Naucz się spać

Ten temat już mnie nie dotyczy; moje najmłodsze dziecko niebawem skończy pięć lat, przesypia noce i choć zdarzają się odwiedziny w łóżku rodziców, opieka nocna już nas, dorosłych, niemal nie absorbuje.

 

Ale nie zawsze tak było, rzecz jasna. Było karmienie w nocy. Było wstawanie. Wspólne spanie. I tulenie, gdy ząbki/brzuszek/infekcja/alergia i milion innych powodów.

 

Przy trójce dzieci miałam okazję przetestować wiele podejść do tematu (nie)spania. Również takich, które dziś omijam szerokim łukiem.

I wolałabym, żeby nikt mi wtedy nie obiecywał, że mogę – wręcz powinnam – wziąć ostro sprawy w swoje ręce, nie dać się zwieść i działać. Bo samo spać się nie nauczy.

 

Serio? Uczą się podnosić głowę, siadać, raczkować i chodzić; jeść; ćwiczą koordynację oko-ręka; nabywają kompetencji społecznych poprzez obserwację świata zewnętrznego.

 

A spania nie nauczą się, jeśli nie odłożysz, nie wyjdziesz i nie postoisz pod zamkniętymi drzwiami z zegarkiem w ręku?

 

I co to w ogóle znaczy “nauczyć się spać”? Przecież już noworodek, zmęczony trudami przyjścia na świat, odsypia błogo swój wysiłek. Bez uprzedniego przyspieszonego kursu zasypiania.

 

Problem nie tkwi w tym, że dzieci nie potrafią spać, tylko w tym, że dorośli narzucają im swoje wyobrażenia nt. tego, co to znaczy “ spać dobrze”.

 

A w tych wyobrażeniach brak miejsca na to, co jest właściwe dzieciom, naturalne, rozwojowe – i przemijające.

 

Jedyne wyposażenie nowonarodzonego dziecka to pakiet mechanizmów zapewniających przetrwanie. Mechanizmów zapisanych w genach, głęboko biologicznych, nie znających współczesnych uwarunkowań kulturowych.

 

Słowem – przychodzą na świat przygotowane do takiego życia, jakie wymyśliła ludziom natura. W małych społecznościach zbieracko-łowieckich, prowadzących koczowniczy tryb życia, wędrujących za dnia i sypiających w prowizorycznym obozowisku, w pobliżu ognia.

 

Tak w skrócie.
Noworodek nie ma bladego pojęcia, że śpi w uroczym łóżeczku w pięknym pokoiku, w zamkniętym domu/mieszkaniu na dziesiątym piętrze, w otoczeniu innych domów/mieszkań, a najbliższe dzikie zwierzęta hasają dziesiątki kilometrów od niego.

Albo i sypia w domu w głuszy, otoczonym dziką puszczą, ale grube mury chronią go skutecznie nawet przed wygłodniałą watahą wilków.

Noworodek korzysta nieustannie z bardzo ważnej informacji: jedynym źródłem twojego bezpieczeństwa są twoi rodzice/opiekunowie. Musisz być czujny i nieustannie w ich towarzystwie – tylko to gwarantuje ci przetrwanie. Najtrudniejsze są noce – nich twój sen będzie lekki i wyczulony na obecność rodziców. Jeśli tylko stracisz ich z zasięgu zmysłów, reaguj natychmiast! Inaczej może cię to kosztować życie (czyt. coś przyjdzie i cię zeżre).

 

I jeśli dziecko śpi czujnie i niespokojnie, domagając się obecności rodzica, to nie dlatego, że nie umie spać. To dlatego, że jedyną dostępna bazą danych w tym momencie jest ta genetyczna przestroga. Płacz, gdy tylko zostaniesz samo – twój płacz specjalnie został stworzony tak irytującym, by podrywał twoich rodziców z miejsca i nakazywał im natychmiastową interwencję (czyli zaopiekowanie się tobą).

 

I taki układ sprawdzał się od zarania dziejów, aż ktoś wpadł na pomysł, by przy nim pomajstrować.

 

Nagle spanie z dzieckiem stało się wszechźródłem dewiacji i wszelkich problemów, na czele z małżeńskimi. Reagowanie na płacz dziecka – przyczyną jego rozpieszczenia, wchodzenia rodzicom na głowę, nieposłuszeństwa i pajdokracji.

 

Nagle najprostsze rozwiązania są zakazane. Twoje dziecko płacze, bo domaga się twojej obecności? Musisz mu pokazać, że nie może tobą rządzić, że nawet kiedy zostaje samo – wszystko jest ok, nic się nie dzieje; poświęć na to kilka dni/nocy, a będziesz mieć spokój.

 

A czemu po prostu nie dać mu tego, co je uspokoi? Czemu nie wziąć go na ręce, nie przytulić, nie położyć obok, nie zapewnić o swojej obecności w taki sposób, jaki jest dla niego dostępny (półroczniak naprawdę, choćby chciał, nie zrozumie naszych werbalnych zapewnień, że wszystko jest ok, gdy znikamy za drzwiami)?

 

Dla nas wspólne spanie okazało się uproszczeniem życia. Zwłaszcza nocnego. A przecież nie jestem fanką co-sleepingu. Lubię mieć przestrzeń i nie musieć wyginać się pół nocy w chiński paragraf, by dostarczać dziecku pokarmu lub poczucia bezpieczeństwa. I rozumiem, że dla kogoś może to być na tyle uciążliwe, że ze współspania zrezygnuje.

Wiem też doskonale, że sposób spania nie musi definiować rodzicielstwa. Nie ma uniwersalnych rozwiązań, a te, które ostatecznie wybieramy, wynikają z wielu czynników i nie sposób na ich podstawie klasyfikować, szeregować, przyporządkowywać.

 

Jeśli jednak przemocą jest zaspokajanie potrzeb jednej grupy osób bez uwzględnienia potrzeb grupy drugiej, to niektóre podejścia w obszarze dziecięcego spania noszą silne znamiona przemocy.

 

Bo w tym zmaganiu biorą udział dwie strony. Rodzice i dziecko. I obie mają takie samo prawo do dbania o swoje potrzeby. Przy czym jedna ma większe możliwości rozumienia sytuacji i szukania rozwiązań, które zaopiekują potrzeby jednych i drugich.
Doskonale wiemy, która.

 

Potrzebą rodziców jest zazwyczaj silna fizjologiczna potrzeba snu i odpoczynku. Potrzebą dziecka, które płacze i protestuje przeciw rozłące, jest potrzeba bezpieczeństwa. Nie dajmy sobie wmówić, że trenując dziecko do samodzielności, na którą nie jest gotowe, dajemy mu to, czego potrzebuje.
Nie dajmy sobie wmówić, że jedynym sposobem, aby się wysypiać, mając w domu niemowlę, jest ułożenie go w osobnym pomieszczeniu i przeczekanie jego płaczu.

 

Zaufajmy faktom:

  • dzieci sypiają płytko i czujnie, bo taki mechanizm przetrwania podarowała im natura;
  • mają prawo budzić się w nocy. W pierwszym, drugim, trzecim roku życia. Po prostu – skoro się budzą, mają jakiś ważny powód, i zdecydowanie nie jest to chęć uprzykrzenia życia rodzicom;
  • dzieci nie chcą zasypiać samodzielnie, bo obecność bliskiej osoby zapewnia im poczucie bezpieczeństwa;
  • z tego też powodu protestują przeciw rozłące. W pierwszym, drugim, trzecim roku życia. I później też;

 

Zaufajmy też intuicji:

Jeśli czujesz, że musisz utulić płacz dziecka; że chcesz je nakarmić; że chcesz wziąć je do łóżka i spać razem z nim – zrób to bez oglądania się na wszelkiej maści specjalistów.

Doświadczenie tysiąca rodzin potwierdza, że to dobra droga.

 

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Nieracjonalni rodzice Śpiącej Królewny

Piękna, mądra i dobra królewna za sprawą klątwy złej wróżki przekłuwa palec wrzecionem i zapada w stuletni sen – interpretacji tej bajki jest wiele. Włącznie z tą freudowską.

 

Żadna mnie nie przekonuje tak, jak proste pytanie, które mam w sobie od czasów, gdy jeszcze bajek słuchałam – dlaczego jej rodzice po prostu nie powiedzieli jej, jak wygląda wrzeciono, z czym się może dla niej wiązać użycie go i jak powinna się chronić?!
Może kiedy zostanę matką, zrozumiem, myślałam sobie jako dziecko. Może rodzice tacy właśnie są – nieracjonalni w potrzebie chronienia swych dzieci.

 

Zostałam matką. Wciąż nie rozumiem.

 

A w zasadzie – doskonale rozumiem nieracjonalną wręcz chęć chronienia własnego potomstwa, taki odruch. Schować, zamknąć, otoczyć murem, odseparować w wieży. Zabronić, zakazać, zabrać.

 

Tylko, że po odruchu przychodzi otrzeźwienie. I co dalej? Będę strażnikiem własnego dziecka do końca życia? Czyjego życia?
I nawet gdyby to było możliwe, stać przy dziecku dzień i noc, podążać krok w krok, to przecież nikt z nas nie chciałby tak żyć. Ani rodzic, ani dziecko.

 

Wydaje się to takie proste – usiąść z córką i wyłożyć jej kawa na ławę.
Słuchaj, zła wróżka z zemsty na nas rzuciła na ciebie klątwę – kiedy skończysz szesnaście lat, ukłujesz się wrzecionem i zaśniesz na sto lat. Zatem prosimy, oto wrzeciono, trzeba go używać w taki oto sposób, uważać na palce, a najlepiej po szesnastych urodzinach przerzuć się na wyplatanie koszyków.

 

Oczywiście, jest ryzyko, że królewna zlekceważyłaby ostrzeżenie, sądząc, że rodzice jak zwykle przesadzają. Pewnie oni wyrzucaliby sobie wówczas, że nie zrobili wszystkiego, by ją uchronić.

 

Stop. To jest ta pułapka. Co to znaczy zrobić wszystko? Usuwać potencjalne zagrożenia?
W takim razie nigdy nie zrobimy wszystkiego. Zawsze jest ten margines niedopatrzenia. Nieprzewidywalności. Naszej własnej ograniczoności, niemocy.

 

Zrobić wszystko, aby uchronić dziecko, to zaufać mu, że potrafi zadbać o siebie samo. A zaufać mu, to stworzyć mu przestrzeń ku temu. Zachęcać do podejmowania wyzwań. Tłumaczyć świat, bez wpadania w paranoję ( w zasadzie dlaczego nie wolno rozmawiać z nieznajomymi, jak głosi jedna z wersji Czerwonego Kapturka?). Pokazywać różne środki ostrożności.

Ale przede wszystkim dawać wolność wyboru i samodzielnego myślenia. I kochać – tak, by nie musiało sięgać po namiastki miłości, zapuszczając się w niebezpieczne ścieżki.

Czy gdyby królewna poznała wrzeciono wcześniej, jej krzywda ograniczyłaby się tylko do zranienia w palec? Bez nadbagażu w postaci stuletniej nocy? Być może.

Jakkolwiek możliwości jest multum, lubię myśleć, że tak właśnie by było.

 

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Między wspieraniem a wyprzedzaniem

Schemat jest w zasadzie uniwersalny. Mała dziewczynka zjeżdża na rowerze z górki. Górka nie jest stroma, ale zjazd dość długi i wyboisty, a dziewczynka trochę wyszła z wprawy przez zimę. Mama dziewczynki stoi na szczycie górki i obserwuje ją, jednocześnie żywo dyskutując ze znajomą. Dziewczynka świetnie sobie radzi, ale na samym finiszu dość nieszczęśliwie wjeżdża w dołek, koziołkuje przez kierownicę i ląduje na twarzy.

 

 

Mama natychmiast przerywa rozmowę i biegnie w jej stronę – dziewczynka jest za mała, żeby ją tak zostawić. Gdyby to było starsze dziecko, mama pewnie poczekałaby, aż wstanie i da znać, czy coś mu dolega. Jednak trzylatka, nawet jeśli nie odniosła żadnych fizycznych obrażeń, na pewno najadła się strachu więcej, niż jest w stanie strawić. Wsparcie jest niezbędne.

