować decyzje, koi rozterki.

 

Przede wszystkim dlatego, że dzięki niej jestem pewna tego, co robię. Umiem odsiewać to, co „moje” od tego, co absolutnie do mnie nie pasuje. Nie muszę rzucać się od książki do książki, zmieniać metod, technik, poglądów – bo tak powiedział X lub Y, a oni są ekspertami.
Czuję się ekspertką od własnych dzieci – i nie dlatego, że naczytałam się książek lub przeszłam mnóstwo szkoleń.

 

Dlatego ogromnie wierzę w rodzicielską intuicję. Wiem, że każdy z nas ją ma, i ona genialnie wyznacza kierunek naszych rodzicielskich działań.

 

Absolutnie nie podważam przy tym zasadności dokształcania się – obracania różnych sytuacji pod różnym kątem, a zwłaszcza pod kątem patrzenia dziecka. To bardzo ważny proces rodzicielskiego samodoskonalenia, zwłaszcza że często wielu umiejętności po prostu nie nabyliśmy nigdy wcześniej – a intuicja opiera się nie na magii, ale na tym, czego już doświadczyliśmy.

 

Te umiejętności są nam potrzebne, ich szlifowanie jest niezbędne – ale to intuicja podpowie nam, czy w naszym przypadku, w tym momencie, dla naszego dziecka, proponowane rozwiązanie jest właściwe. Zasadne. Pomocne.

 

Trzeba tylko zechcieć jej zaufać, wysłuchać. A im więcej zechcemy słuchać, tym chętniej będzie się odzywać.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej