Zero-jeden

Kiedy pisze się o wychowywaniu dzieci, trzeba liczyć się z tym, że proponowane metody będą krytykowane. W ogóle z krytyką trzeba się liczyć, jeśli pisze się o czymkolwiek. Nie mam z tym żadnego problemu, chciałabym jednak wejść w polemikę z takim typem komentarzy, które szufladkuję sobie jako “zero-jedynkowe”. I dziś właśnie o nich.

 

 

1. Poszanowanie emocji dziecka – tak, ale bez przesady. Nie zamierzam tolerować wyzwisk i krzyków, czego to uczy? Że można wyżywać się bezkarnie na innych?

Dzieci uczą się przez naśladownictwo. Obserwują innych, zwłaszcza rodziców, i to od nich przejmują sposoby reakcji w danej sytuacji.

Czyli jeśli ja, mama, nie biję ich w złości, nie wyzywam i nie wrzeszczę, to one raczej też nie będą. Jest to jednak kwestia czasu, zanim ich układ nerwowy dojrzeje do tego, by podjąć świadomą decyzję, co zrobić z nagromadzonymi emocjami. Zanim będą w stanie częściej korzystać z płatów czołowych, a nie z niższych ośrodków mózgu.

Podobnie jak z nauką jedzenia: niegotowość motoryczna nie pozwala niemowlęciu chwycić sztućców i wprawnie posługiwać się nimi w czasie posiłku. Początkowo jest bałagan, łyżką o wiele fajniej uderza się w blat stolika niż nakłada kolejne porcje jedzenia, a pokarm wkłada się do buzi – wiadomo- rączką.
Taka kolej rzeczy i raczej nie martwimy się, że pozwalając na tego typu zachowania nauczymy dziecko, że takie zachowanie przy stole jest ok. Czekamy po prostu, aż będzie gotowe.

 

 

Inną sprawą jest to, że tolerowanie krzyków nie jest tym samym, co przyklaskiwanie im. Uznanie, że dziecko nie radzi sobie z emocjami i potrzebuje wsparcia dorosłej osoby nie powoduje, że spuszczamy pokornie głowę i pozwalamy się okładać. Jest to droga usiana szukaniem innych sposobów reagowania i podsuwaniem ich dziecku. Z akceptacją faktu, że potrzeba czasu na taką dojrzałość, która pomoże z tych sposobów skorzystać. Dzieci doskonale wiedzą, jakie są oczekiwania rodziców, tylko czasem nie są gotowe, by im sprostać.

 

 

2. Przecież jeśli dziecko nie zostanie ukarane, nie będzie wiedziało, że robi źle! Wyrośnie w poczuciu, że nie musi liczyć się z nikim i niczym.

Jak wyżej. Odejście od systemu kar nie sprawia, że mamy związane ręce. Między tymi skrajnościami jest jeszcze spore pole do zagospodarowania – początkowo trudne, bo skupione na całościowej zmianie podejścia do dziecka. Jednak nie niemożliwe.

To nie jest tak, że kiedy moje dziecko coś “przeskrobie”, zaciskam zęby, spuszczam pokornie głowę i idę pochlipać w kąciku. Licząc w duchu na to, że kiedyś się ocknie i zrozumie.
Staram się raczej pomóc mu dojść do ładu z tym, co wpłynęło na jego zachowanie. Spojrzeć na sytuację jego oczami. A potem pomóc mu spojrzeć moimi.

A ponieważ mamy bazę w postaci silnej relacji ze sobą, wiem, że liczy się z tym, co dla mnie ważne. Nie muszę tego egzekwować naciskami – ono ma to w sobie. Nawet jeśli czasem wzrusza ramionami lub uparcie brnie w zakazane rejony – skupiam się na szukaniu rozwiązań, zamiast wyszukiwaniu kar.

 

 

3. A jak bez obowiązków dziecko ma się nauczyć, że rodzice nie są od obsługiwania go na każdym kroku?

Jak wyżej. Rezygnacja z narzucania dziecku obowiązków nie musi wcale oznaczać, że biegam przy nim od rana do wieczora i nie pozwalam, by skalało sobie rączki jakimkolwiek zajęciem. Zapraszam do włączania się w przygotowywanie posiłków, wstawianie prania, porządki. Mówię otwarcie, czego potrzebuję – żeby odstawiali talerze po posiłku, wrzucali ubrania do kosza na pranie, odstawiali buty do szafki. Pomagam, jeśli mam siły, a oni pomocy potrzebują. Proszę o pomoc, gdy sił nie mam i jej potrzebuję.

 

 

4. Jak to – mam przestać chwalić? Skąd dziecko będzie wiedziało, że coś robi dobrze? No i co to za rodzic, który jest taki oschły i bezosobowy, opisujący sucho “Widzę, że narysowałaś dom”? To nieludzkie.

Jak wyżej. Między chwaleniem a niechwaleniem jest jeszcze spora przestrzeń możliwości. Słowo pisane jest raczej suche i odarte z emocji (mimo emotek i wykrzykników), nic więc dziwnego, że stwierdzenie “Widzę, że narysowałaś dom” teraz, kiedy je czytacie, brzmi dość sztucznie. Jeśli jednak pójdziemy do pokoju dziecięcego i powiemy te słowa dziecku, które pokazuje nam obrazek, dołożymy do tego swoje zainteresowanie dzieckiem i jego dziełem, może radość z tego, że nauczyło się czegoś nowego, może czułość, gdy wręczy nam rysunek jako prezent. To wszystko dziecko odczyta o wiele silniej niż nasze słowa.

To nie jest tak, że rezygnując z pochwał, rezygnuję z dostrzegania, uczestniczenia, świętowania dziecięcych sukcesów. Wręcz przeciwnie – dzięki temu uczę się tego bardzo mocno.

 

I tak dalej. Każdy zero-jedynkowy komentarz budzi mój odruchowy niemal sprzeciw – nie dlatego, że chcę usilnie bronić swoich przekonań, albo narzucać innym swoje zdanie. Absolutnie. Nie mam jednak w sobie zgody na polaryzowanie “wszystko albo nic”.

Do obranego celu można dojść różnymi drogami. To, że ktoś wybiera inną, niż ja/ty, wcale nie znaczy, że tam nie trafi.

 

Czytaj więcej

Bezkompromisowo

No i stało się. Doszłam do momentu, w którym mogę sobie nos wytrzeć swoimi metodami, teoriami, komunikatami i całym tym uważnym rodzicielstwem.
Przypominają mi się wszystkie sceptyczne komentarze: Fajna metoda, ale u mnie się nie sprawdza. U mnie to tak nie działa.
No, to witam w klubie.

 

 

Dlaczego jestem zaskoczona?
Bo do tej pory dogadywanie się bywało trudne, jednak przeważająco – skuteczne. Miałam poczucie względnej równowagi między NIE i TAK ze strony moich dzieci, co pozwalało mi w miarę spokojnie ich NIE przyjmować. Kiedy na coś się nie zgadzali, łatwo można było osiągnąć porozumienie, szukając nowych rozwiązań, sięgając do potrzeb obu stron (“Ty chcesz się teraz bawić, a ja potrzebuję wyjść do sklepu. Masz jakiś pomysł, jak to rozwiązać? Pobawię się jeszcze pięć minut i pójdziemy” – w sporym uproszczeniu, ale tak to mniej więcej wyglądało).

 

Teraz, z tym dzieckiem, dogadywanie się przypomina mi orkę na ugorze. NIE mojego dziecka jest zazwyczaj ostateczne, nie podlegające negocjacjom, twarde i – niestety – towarzyszy większości sytuacji.
Z kolei reakcja na moje NIE daje się określić jednym słowem. Wyparcie. Tak, jakby ono w ogóle się nie pojawiło.
– Mogę pojeździć na rowerze po domu?
– Nie.
– Ale i tak będę – po czym wsiada i jeździ.
I tak plus minus dwadzieścia razy dziennie.

Z przyjemnością zaprosiłabym do siebie Juula* i zobaczyła, jak to on przyjmuje dar dziecięcego NIE. Ja aktualnie chętnie obeszłabym się bez podarunków tego rodzaju.

 

 

Dlaczego nie jestem zaskoczona?
Już jakiś czas temu odkryłam, że to nie metody wymagają zmiany, tylko moje patrzenie na dziecko.
Że nie chodzi o to, by zmienić środki, ale cele.
Że jeśli zamienię komunikat:
– Sprzątnij te zabawki, albo ci je zabiorę!
na:
– Widzę, że świetnie się bawisz, i pewnie wcale nie masz ochoty teraz sprzątać. Zbliża się wieczór i ja bardzo chcę, aby w twoim pokoju dało się rozścielić łóżko. Posprzątamy razem?
ale nie będę miała w sobie gotowości na przyjęcie odmowy, to nie zmienię w gruncie rzeczy niemal nic.

 

Do tej pory wydawało mi się, że tę gotowość mam. Zatem albo tak naprawdę jej nie miałam, albo po prostu zużyła mi się gdzieś przy pięćsetnej odmowie.

 

Bywa, że w ciągu dnia mam dość. Wywracam oczami, wkurzam się, podnoszę głos, krzyczę, że nie wytrzymam.

Kiedy nadchodzi wieczór, dziecko zasypia i wygląda jak cherubinek na obłoczku, moje emocje opadają i widzę doskonale, że jej NIE jest ogromnym darem dla mnie.

Dla mnie, która uwielbia, gdy wszystko idzie po mojej myśli, tworzy plany wszystkim członkom rodziny i czuwa, by plan został wyrobiony. Dla mnie, która wciąż gdzieś tam na dnie duszy chowa resztki swych żołnierskich zapędów i umiłowania ordnungu. Dla mnie, która – przyznaję ze wstydem – wcale nierzadko myśli, że wie lepiej, robi lepiej, mówi lepiej.

Jej NIE wybija mnie z tego mojego prywatnego komforciku i konfrontuje z drugim, odmiennym człowiekiem. Uczy prawdziwego dialogu – nie tego pozornego, nakłaniającego innych do pełnienia mojej woli, ale autentycznie otwartego na inną osobę. Nawet, jeśli ta osoba ledwo sięga ponad stół.

 

Wieczorami widzę też, że w ciągu dnia patrzę jednostronnie. Ty znowu się sprzeciwiasz, ty znowu się nie zgadzasz, ty znowu wiesz lepiej.

Tymczasem wcale nie tak rzadko uzyskuję zgodę na swoje pomysły – tylko tego nie dostrzegam. Traktuję to jako oczywistość, naturalną kolej rzeczy, istotę relacji rodzic-dziecko.

 

A przecież moje dzieci nie muszą mnie słuchać. Nawet, jeśli bardzo mi z tym nie po drodze.

 

*Jesper Juul, duński pedagog, autor wielu książek dla rodziców (m.in. “NIE z miłości”)

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Rodzicielstwo po raz trzeci

Trzydziesty któryś tydzień ciąży. Ginekolog dwoi się i troi, by za pomocą super nowoczesnego sprzętu pokazać mi twarz mojej nienarodzonej jeszcze córki; jest niepocieszony, że obraz pokrywają artefakty.

 

Nie mam z tym najmniejszego problemu, chcę go zapewnić, obejrzę ją sobie już niedługo, bardzo dokładnie. Na żywo.

Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, ale to w tym momencie nasza relacja matka-dziecko zyskała swój ostateczny kształt.

