Tabu

Zostaw, to moje, nie ruszaj! – krzyczy dziewczynka do swojego młodszego brata. Chłopiec nie zważa na te protesty i sięga po jej własność. W akcie desperacji dziewczynka uderza go; jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się rodzic i strofuje ją, że nie powinna bić, bicie jest złe i to w ogóle nie jest sposób rozwiązywania problemów.

 

 

Dwóch chłopców bije się na szkolnym dziedzińcu. Podbiega nauczyciel, wszczyna śledztwo (co się tu dzieje?), słyszy odpowiedź jednego: On zaczął! Bierze wskazanego pod pachę, odprowadza do szkoły i dzwoni po rodziców. Chwilę później trwa już spotkanie u zaniepokojonego dyrektora: nauczyciel, chłopiec i jego rodzice. Rodzice “agresora”.



Mała dziewczynka w przedszkolu ni z tego, ni z owego podchodzi do koleżanki i popycha ją mocno na ścianę. Nauczycielka sadza ją na krzesełku i nakazuje: posiedź tu, aż się uspokoisz i zrozumiesz, że nie wolno krzywdzić innych.


Kiedy dzieci posługują się agresją, dorośli często wpadają w popłoch. Mówią: agresor, sprawca, napastnik – tonem pełnym potępienia i niepokoju. Myślą: trzeba coś z tym zrobić, ukrócić, tak nie może być. Napominają, karzą, grożą, w skrajnych przypadkach usuwają z placówek, dając jasny przekaz: żadnej agresji. I wylewają dziecko z kąpielą.

 

Po co nam agresja?

 

Lubię sposób, w jaki na agresję patrzy Jesper Juul, duński pedagog i terapeuta rodzinny. Juul widzi w niej komunikat.
A świat widzi w agresji przemoc.
Juul mówi: agresja jest ważna, potrzebujemy jej, by bronić tego, co dla nas ważne, wyrażać siebie głośno i dobitnie, pokazywać swoje granice.
Agresja nie jest przemocą – przemoc to działanie, którego celem jest sprawienie przykrości, wyrządzenie krzywdy innej osobie. Agresja nie stawia sobie takich celów: owszem, jej skutkami ubocznymi może być (i często jest) czyjaś krzywda, natomiast nie taka jest intencja osoby po agresję sięgającej.

 


Przypatrzmy się sytuacji otwierającej ten tekst: dziewczynka komunikuje swoją niezgodę, to nie zatrzymuje jej brata, więc decyduje się użyć silniejszego środka przekazu; nie po to, by dopiec bratu, lecz by go zatrzymać. Kiedy go stosuje (uderza), pojawia się rodzic i strofuje ją, jednocześnie nie odnosząc się do sytuacji i nie przekazując chłopcu żadnego komunikatu nt. tego, że swoim działaniem przekroczył granice siostry. Bardzo porusza mnie ta sytuacja*, bo oprócz niesprawiedliwości “tu i teraz” sieje niebezpieczne ziarno, zwłaszcza dla dziewczynek: kiedy ktoś narusza twoje granice, i nie słucha twojego nie, jesteś bezradna; nie wolno ci użyć agresji i się obronić, bo tak się nie załatwia problemów.
I naprawdę nie kupuję rozróżnienia, że kiedy brat sięga po twoją rzecz, to zupełnie co innego, niż gdy kolega ze szkoły złapie cię za pupę. Że wtedy niby wolno, nawet należy się bronić, można uderzyć etc. (a i to nie jest wcale oczywiste, bo jakiś czas temu po FB krążyła historia dziewczyny, która tak zareagowała i została oskarżona, po czym zmuszona do przeproszenia chłopca w obecności jego rodziców i dyrektora szkoły).