 

 

Zatem mama podbiega, dziewczynka zdążyła już wyplątać nogi spod koła i kierownicy oraz wstać. Czyli – żyje i większych obrażeń w chwili obecnej brak. Od czego mama zaczyna pierwszą pomoc? Od mocnego przytulenia. Nawet nie przygląda się zbyt uważnie, nie sprawdza, czy zęby wszystkie i całe, czy palce niepołamane – jeśli coś się złamało, i tak się przez te parę minut nie zrośnie. A po pierwszym płaczu łatwiej będzie dojść do tego, czy boli coś poza duszą (w tym przypadku najłatwiej ją ukoić).

 

 

Po tej krótkiej chwili w ramionach mamy dziewczynka podnosi głowę, ociera łzy i z uśmiechem pakuje się na rowerek. „Poszukamy jeszcze jakiejś górki?”

 

Wsparcie

Tak, schemat jest uniwersalny. Bez względu na to, czy właśnie stawia pierwsze kroki, wspina się na drabinki, poznaje kolegów na nowym podwórku, rozgrywa ważny mecz, czy też występuje publicznie z zespołem.

 

Każde wyzwanie wymaga sporej dawki samodzielności i odrobiny nienarzucającego się wsparcia. Nieważne, czy to wsparcie to zerkanie, jak dziecko zjeżdża z górki, czy serdeczny uścisk tuż przed wyjściem z domu, czy kibicowanie na trybunach. To jest część wsparcia. A druga część, to czekanie na powrót. Czekanie z otwartymi ramionami, nawet gdy mecz sromotnie przegrany, ani jeden krok nie postawiony, a drabinki niezdobyte z powodu niewłaściwej techniki.

 

Warto wtedy hamować słowa. Nie zaprzeczać „Nic się nie stało”, nie umniejszać „to nic takiego, następnym razem będzie lepiej”, nie pocieszać na siłę „och, nie myśl o tym, chodźmy się rozerwać”. Żadnego „A nie mówiłam?”, „No, wiedziałam, że tak się to skończy”, „Ależ ci chłopcy są niesympatyczni!”.

 

Wspierać tak, jak potrzebuje dziecko, nie tak, jak wydaje nam się, że powinno się pocieszać i nie po to, by pocieszyć głównie siebie (nie jest łatwo towarzyszyć dziecku w porażkach).

 

Wycałować i wyściskać – dosłownie lub w przenośni, upewnić się, że rany zaopatrzone, emocje rozładowane lub przynajmniej nie przytłaczające, żale wylane.

 

Samodzielność

To wsparcie – a co z samodzielnością? I na to jest uniwersalny schemat.

 

Mała dziewczynka wdrapuje się na niewysoką komodę, po czym schodzi z niej stając na głowie konika na biegunach. Niepokoi to jej mamę, zatem mama prosi: „Martwię się o ciebie, kiedy tak schodzisz – konik jest niestabilny i boje się, że przewrócisz się i zrobisz sobie krzywdę”.

 

„Ale ja już raz spadłam i nie zrobiłam sobie nic, mamo” – przekonuje dziewczynka z uśmiechem.

 

„Widziałam i nadal martwię się, że możesz spaść o wiele groźniej i naprawdę zrobić sobie dużą krzywdę.”

 

Dziewczynka waha się chwilę, po czym opuszcza nogi precyzyjnie na grzbiet konika tak, aby nie bujał się przejmując ciężar jej ciała. Zgrabnie zeskakuje i idzie się bawić.

 

Mogła usłyszeć, że ma zejść w tej chwili, bo to niebezpieczne, i nie byłoby w tym nic złego. Życie jednak nie polega jedynie na unikaniu złego, ale na sięganiu po dobre – wobec nienarzucającej się postawy mamy dziewczynka mogła przemyśleć sytuację, ocenić zagrożenie, podjąć ryzyko i dokonać wyboru, dostosowując sposób zmierzenia się z wyzwaniem do informacji, jakie na jego temat uzyskała od matki. Wiele dobrego w tak nieznaczącym epizodzie.

 

A gdyby chciała skakać na główkę z ogromnej komody w kierunku przeszklonej witryny, wtedy pewnie dostałaby jasny sygnał, że jest to absolutnie niedozwolone i niebezpieczne. I to byłoby też dobre, bo dałoby jej szansę na skakanie jeszcze wiele razy w życiu.

 

Gdybyż jeszcze umieć zawsze ocenić, kiedy dziecko skacze z niskiej komody, a kiedy już z tej wysokiej, i mieć zawsze jasność co do balansowania między wspieraniem w samodzielności, a wyprzedzaniem dziecka doświadczeniem – wtedy rodzicielstwo byłoby ciepłą i bardzo bezpieczną posadką.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nie jestem Bogiem

Łyknąwszy trochę teorii na temat rozwoju dziecka, jego potrzeb emocjonalnych, psychicznych i jakichtamjeszcze, łatwo spalałam się na próbie uczynienia dzieciństwa moich dzieci IDEALNYM. Tak, wiem, że nie ma ideałów, no to może chociaż prawie idealnym. Na szóstkę z minusem.

 

Chciałam wspierać tam, gdzie to potrzebne i umieć wymagać wtedy, gdy konieczne. Chować w ramionach, gdy życie dawało zbytnio w kość i wypychać do świata, gdy nadchodził czas.

 

Zawracać ze złej drogi, gdy taka potrzeba i pozwalać na upadki, gdy będzie gotowe.

 

Chciałam stworzyć przestrzeń do najbardziej optymalnego rozwoju. Pod każdym względem.

 

I dzięki temu, za każdym razem, gdy mi nie wychodziło, umierałam jako matka. Nieważne, czy nie wyszło, bo nie dałam rady, bo nie przewidziałam, bo nie wiedziałam, bo okazało się, że czegoś nie wzięłam pod uwagę, czy zwyczajnie wygrała we mnie mała zraniona JA chcąca zawsze stawiać na swoim.

 

Byłam zrozpaczona, gdy w miarę upływu czasu, nabierania mądrości i doświadczenia, odkrywałam błędy, o których nawet nie wiedziałam, że błędami są.

 

Serce mi krwawiło, gdy nie udawało się wykonywać planu. Gdy moje najlepsze intencje raniły dzieci, zupełnie niezamierzenie. Chciałam dobrze, wychodziło jak zwykle.

 

Przez jakiś czas żałowałam, że nie mogę cofnąć się, znów być w pierwszej ciąży i zacząć raz jeszcze. Doskonalej.

 

Wreszcie coś mnie trzepnęło dość mocno i skutecznie – Nie Jestem Bogiem w życiu moich dzieci. Ściśle mówiąc – w niczyim nie jestem, ale akurat w ich starałam się być.

 

Nie mogę przewidzieć i zabezpieczyć każdej sytuacji.

 

Zraziło się do pływania. Nie chce więcej chodzić na basen. Jeśli je wypiszę, za dwadzieścia lat przyjdzie z pretensją, że go nie zmusiłam. Że potrzebowało kopa. Że teraz przeze mnie boi się wody.

 

Jeśli je nakłonię, po latach wyzna, że żyło pod presją, nienawidziło pływania, ale chodziło, bo nalegałam.

 

Nie udźwignę, dziękuję.

 

Dokładam starań, by postępować jak najlepiej. Nie odpuściłam sobie ani trochę – pracy nad sobą, przekraczania samej siebie, wytężania uwagi i rozwijania szpuli cierpliwości. Ale zeszło ze mnie ciśnienie, gdy coś nie wyjdzie. Na pewno coś nie wyjdzie. Być może tam, gdzie akurat najmniej się spodziewam.

 

(Nie mogę się nadziwić, jak różną ocenę przeszłości mam ja i moja mama. Rzeczy, które mnie gryzły przez pół życia, ona w ogóle nie pamięta). Trudno. Skupiam się na tym, by umieć przyznać się do błędu i wziąć na siebie odpowiedzialność za niego. Bez wybielania się i usprawiedliwiania.

 

Małe dzieci myślą, ich rodzice są wszechmogący. Lepiej, żeby to rodzice pierwsi odkryli, że tak nie jest.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej