Od***ol się!

Młoda dziewczyna, upomniana przez dyrektora szkoły za ubiór, odpowiada ze swadą: Od***ol się!, a jej ojciec promienieje z radości. Opis ludzi z tzw. marginesu? Bynajmniej. To słynny Marshall Rosenberg, twórca Porozumienia bez Przemocy* – i jego córka, a przedstawiona sytuacja jest anegdotą obrazującą jeden z etapów wiodących do emocjonalnego wyzwolenia; fazy tupetu.

 


Zniewolenie

Żeby przedstawić tę fazę, warto zacząć od poprzedzającej ją fazy emocjonalnego zniewolenia. Niemal wszyscy jej doświadczamy, wielu z nas przez całe życie. To faza, w której chowamy głęboko nasze emocje i potrzeby, nie śmiemy wyrażać ich wprost i mówić o nich ludziom. Już jako dzieci doświadczamy nagany i osądów, gdy prosimy o to, co dla nas ważne (“Myślisz, że tylko ty się liczysz?” “Nie zawracaj mi głowy błahostkami!” “Nie przesadzaj”). Przekonanie o tym, że nasze życie wewnętrzne jest niewiele warte, zabieramy wówczas w dorosłość i nie poświęcamy mu swojej uwagi. Zachowujemy się jak małe dzieci, przekonane o tym, że jeśli zasłonią sobie oczy, nikt ich nie będzie widział.
Podobnie nasze emocje i potrzeby nie znikają tylko dlatego, że konsekwentnie je ignorujemy. Z czasem dają o sobie coraz głośniej znać, popychając nas do gwałtowności, której sami nie rozumiemy, lub bólu, którego nie możemy pojąć.

 

Rosenberg starał się “uwolnić” z tej fazy swoją córkę; dziewczynkę, która tak bardzo chciała zadowalać otoczenie, że regularnie tłumiła swoje potrzeby i pragnienia. Powiedział jej o tym, jak cennym darem dla innych będzie jej autentyczność i jak ważne dla niego jest to, by wiedzieć o jej potrzebach.

 

Tupet

Kiedy więc niedługo później dostał telefon od dyrektora szkoły, promieniał z radości, bo dostał niezbity dowód na to, że jego córka zrobiła krok ku fazie tupetu. Ta faza bywa trudna, bo z jednej strony chcemy w niej wyrażać swoje potrzeby, wciąż jednak towarzyszy nam lęk lub poczucie winy z powodu ich posiadania. Jesteśmy więc nieustępliwi, sztywni, zaczepni, pełni tupetu właśnie. Tak zaabsorbowani swoimi potrzebami, że trudno nam przejmować się jeszcze czyimiś. To faza przejściowa, i nie zawsze musi się pojawić; u córki Rosenberga objawiła się właśnie w tej gorszącej sytuacji. Przejściowa, bo prowadzi do pełnego wyzwolenia, czyli umiejętności mówienia o swoich potrzebach i emocjach z braniem pełnej odpowiedzialności za nie, przy jednoczesnym uwzględnianiu innych i traktowaniu ich z uważnym szacunkiem.

 

Często nie lubimy fazy tupetu. Chcemy widzieć poprawne zachowania, pełne uprzejmości i grzeczne wobec innych ludzi. Rozmawiam ze swoim synem, którego jakiś dorosły potraktował w niegrzeczny sposób, i niby zachęcam go do wyrażania swojego zdania, ale gdzieś między słowami przemycam zalecenie: tylko nie bądź opryskliwy. Tylko bądź spokojny. Miły. Uprzejmy.

Przy czym naprawdę nie chodzi o to, by uczyć dzieci opryskliwości, tupetu, wulgarnych słów i patrzeniu nie dalej niż na czubek własnego nosa.

 

Proces

To trochę jak z nauką jedzenia. Wiadomo, że celem jest sprawne posługiwanie się nożem i widelcem, a jednak nikt z nas nie sadza niemowlęcia ze sztućcami w oczekiwaniu manier rodem z wysokiej klasy restauracji. Ba, nawet dla bezpieczeństwa tego noża i widelca raczej mu nie podamy. Spodziewamy się bowiem, że ta nauka zmusi potrwać, i pobłażliwie patrzymy na to, jak dziecko usiłuje trafić łyżką do buzi. Wiemy, że trochę zajmie mu opanowanie kulturalnego jedzenie (bez rozrzucania jedzenia wszędzie wokół), umiejętności wytrwania przy stole dłużej niż pięć minut czy też zapamiętanie, by po posiłku odnieść talerz do umycia.

 

Tymczasem w obszarze emocjonalnym nierzadko ta poprzeczka jest podniesiona. Nie mamy zgody na to, by dzieci wyrażały siebie agresją czy niegrzecznymi odzywkami. Już od kilkulatków oczekujemy, że poniesione złością powiedzą np. “Jestem bardzo, bardzo zdenerwowany, muszę ochłonąć” – i wiele naszych działań nie zmierza ku temu, by stopniowo pomagać dzieciom osiągnąć ten etap, tylko żeby zmusić je do porzucenia takiej formy ekspresji.
Za każdym razem, gdy mówimy:
“Nie podoba mi się to, co robisz”,
“Nie wolno tak postępować”
i tym podobne
– przekazujemy mocny komunikat o tym, że wyrażanie siebie jest czymś zakazanym, nie pokazując, jak inaczej można to robić.

 

Jeśli kogoś nie przekonuje “jakiś tam” Rosenberg, w sukurs przychodzi psychologia. Rudolph Schaffer, jeden z najbardziej znanych psychologów rozwojowych, wymienia trzy sposoby, za pomocą których rodzice uczą dzieci wyrażania emocjonalności**. Jako najbardziej skuteczny wskazuje ten oparty na emocjonalnym dialogu i dostrajaniu się do dziecka. Mówiąc po ludzku, zamiast korygować i napominać, warto zacząć od nawiązania kontaktu, wykazania zrozumienia i ubrania komunikatu dziecka w takie słowa, w jakich chcielibyśmy go docelowo widzieć (za kilka lat):

“Mówisz tak, bo bardzo, bardzo się zdenerwowałaś, tak? Chciałaś sama zdecydować, co będziesz teraz robić?”

Czy to znaczy, że już nic tym dzieciom nie wolno powiedzieć? Ależ możemy mówić, co nam się żywnie podoba, bacząc jednak na to, jaki efekt uzyskujemy. Czy zbliżamy się choć o krok do tego, co jest naszym celem? Czy chcemy tylko przyciąć dziecko do formy jakichś społecznych zachowań, czy też chcemy najpierw pomóc mu odnaleźć samo siebie, by potem dopiero poszukało formy pasującej do niego?
Czy jesteśmy gotowi towarzyszyć dziecku w kolejnych etapach rozwoju, ciesząc się z każdego z nich, czy też lecimy na łeb na szyję ku temu ostatecznemu, bagatelizując to, co po drodze?

 

Czy kiedy nasze dziecko odpowie wulgarnie, umiemy zatrzymać się przy tym, co chciało wyrazić, zanim (i o ile w ogóle) poinstruujemy je, że nienajlepszy styl sobie wybrało?

 

Trawa nie rośnie szybciej, gdy się za nią ciągnie. Pełnia potrzebuje czasu i rozwoju.

 

 

 

*Porozumienie bez przemocy – podejście do świata i innych ludzi oparte na uwzględnianiu potrzeb i uczuć obu stron.
**Rudolph Schaffer, „Psychologia dziecka”, Wydawnictwo Naukowe PWN

Czytaj więcej

Gruby, głupi kot

– Nie chcę już naszego kota. Jest gruby i brzydki! Nie lubię go już. – oznajmia stanowczo dziecko, które właśnie wróciło od sąsiadów. A sąsiedzi przygarnęli uroczą malutką koteczkę. Słodki pyszczek, drobniutkie, dwumiesięczne ciałko, wdzięk i słodycz w każdym milimetrze.

 

Przecież nasz kot też był taki, jeszcze parę miesięcy temu. Szaleliście za nim, rozpływaliście się z zachwytu, gdy jadł mleko od swojej mamy, gdy biegał po domu za zabawkami, gdy skakał po ogrodzie. To pierwsze myśli, które uaktywniają się w mojej głowie. Kolejne mają już wydźwięk wychowawczy. Chcą naprostować dziecko, że nie wolno kochać za wygląd. Że każdy maluch kiedyś wyrasta i przestaje być słodziakiem. Że stajemy się odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy. I tak dalej.

 

 

Ale nie mówię tego wszystkiego, bo wybieram słuchanie. Co to dziecko chce powiedzieć? Co tak naprawdę kryje się między słowami?
– Zobaczyłaś tę kotkę i zatęskniłaś za czasami, gdy nasz kot był malutki?
– Tak, chciałabym, żeby nigdy nie wyrósł. Teraz chciałabym go oddać i mieć kociaczka, takiego malutkiego, i kupić mu śliczne posłanie, i takie złączone miseczki, i ładne zabawki dla niego.
– Wszystko tam ci się podobało, i kotek, i jego wyposażenie, co?
– Tak! Jak dorosnę, będę miała dużo kotów, nie tylko jednego, nawet jak będą już duże, to będą różne. Niektóre będą się lubiły bawić, inne nie – zawsze będę mogła wybrać. Nasz teraz tylko je i śpi, jest nudny. I głupi.
– Chciałabyś sama wybierać i decydować, ile i jakie koty będą z tobą mieszkać?
– Tak! Chcę już mieszkać sama.

 

Przytulamy się jeszcze chwilę, potem każda z nas biegnie do swoich zajęć.

 

Wieczorem, przy ścieleniu łóżka, słyszę:
– Wiesz, tak naprawdę to lubię Findusa*, nawet bardzo, tylko żeby on nie był taki rozleniwiony i śpiący!
– I nie chcesz go oddać?
– Nigdy!

 

Chyba nie przestanie mnie zadziwiać prosta siła towarzyszenia i słuchania. Mam kilkunastoletnie doświadczenie w byciu mamą, więc niemal na pewno wiem, jak skończyłaby się nasza rozmowa, gdybym wyartykułowała wszystkie swoje myśli. Córka coraz dobitniej mówiłaby o tym, jaki głupi i gruby jest nasz kot, ja coraz bardziej nakręcałabym się na to, by ją przywołać do porządku; w końcu zaczęłabym się niepokoić, że gdzieś w wychowaniu zgubiliśmy tę wartość, jaką jest troska i empatia wobec innych, nawet grubych kotów. Skończyłybyśmy w niezgodzie, a najlepszym wypadku – z milczeniem pełnym wzajemnego niezrozumienia. A, córka jeszcze z poczuciem, że jest głupia, skoro myśli tak, jak myśli.
Tymczasem wszystko to, co chciałam jej przekazać, ona miała w sobie. Nie musiałam o tym mówić, wystarczyło zrobić temu przestrzeń słuchaniem i odzwierciedlaniem tego, co mówiła ona – by usłyszała i zrozumiała siebie samą.

 

Nie bez powodu mamy dwoje uszu i jedne usta. Słuchaj, słuchaj, dopiero potem mów.
Ewentualnie.

*imię naszego kota, swój początek ma w serii “Pettson i Findus” Svena Nordqvista.

Czytaj więcej

Tabu

Zostaw, to moje, nie ruszaj! – krzyczy dziewczynka do swojego młodszego brata. Chłopiec nie zważa na te protesty i sięga po jej własność. W akcie desperacji dziewczynka uderza go; jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się rodzic i strofuje ją, że nie powinna bić, bicie jest złe i to w ogóle nie jest sposób rozwiązywania problemów.

 

 

Dwóch chłopców bije się na szkolnym dziedzińcu. Podbiega nauczyciel, wszczyna śledztwo (co się tu dzieje?), słyszy odpowiedź jednego: On zaczął! Bierze wskazanego pod pachę, odprowadza do szkoły i dzwoni po rodziców. Chwilę później trwa już spotkanie u zaniepokojonego dyrektora: nauczyciel, chłopiec i jego rodzice. Rodzice “agresora”.



Mała dziewczynka w przedszkolu ni z tego, ni z owego podchodzi do koleżanki i popycha ją mocno na ścianę. Nauczycielka sadza ją na krzesełku i nakazuje: posiedź tu, aż się uspokoisz i zrozumiesz, że nie wolno krzywdzić innych.


Kiedy dzieci posługują się agresją, dorośli często wpadają w popłoch. Mówią: agresor, sprawca, napastnik – tonem pełnym potępienia i niepokoju. Myślą: trzeba coś z tym zrobić, ukrócić, tak nie może być. Napominają, karzą, grożą, w skrajnych przypadkach usuwają z placówek, dając jasny przekaz: żadnej agresji. I wylewają dziecko z kąpielą.

 

Po co nam agresja?

 

Lubię sposób, w jaki na agresję patrzy Jesper Juul, duński pedagog i terapeuta rodzinny. Juul widzi w niej komunikat.
A świat widzi w agresji przemoc.
Juul mówi: agresja jest ważna, potrzebujemy jej, by bronić tego, co dla nas ważne, wyrażać siebie głośno i dobitnie, pokazywać swoje granice.
Agresja nie jest przemocą – przemoc to działanie, którego celem jest sprawienie przykrości, wyrządzenie krzywdy innej osobie. Agresja nie stawia sobie takich celów: owszem, jej skutkami ubocznymi może być (i często jest) czyjaś krzywda, natomiast nie taka jest intencja osoby po agresję sięgającej.

 


Przypatrzmy się sytuacji otwierającej ten tekst: dziewczynka komunikuje swoją niezgodę, to nie zatrzymuje jej brata, więc decyduje się użyć silniejszego środka przekazu; nie po to, by dopiec bratu, lecz by go zatrzymać. Kiedy go stosuje (uderza), pojawia się rodzic i strofuje ją, jednocześnie nie odnosząc się do sytuacji i nie przekazując chłopcu żadnego komunikatu nt. tego, że swoim działaniem przekroczył granice siostry. Bardzo porusza mnie ta sytuacja*, bo oprócz niesprawiedliwości “tu i teraz” sieje niebezpieczne ziarno, zwłaszcza dla dziewczynek: kiedy ktoś narusza twoje granice, i nie słucha twojego nie, jesteś bezradna; nie wolno ci użyć agresji i się obronić, bo tak się nie załatwia problemów.
I naprawdę nie kupuję rozróżnienia, że kiedy brat sięga po twoją rzecz, to zupełnie co innego, niż gdy kolega ze szkoły złapie cię za pupę. Że wtedy niby wolno, nawet należy się bronić, można uderzyć etc. (a i to nie jest wcale oczywiste, bo jakiś czas temu po FB krążyła historia dziewczyny, która tak zareagowała i została oskarżona, po czym zmuszona do przeproszenia chłopca w obecności jego rodziców i dyrektora szkoły).

 


Nie kupuję też rozróżnienia, że kiedy widzimy, jak jedno przekracza granice drugiego, to spoko, ale przecież czasem nie widzimy. Ot, bawią się razem, i nagle jeden rzuca się na drugiego z pięściami, a przecież tamten mu nic nie zrobił! Nie kupuję tego, bo relacje między ludźmi są dynamiczne i pełne niuansów. Czasem jakaś sytuacja trwa kilka dni, tygodni, lat – jakieś napięcie, urazy, wzajemne oddziaływania. I to, że w danej chwili jedno wygląda na niewinną duszyczkę, nie znaczy, że drugie jest wcieleniem zła. Nie trafia do mnie tym samym oskarżenie: on/ona zaczął/zaczęła. Kontekst sprawia, że sytuacja nie zaczyna się często tu i teraz, tylko o wiele wcześniej. I szukanie winnego prowadzi donikąd – lepiej pomóc stronom zrozumieć i usłyszeć siebie nawzajem, zamiast oskarżać i obwiniać.



Kiedy przyjmuję, że agresja jest komunikatem, mogę odkryć, że bywa zaproszeniem do kontaktu. Tak, jak ma to miejsce w ostatniej z przytoczonych wyżej sytuacji: dziewczynka w przedszkolu popycha koleżankę na ścianę. Nie jest jednak przy tym zdenerwowana, nie złości się, robi to raczej spokojnie i z uśmiechem (och, jak bardzo wtedy można przestraszyć się, że to już zwyrodnienie, krzywdzi i jeszcze ma z tego radość!). Tymczasem niektóre dzieci, zwłaszcza w wieku przedszkolnym, kiedy jeszcze uczą się wchodzenia w kontakt i budowania relacji, mają taki sposób na przekazanie: hej, pobawimy się? I one naprawdę często nie wiedzą i nie rozumieją, że to nie jest preferowana przez drugą stronę strategia zapoznawcza. Potrzebują łagodnego objaśnienia wraz ze wskazaniem pożądanej strategii:
– Ola przestraszyła się, gdy ją popchnęłaś, boli ją łokieć i płacze. Kiedy chcesz zaprosić kogoś do zabawy, możesz podejść i powiedzieć: cześć, pobawimy się? Wtedy ona zrozumie, co chcesz powiedzieć. Spróbujemy razem?

Zero-jeden

 

Nie lubię zerojedynkowości. To nie tak, że albo nie zgadzamy się na agresję, albo lecimy na drugi kraniec i pozwalamy okładać się do bólu, bo to przecież ważny komunikat.
Jest całe morze innych działań pomiędzy tymi biegunami. Nie mam zgody na to, żeby jedno dziecko biegało po domu za drugim, chcąc rzucić w nie ciężkim przedmiotem i zawsze będę dbać w takich chwilach o bezpieczeństwo obojga.
Chodzi głównie o to, by – jak pisze Juul – nie czynić z agresji nowego tabu, próbując wyrugować ją z naszego życia, naznaczyć piętnem złej i usilnie zastępować byciem miłym, układnym i grzecznym.
Nawet kiedy zatrzymuję uniesioną pięść, mogę to zrobić stanowczo i z miłością:
Chcesz mu coś przekazać?
Chcesz, żeby usłyszał, że to twoje i nie zgadzasz się, aby to wziął?
Krzyczysz, żeby wszyscy wiedzieli, że ty chcesz inaczej?

 


Zamiast w popłochu zamiatać pod dywan, warto odczytać komunikat, który niesie ze sobą agresja w danej chwili i dać mu wybrzmieć. Skoro ktoś sięga po agresję, to dlatego, że może nie ma pomysłu, jak inaczej zadbać o to, co dla niego ważne. Lepiej oswoić to kolczaste zwierzątko i go posłuchać, niż zamykać mu przed nosem drzwi i drżeć w obawie, czy już sobie poszło i da nam wreszcie święty spokój.

 


*pojawiła się ona podczas wykładu Anny Mazek, trenerki Familylab, na konferencji Wychowanie w Szacunku we Wrocławiu.

 

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Diagnoza

– Hahaha, a jaka ja jestem autentyczna, jak wpadam do dziecięcego pokoju i widzę tam bałagan. Drę się tak autentycznie, jak mało kto!
– Mi się podoba idea autentyczności rodzica, ale jak to się ma do dbania o dziecko? Przecież jak staram się wyrażać siebie, to bywam bardzo niemiły.
– Jakbym ja dawała wyraz swoim emocjom, to bym zabiła moje dzieci pierwszego dnia.

 

 

O co mi chodzi?

Autentyczność czy impulsywność? Jedno bardzo często, jeśli nie zawsze, wyklucza drugie. To moje doświadczenie – kiedy działam impulsywnie, nie jestem autentyczna. Kiedy wpadam do tego nieszczęsnego dziecięcego pokoju i widzę ten nieszczęsny bałagan, i zaczynam się pieklić – nie wyrażam siebie, tylko wyładowuję emocje. Tak bardzo pasuje mi tu hasło: nie wiem, o co mi chodzi, ale chodzi mi o to bardzo mocno.

 

No, jak to nie wiem?! O porządek przecież chodzi!
Otóż mi prawie nigdy nie chodzi o porządek. Może o to, że jestem zmęczona domowymi zadaniami i nie mam odwagi poprosić o wsparcie. Albo chcę widzieć, że wszyscy w rodzinie troszczą się o to, jak wygląda nasz dom. Albo chciałabym po prostu powiedzieć coś i zobaczyć, że dzieci to robią, bez rozwlekłych dyskusji. O różne rzeczy mi chodzi, ale nie o sam nieład zazwyczaj.
A jednak wpadam i wyrzucam z siebie potok słów o nieporządku. Bałaganie. Syfie. I tak dalej.
I to naprawdę nie jest autentyczność. To tylko rozładowywanie się w bieżącej chwili.

 

 

Jaka to różnica? Taka, jak między byciem chorym, a zdiagnozowanym. Kiedy kaszlę, to wiem tylko, że kaszlę. Tyle to wie całe moje otoczenie. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego kaszlę. Dopiero, kiedy lekarz postawi mi diagnozę, wiem, co mi dolega. Tak naprawdę.

 

 

I podobnie widzę autentyczność – jako diagnozę. Dopóki wrzeszczę, atakuję, syczę, wbijam szpilki, oskarżam, użalam się nad sobą etc. – kaszlę. Ja to wiem, wszyscy dokoła to wiedzą, ale nikt z nas nie ma pojęcia, co mi właściwie dolega.

 

Kiedy zatrzymam się na chwilkę, wezmę głęboki oddech (ale taki naprawdę zatrzymujący i przynoszący odprężenie – warto się go uczyć w spokojnych chwilach i doświadczać ulgi, jaką potrafi przynieść) i zerknę do środka siebie, dokonuję diagnozy.

 

O co mi tak naprawdę chodzi? O co ważnego próbuję się zatroszczyć? Czego potrzebuję? Co mi towarzyszy?

 

Warto zejść głębiej w tych poszukiwaniach; kiedy odpowiedzią na pytanie “czego potrzebuję?” jest stwierdzenie “żeby dzieci posprzątały”, to jeszcze nie sedno moich dążeń. To jakiś mój pomysł na to, jak bym chciała dostać to, co chcę dostać. Można podrążyć i zapytać siebie wtedy: “a co bym miała, gdyby dzieci posprzątały?”. Co ważnego dla mnie wtedy by się stało? Miałabym poczucie, że jestem brana pod uwagę? Że dostaję wsparcie, którego tak bardzo potrzebuję? Że widzę współpracę i współdziałanie?

 

 

Autentyczność nie zabija

Kiedy dotrę do tego sedna, jestem gotowa autentycznie wyrazić siebie. Powiedzieć coś o sobie, nie o tym, co inni powinni byli zrobić/czego nie powinni byli robić. Kiedy docieram do tego miejsca, doświadczam zmiany energii – z takiej pełnej furii i zacietrzewienia, na wcale nie mniej mocną, ale już inaczej skierowaną. Już nie przeciw komuś, tylko zgodnie ze mną samą.

 

 

Autentyczność nikomu nie zagraża. Nie oskarża, nie rani, nie wbija szpili. Jest odwagą, bo odsłania kawałek mnie i wystawia go na widok publiczny. Ktoś, komu go pokazuję, może go przyjąć z wdzięcznością, ale może go też odrzucić. Bywa więc ryzykowna. Nawet wtedy jest warta świeczki, bo daje mi samej poczucie, że wiem, co jest grane, i otwiera pole nowych rozwiązań. Kiedy jestem przywiązana do jedynego rozwiązania, i ono z jakichś powodów nie chce zaistnieć, zaczynam kopać się z koniem – wygra silniejszy. Kiedy wiem, co jest sednem, rozglądam się za innym rozwiązaniem. I ono zawsze gdzieś jest, tylko nieraz potrzeba czasu, by je znaleźć.

 

 

Czy mamy czas zatrzymywać się w środku armageddonu i analizować swoje wnętrze? Pewnie nie zawsze. Pewnie nie często. Przy odrobinie wprawy zajmuje to tyle, ile kilka głębokich wdechów – warto dać sobie ten czas, skracając tym samym tornada rozpętujące się przez nieokiełznaną impulsywność.
Jak do wprawy dotrzeć? Nie odkryję Ameryki – przez ćwiczenie. Najlepiej codziennie. W dogodnym momencie, kilka minut dla siebie – jadąc autem, podczas porannej/wieczornej toalety, przed zaśnięciem. Zajrzyjcie do środka, nie tylko wtedy, gdy tam kipi; zajrzyjcie i poszukajcie w sobie emocji, nazywając je kolejno (nazywanie aktywizuje te obszary mózgu, które odpowiadają też za radzenie sobie z emocjami). Jak po sznureczku idźcie za nimi do potrzeb.

 

O co ważnego chcę się zatroszczyć w tej sytuacji?

 

Co tak naprawdę chcę powiedzieć, gdy mówię, że nikt mnie nie szanuje, że mam dość, że tak być nie może? Co tak naprawdę chcę powiedzieć o sobie, nie o drugim człowieku?

 

Żeby być prawdziwym, trzeba być zdiagnozowanym.

 

 

Foto: Pixabay

 

 

Czytaj więcej