Kształt potwierdzony dobitnie tuż przed terminem porodu. O ile bowiem końcówkę pierwszej ciąży spędzałam jak na szpilkach wyczekując momentu poznania swojego pierworodnego i snując wyobrażenia, jak to będzie, o tyle z nią byłam gotowa i spokojna czekać.
Ten moment przecież i tak nadejdzie.
I tak jest do dziś.

 

Nie spieszno mi po nic, nie zwisam nad własnym dzieckiem w oczekiwaniu, kiedy zacznie chodzić, mówić, liczyć, czytać, sznurować buty, sprzątać i gotować.
Owszem, czasem marzę, żeby to było już, bo wiem, że będzie mi lżej – ale te marzenia nie są już wypełnione po brzegi niecierpliwym odliczaniem.
Będzie, to będzie.

 

(To dzięki niej zobaczyłam sens całej wioski w wychowaniu dziecka. I głęboką ranę zadaną nam/mi przez rewolucję przemysłową. Zamknięcie matek z dziećmi w domach nie służy nikomu – ani matkom, ani dzieciom, ani murom bezradnie przyglądającym się frustracji jednych i drugich.)

 

Nie zwisam wyczekująco, może dlatego wybałuszam oczy, gdy oznajmia stanowczym tonem: “Przemyślałam to i podjęłam decyzję”. Od dawna wiem, że przemyśliwuje i decyduje, ale zaskakuje mnie, że ona o tym wie.
Nie zwisam, zatem lepiąc pierogi przeznaczam jakąś część ciasta na zatracenie. Dla niej. A niech sobie dziecko polepi.
Robi takie pierogi, że nie do odróżnienia od innych. Nie wiem nawet, kiedy posiadła tę sztukę.

 

Nie zwisam, więc z niedowierzaniem przystaję na usilne prośby zastąpienia rowerka biegowego “dorosłym”, z pedałami.
I z dziką radością obserwuję, jak zaczyna na nim zasuwać.

 

Ja wiem, że ona ma warunki – starsze, inspirujące rodzeństwo, a w pakiecie z rodzeństwem zabawki, gadżety i zajęcia dla “dużych dzieci”. Nie muszę podsuwać edukacyjnych zabawek, wyszukiwać kreatywnych zabaw, proponować rozwijających zajęć. One znajdują się same, prosto i za darmo.
To musi wspierać rozwój – i wspiera.

 

Ma też jednak ogrom luzu. Przestrzeni dla siebie. Mojego zaufania i spokoju. Oraz niewtrącania się w wiele spraw – bo jestem już na tyle dojrzała, że odłożyłam swój pedantyzm na półeczkę i jestem w stanie znieść w domu o wiele więcej rozgardiaszu, niż znosiłam dekadę temu.
I o ile kiedyś walczyłabym usilnie o to, aby rzeczy szły po mojej myśli, tak teraz coraz częściej potrafię na nie machać ręką. Nie musi być po mojemu, może być wedle twojej wizji, dziecko.
Chcesz, usiądę na tym krześle.
Chcesz, poczekam te pięć minut.

 

Rodzicielstwo po raz pierwszy było dla mnie odkrywaniem, że nie muszę usilnie ciągnąć dziecka za sobą.
Rodzicielstwo po raz drugi pokazało, jak dobrze jest być obok, blisko.
Rodzicielstwo po raz trzeci dowodzi, że czasem wystarczy być pół kroku za dzieckiem. I postarać się nadążyć.

 

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Taka jaka jesteś, jesteś fajna!

Sprawia, że chce się żyć, jego brak może popychać do szalonych czynów, a zbudowanie go u dziecka jest pragnieniem wielu rodziców. Poczucie własnej wartości.

 

 

Bywa, nawet bardzo często, mylone z wiarą w siebie. Oraz samooceną.
Wpisuję w wyszukiwarkę hasło “budowanie poczucia własnej wartości” i zalewają mnie artykuły o podnoszeniu samooceny.

 

Znam ludzi, którzy są świetni w tym, co robią – i doskonale o tym wiedzą. A jednak wcale nie czują się wartościowi w swoich oczach. Potrafią ocenić, na co ich stać, w czym brylują i co jest ich atutem, a mimo to czegoś im – w ich odbiorze – brakuje. Coś jest nie tak. Mają wiarę w swoje możliwości, mają wysoką samoocenę, ale brak im poczucia własnej wartości.
To jest ta różnica.

 

Samoocena jest czymś, co pomaga mi oceniać siebie: “Jestem dobra w tym, kiepska w tamtym”. Może być zaniżona lub zbyt wysoka (na studiach mówiono nam o adekwatnej lub nieadekwatnej) – kiedy patrzymy na siebie zbyt krytycznie lub zbyt entuzjastycznie.

 

W moim odczuciu poczucie własnej wartości jest zerojedynkowe. Nie może być za wysokie (czy człowiek może mieć za wysoką wartość?), powątpiewam też w to, czy może być za niskie.
Mam wrażenie, że raczej – albo się je ma, albo nie ma.
Albo czuję, że moja obecność na tym świecie jest w porządku, i ja jestem w porządku – albo tego nie czuję.

 

Ono nie jest związane z żadnymi moimi talentami. Mogę być skromnie wyposażona w jakieś specjalne zdolności, i mieć silne poczucie wartości własnej, a mogę talentami wręcz ociekać i wciąż czuć się nikim.

 

Poczucie sprawia, że nie muszę zabiegać, rywalizować, udowadniać nic nikomu. Jestem ok taka, jaka jestem. Zasługuję na miłość z samego faktu bycia sobą, nie za swoje zasługi i osiągnięcia.

 

Jak zbudować w dziecku to poczucie?
To bardzo proste, choć bardzo niełatwe.
(Wyszukiwarka radzi mi chwalić, mądrze stawiać granice i pamiętać o konsekwencjach. A guzik!).
Recepta jest jedna jedyna i tysiące wychowawczych trików jej nie zastąpi.

 

Patrz na swoje dziecko jak na wartość samą w sobie.

 

Jasne, że kochamy nad życie. Jasne, że są cudami niezastąpionymi, choć na co dzień pełnymi dobijających nawyków, wkurzających gestów i irytujących przyzwyczajeń.

 

Czy w moich oczach widać, że moje dziecko jest dla mnie wartością?
Kiedy na nie patrzę – co ze mnie płynie? Zniechęcenie, zmęczenie, rozczarowanie, oczekiwania, niespełnione ambicje? Czy zachwyt, zainteresowanie, podziw, ciekawość?
Korczakowskie “Zrobię z ciebie człowieka czy – kim możesz być, człowiecze?”

 

Czy mam w sobie zgodę na to, że może decydować po swojemu, mylić się, nie być idealne, myśleć i odbierać świat inaczej niż ja?
Czy to dla mnie ok?

 

Czy jest wartością wtedy, kiedy coś umie i wtedy, gdy nie umie? Gdy coś mu wychodzi i gdy nie wychodzi?

 

Czy ta wartość jest niezależna od tego, co potrafi, czego dokonało?

 

Jeśli nie potrafię tak patrzeć, nic mi nie pomogą wszystkie komunikaty świata.
Jeśli moje dziecko nie widzi tego w moich oczach, wszelkie moje wysiłki spełzają na niczym.

 

Dzieci patrzą na siebie oczami rodziców.

 

Jak działać na co dzień, aby przekazać dziecku, że jest wartościowe?

Jeszcze tylko do ŚRODY 10. marca trwa nabór do IV edycji mojego kursu „Rozwiń Skrzydła” o wspieraniu dziecięcego poczucia własnej wartości.

Kurs jest w przedsprzedaży i możesz go kupić taniej.

Zobacz szczegóły kursu

Foto: Unsplash

Czytaj więcej