 


Nie kupuję też rozróżnienia, że kiedy widzimy, jak jedno przekracza granice drugiego, to spoko, ale przecież czasem nie widzimy. Ot, bawią się razem, i nagle jeden rzuca się na drugiego z pięściami, a przecież tamten mu nic nie zrobił! Nie kupuję tego, bo relacje między ludźmi są dynamiczne i pełne niuansów. Czasem jakaś sytuacja trwa kilka dni, tygodni, lat – jakieś napięcie, urazy, wzajemne oddziaływania. I to, że w danej chwili jedno wygląda na niewinną duszyczkę, nie znaczy, że drugie jest wcieleniem zła. Nie trafia do mnie tym samym oskarżenie: on/ona zaczął/zaczęła. Kontekst sprawia, że sytuacja nie zaczyna się często tu i teraz, tylko o wiele wcześniej. I szukanie winnego prowadzi donikąd – lepiej pomóc stronom zrozumieć i usłyszeć siebie nawzajem, zamiast oskarżać i obwiniać.



Kiedy przyjmuję, że agresja jest komunikatem, mogę odkryć, że bywa zaproszeniem do kontaktu. Tak, jak ma to miejsce w ostatniej z przytoczonych wyżej sytuacji: dziewczynka w przedszkolu popycha koleżankę na ścianę. Nie jest jednak przy tym zdenerwowana, nie złości się, robi to raczej spokojnie i z uśmiechem (och, jak bardzo wtedy można przestraszyć się, że to już zwyrodnienie, krzywdzi i jeszcze ma z tego radość!). Tymczasem niektóre dzieci, zwłaszcza w wieku przedszkolnym, kiedy jeszcze uczą się wchodzenia w kontakt i budowania relacji, mają taki sposób na przekazanie: hej, pobawimy się? I one naprawdę często nie wiedzą i nie rozumieją, że to nie jest preferowana przez drugą stronę strategia zapoznawcza. Potrzebują łagodnego objaśnienia wraz ze wskazaniem pożądanej strategii:
– Ola przestraszyła się, gdy ją popchnęłaś, boli ją łokieć i płacze. Kiedy chcesz zaprosić kogoś do zabawy, możesz podejść i powiedzieć: cześć, pobawimy się? Wtedy ona zrozumie, co chcesz powiedzieć. Spróbujemy razem?

Zero-jeden

 

Nie lubię zerojedynkowości. To nie tak, że albo nie zgadzamy się na agresję, albo lecimy na drugi kraniec i pozwalamy okładać się do bólu, bo to przecież ważny komunikat.
Jest całe morze innych działań pomiędzy tymi biegunami. Nie mam zgody na to, żeby jedno dziecko biegało po domu za drugim, chcąc rzucić w nie ciężkim przedmiotem i zawsze będę dbać w takich chwilach o bezpieczeństwo obojga.
Chodzi głównie o to, by – jak pisze Juul – nie czynić z agresji nowego tabu, próbując wyrugować ją z naszego życia, naznaczyć piętnem złej i usilnie zastępować byciem miłym, układnym i grzecznym.
Nawet kiedy zatrzymuję uniesioną pięść, mogę to zrobić stanowczo i z miłością:
Chcesz mu coś przekazać?
Chcesz, żeby usłyszał, że to twoje i nie zgadzasz się, aby to wziął?
Krzyczysz, żeby wszyscy wiedzieli, że ty chcesz inaczej?

 


Zamiast w popłochu zamiatać pod dywan, warto odczytać komunikat, który niesie ze sobą agresja w danej chwili i dać mu wybrzmieć. Skoro ktoś sięga po agresję, to dlatego, że może nie ma pomysłu, jak inaczej zadbać o to, co dla niego ważne. Lepiej oswoić to kolczaste zwierzątko i go posłuchać, niż zamykać mu przed nosem drzwi i drżeć w obawie, czy już sobie poszło i da nam wreszcie święty spokój.

 


*pojawiła się ona podczas wykładu Anny Mazek, trenerki Familylab, na konferencji Wychowanie w Szacunku we Wrocławiu.

 

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Nie dość

Siedzę na sofie popijając kawę, ze mną błogość i spokój. Mam poczucie “dobrze odrobionego dnia” – zrobiłam dzieciom zajęcia, w które się angażowały i z których były zadowolone; poszliśmy na relaksujący spacer i razem przygotowywaliśmy obiad. Pełna harmonia.

 

 

I wtedy pojawia się najpierw mikroskopijna, ale szybko rosnąca myśl: nie wszystko było takie idealne. Miałaś okazję porozmawiać z jednym z dzieci, ono widocznie tego chciało, a wybrałaś czytanie książki.
I nagle błogość pryska. Już nie mam poczucia harmonii, zamiast tego zaczynam wpadać w poczucie, że znów nie dałam rady.

 

Znów nie byłam matką idealną.

 

To zaczyna się trzy dekady wcześniej. Ma źródło w “motywujących” komentarzach otoczenia:

  • postaraj się bardziej
  • mogłaś się przyłożyć
  • gdybyś tutaj nie wyszła za linię, byłoby idealnie.

 

W mojej głowie mieszka hasło: zawsze można było zrobić to lepiej.
Hasło, które odbiera mi siły, energię, radość życia. Hasło, które obezwładnia nawet wtedy, gdy tylko wystukuję je na klawiaturze.
Hasło, które miało dopingować, zachęcać do rozwoju, skłaniać do podejmowania wyzwań. I wiem, że naprawdę pojawiało się w towarzystwie jak najlepszych intencji bliskich mi dorosłych.

 

Jest zatem mieczem obosiecznym – sprawia, że jestem nigdy “nie dość”:
Nie dość dobra, mądra, empatyczna, wysportowana, błyskotliwa, zorganizowana etc. Zawsze mogłam postarać się bardziej i zrobić lepiej. Zawsze jest ktoś, komu wychodzi bardziej i kto zrobił lepiej.

 

To schemat, który wrósł we mnie tak mocno, że nawet gdy pełna dobrych chęci czytam napisane przez dziecko wypracowanie lub dostaję do sprawdzenia jakieś dyktando, moja pierwsza myśl biegnie do tego, co można było lepiej. Nawet kiedy usiłuję ten schemat przełamać, brzmi to nieautentycznie – tak, jakbym próbowała osłodzić krytykę znajdując na siłę choć jedną rzecz pozytywną. I dzieci się na to często nie łapią, słyszą tylko krytykę, czują pismo nosem. Czują, że są “nie dość”.

 

A przecież oni widzą, wiedzą, co mogliby zrobić inaczej, może lepiej. Mają naturalną potrzebę rozwoju, wchodzenia na wyższe szczebelki – nie we wszystkich obszarach, ale po co komu wszystkie obszary? No więc widzą, że wyszli za linię, że literka „podskakuje” w liniaturze, że język nie dość giętki by opisać, co pomyśli głowa. Nie muszę im w dobrej wierze zachęcania do rozwoju wytykać tych wszystkich drobiazgów. Nawet nie chcę.

 

Nie chodzi o udawanie, że jest super, gdy może nie jest. Chodzi o to, by w ogóle zejść z ocen, z tego dobrze – niedobrze, fajnie-niefajnie.
Żeby być wystarczająco takim, jakim się jest, a nie ciągle ganiać za “lepiej, szybciej, sprawniej, wyżej”.

 

Zrobione jest lepsze od doskonałego, to spora przewaga. Niczego nie muszę gonić, nic udowadniać. Jestem wystarczająca, ze wszystkimi swoimi słabościami, potknięciami, niedoskonałościami. Nie ma znaczenia, czy robię szlaczki, czy buduję relacje z dziećmi, piszę książki, maluję obrazy, piekę chleb czy cokolwiek innego. Nie jestem sumą swoich działań, jestem całością daleko poza te działania wykraczającą. I jestem godna miłości i przynależności taka, jaka jestem.

 

Nie chcę nieustannego wskazywania, co mogło być lepiej, ale i niespecjalnie potrzebuję owacji, gdy coś jest “dobrze”. Moje poczucie własnej wartości nie buduje się na pochwałach, wręcz przeciwnie – pochwały je osłabiają i zasiewają poczucie, że jestem w porządku wtedy, gdy inni dobrze mnie oceniają. Gdy jestem “dość”.

 

Szukam równowagi, gdy myślę o swoich dzieciach. Szukam jej, gdy myślę o sobie. Staram się dostrzegać różne niuanse, ale nie chcę ich oceniać. Staram się analizować, co one mi dają lub odbierają (kiedy krzyczę na dzieci, zachwiane jest poczucie bezpieczeństwa i wzajemne zrozumienie), zamiast biczować się i oskarżać (dałam ciała jako matka).
Zamiast pokazywać: ta literka nie wyszła ci najlepiej, pytam: która z literek podoba ci się najbardziej? Zawsze wskazują te niemal modelowe – wiedzą, jak jest prawidłowo, więc jeśli tak nie piszą, to nie dlatego, że nie rozumieją, tylko dlatego, że akurat nie potrafią.

 

Uczymy się najpełniej wtedy, gdy jesteśmy zaangażowani i zadowoleni. Gdy czujemy się bezpiecznie. Gdy to, co robimy, daje nam radość. Nie wtedy, gdy skupiamy się na tym, co należy poprawić i co można było zrobić lepiej. Bo zawsze można było, tylko w zasadzie – po co?

 

Foto: Pixabay

 

Czytaj więcej

Dźganie jaszczurki

Gdyby ktoś kiedyś przeprowadził wśród rodziców (zresztą nie tylko wśród nich) sondę z jednym pytaniem: Czy dźgnął Pan/dźgnęła Pani kiedyś jakiegoś gada?, już widzę te okrągłe ze zdumienia oczy i odmalowujące się w nich pytanie o samopoczucie psychiczne pytającego.

A jednocześnie czynność dźgania można odmieniać przez wszystkie przypadki, liczby i rodzaje.
Ja dźgam
Ty dźgasz
On/ona dźga…

 

 

Oczywiście, nie świadomie i nie z rozmysłem, a jednak.
Za każdym razem, gdy mówię twardo i stanowczo swojemu rozzłoszczonemu dziecku:
Uspokój się!
Przestań jęczeć!
I to jest powód do płaczu?!
Jeśli nie potraficie się dogadać, nie będziecie się tym bawić.
Nie życzę sobie takiego zachowania!
Naprawdę, bez przesady, nic się nie stało, to tylko gra.

i różne inne z tej szufladki – dźgam.

 

 

„Niższy” mózg, „wyższy” mózg


Dźganie jest rzecz jasna metaforą, stworzoną przez Daniela Siegla jako obraz sytuacji, w której działania rodziców podrażniają raczej niższe struktury mózgu, zamiast aktywować wyższe.
Niższe, które Siegel również metaforycznie nazywa parterem, obejmują pień mózgu i układ limbiczny, i odpowiadają za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje. To tu znajduje się tzw. mózg gadzi, czyli najstarsza ewolucyjnie część mózgu, którą dzielimy z jaszczurkami i krokodylami.
Wyższe, nazwane piętrem, to kora nowa, zajmują się złożonymi procesami umysłowymi – planowaniem, wyobraźnią, samoświadomością, racjonalnym myśleniem i podejmowaniem decyzji.
O tym podziale i płynących z niego konkretnych skutkach w codzienności pisałam już tu.


W trudnych chwilach bardzo łatwo o “odłączenie” tych wyższych. Właśnie tych, które pomogłyby zatrzymać się, pomyśleć rozsądnie i poszukać rozwiązania, a także spojrzeć z empatią na drugiego człowieka, nawet jeśli jest nim młodszy brat.
W trudnych chwilach w niedojrzałym mózgu dziecka do sterów dopada parter i wprowadza swoje rządy – odruchowe, gwałtowne i nieprzemyślane, sprowadzające się do reakcji: uciekaj bądź walcz.
W trudnych chwilach dziecko potrzebuje działań, które przywrócą współpracę między parterem a piętrem, które zaangażują górne struktury, przywrócą jasność myślenia i gotowość podejmowania decyzji.

 

Piętro czy parter?

 

To dlatego, jak pisze Siegel, za każdym razem warto zadać sobie pytanie: Do której części mózgu chcę się odwołać?
Do pobudzonego parteru, który właśnie zadecydował, że sytuacja, w której dziecko nie może znaleźć butów, jest skrajnym zagrożeniem, zatem uruchomił alarmy w postaci zawodzącego płaczu i efektownego rzutu na podłogę? Narzucając w tych momentach dyscyplinę, upominając, stawiając do pionu – dźgamy jaszczurkę, dokładamy zagrożenia i wzmagamy reakcje obronne. Jeśli dziecko stłumi płacz i zacznie szukać butów w odpowiedzi na ostre rodzicielskie “Uspokój się w tej chwili!”, wielce prawdopodobne, że działa ze strachu, nie z otrzeźwienia i racjonalnego podejścia do tematu.
A mózg w strachu nie uczy się w pełni swojego potencjału – nie wyciągnie z tej sytuacji lekcji, jak sobie radzić w chwilach pobudzenia, jak wracać do emocjonalnej równowagi, jak przezwyciężać momenty kryzysu.

Może zatem odwołać się do piętra? Opisać krótko sytuację “Denerwujesz się, bo nie możesz znaleźć butów, a chcesz szybko wyjść na dwór, tak?”, zaproponować pomoc, zaprosić dziecko do poszukania rozwiązania.
Oczywiście, w chwilach, gdy dziecko czerwone z wściekłości leży na podłodze, proponowanie rozwiązań może być rzutem kulą w płot; bywa, że jakiekolwiek komunikaty w tym momencie okazują się nie tyle zbędne, ile wręcz utrudniające powrót do spokoju. Może jest już tak trudno, że najbardziej wspierająca okaże się empatia w milczeniu, masaż pleców, towarzyszenie w silnych emocjach bez prób zakończenia ich tu i teraz. Pięknie o towarzyszeniu pisze Gosia Stańczyk.


Sufit i podłoga


Żeby móc odwołać się do górnych struktur, trzeba mieć do nich w danej chwili dostęp. Kiedy mówię ze złością “Przestań, dłużej tego nie zniosę!”, to tylko dlatego, że sama działam z poziomu gadziego mózgu. Gdybym chciała zadbać o swoje granice, pozostając w stanie emocjonalnej równowagi, powiedziałabym raczej: “Ty chcesz teraz skakać po kanapie, a ja tu odpoczywam. Co ty na to, żeby przynieść z góry materac i skakać sobie po nim?”. Oczywiście każdy rodzic ma inny rodzaj ekspresji i inny dobór słów; każdy sam wie, kiedy działa świadomie i racjonalnie, kiedy zaś przełącza się na tryb reakcji odruchowych, walcząc ze swoim dzieckiem bądź uciekając w obliczu zagrożenia.
I chociaż wcale nierzadko zatrzymanie się i podjęcie działań wspierających ponowną integrację piętra z parterem oznacza tytaniczny wysiłek dla nas, dorosłych, warto go podejmować dla siebie samych, ale i dla naszych dzieci.

To, co dla nas jest sufitem, dla nich będzie podłogą.

Foto: Linus Mimietz z katalogu Unsplash

Czytaj więcej

Usłysz mnie!

Mój ostatni poród miał być fizjologiczny; lekarz prowadzący ciążę nie tylko taką możliwość dopuszczał, wręcz do niej zachęcał. Niestety, ze względu na obciążony wywiad położniczy, jak beznamiętnie medycyna określa trudne doświadczenia przyszłych rodziców, lekarze w szpitalu nie podskoczyli z radości na taki pomysł.

 

Chcąc zrozumieć tę znaczącą rozbieżność opinii, poprosiliśmy (ja i mąż) panią doktor w szpitalu o rozmowę. Pani doktor była elegancką, zadbaną kobietą w średnim wieku; powitała nas chłodno i nie kryła swojego zniecierpliwienia i irytacji wzrastającej z każdym naszym pytaniem. Odpowiadała szorstko i udzielała szczątkowych informacji, skupiając się głównie na odmalowywaniu w naszej wyobraźni najgorszych scen z sali porodowej. W którymś momencie przerwała nam i zadała pytanie, którego nie zapomnę do końca życia.

“Dlaczego chcą państwo narażać życie swojego dziecka?”

 

Wow. Nawet przez chwilkę o tym nie pomyślałam. Nie jestem kamikadze, bez większej refleksji narażającym otoczenie na zagładę dla realizacji swoich chorych ambicji. Chciałam tylko dowiedzieć się, dlaczego szpital ma inne zdanie niż mój lekarz.

 

Wobec takiego obrotu sprawy skapitulowałam. Podpisując zgodę na operację nie miałam jednak poczucia, że to moja decyzja, podjęta po przeanalizowaniu wszystkich “za” i “przeciw”. Dlatego, kiedy leżałam już na stole, a pani doktor zapytała niewinnie “Pani wie oczywiście, że może się pani nie zgodzić, pani decyduje”, nie kopnęłam jej tylko dlatego, że moje nogi nie podlegały chwilowo mojej woli.

 

To nie jest opowieść o nieludzkim szpitalu. Przyszły w nim na świat wszystkie nasze dzieci i doświadczyliśmy różnego podejścia, mniej lub bardziej wspierającego – nie zamierzam na tej podstawie uogólniać i wyciągać wniosków na temat służby zdrowia w Polsce, bezdusznych lekarzy czy chorego systemu. To nawet nie jest rozprawka o wyższości jednej formy porodu nad inną.
To opowieść o tym, jak niewiele potrzeba drugiemu człowiekowi – i jak trudno mu to czasem otrzymać.

 

Taka trochę terapeutyczna – bo żal po tamtych wydarzeniach miałam w sobie długo. W zasadzie uporałam się z nim niedawno, za sprawą pewnej rozmowy, dzięki której zrozumiałam, co było dla mnie sednem.

 

Nie to, żeby urodzić według swojej wizji.
Nie to, żeby przeprowadzić swoją wolę.
Tylko to, żeby być wysłuchaną i potraktowaną poważnie, nawet jeśli zdanie lekarza miało wciąż pozostać na nie wobec porodu drogami natury.
Chciałam być usłyszana i zrozumiana, nawet jeśli nie mogło stać się zadość moim pragnieniom. Chciałam, żeby mój pomysł nie został sprowadzony do fanaberii – raczej zyskał status należnej mu ważności.

 

To doświadczenie działa na mnie otrzeźwiająco za każdym razem, gdy dzieci przychodzą ze swoimi – w mojej ocenie nierealnymi, niewygodnymi lub zbyt niebezpiecznymi – pomysłami. Nie będą otwarte na moje tłumaczenia, dopóki nie zostaną wysłuchane, tak na serio i do końca. Nawet najbardziej wyszukane argumenty trafią w próżnię, jeśli to ja nie będę otwarta na ich pragnienia.

 

Potrzeby nie muszą być zawsze natychmiast zaspokajane, ale chcą być usłyszane.
Wysłuchanie rodzi zaufanie.

Czytaj więcej