Mój ostatni poród miał być fizjologiczny; lekarz prowadzący ciążę nie tylko taką możliwość dopuszczał, wręcz do niej zachęcał. Niestety, ze względu na obciążony wywiad położniczy, jak beznamiętnie medycyna określa trudne doświadczenia przyszłych rodziców, lekarze w szpitalu nie podskoczyli z radości na taki pomysł.
Chcąc zrozumieć tę znaczącą rozbieżność opinii, poprosiliśmy (ja i mąż) panią doktor w szpitalu o rozmowę. Pani doktor była elegancką, zadbaną kobietą w średnim wieku; powitała nas chłodno i nie kryła swojego zniecierpliwienia i irytacji wzrastającej z każdym naszym pytaniem. Odpowiadała szorstko i udzielała szczątkowych informacji, skupiając się głównie na odmalowywaniu w naszej wyobraźni najgorszych scen z sali porodowej. W którymś momencie przerwała nam i zadała pytanie, którego nie zapomnę do końca życia.
“Dlaczego chcą państwo narażać życie swojego dziecka?”
Wow. Nawet przez chwilkę o tym nie pomyślałam. Nie jestem kamikadze, bez większej refleksji narażającym otoczenie na zagładę dla realizacji swoich chorych ambicji. Chciałam tylko dowiedzieć się, dlaczego szpital ma inne zdanie niż mój lekarz.
Wobec takiego obrotu sprawy skapitulowałam. Podpisując zgodę na operację nie miałam jednak poczucia, że to moja decyzja, podjęta po przeanalizowaniu wszystkich “za” i “przeciw”. Dlatego, kiedy leżałam już na stole, a pani doktor zapytała niewinnie “Pani wie oczywiście, że może się pani nie zgodzić, pani decyduje”, nie kopnęłam jej tylko dlatego, że moje nogi nie podlegały chwilowo mojej woli.
To nie jest opowieść o nieludzkim szpitalu. Przyszły w nim na świat wszystkie nasze dzieci i doświadczyliśmy różnego podejścia, mniej lub bardziej wspierającego – nie zamierzam na tej podstawie uogólniać i wyciągać wniosków na temat służby zdrowia w Polsce, bezdusznych lekarzy czy chorego systemu. To nawet nie jest rozprawka o wyższości jednej formy porodu nad inną.
To opowieść o tym, jak niewiele potrzeba drugiemu człowiekowi – i jak trudno mu to czasem otrzymać.
Taka trochę terapeutyczna – bo żal po tamtych wydarzeniach miałam w sobie długo. W zasadzie uporałam się z nim niedawno, za sprawą pewnej rozmowy, dzięki której zrozumiałam, co było dla mnie sednem.
Nie to, żeby urodzić według swojej wizji.
Nie to, żeby przeprowadzić swoją wolę.
Tylko to, żeby być wysłuchaną i potraktowaną poważnie, nawet jeśli zdanie lekarza miało wciąż pozostać na nie wobec porodu drogami natury.
Chciałam być usłyszana i zrozumiana, nawet jeśli nie mogło stać się zadość moim pragnieniom. Chciałam, żeby mój pomysł nie został sprowadzony do fanaberii – raczej zyskał status należnej mu ważności.
To doświadczenie działa na mnie otrzeźwiająco za każdym razem, gdy dzieci przychodzą ze swoimi – w mojej ocenie nierealnymi, niewygodnymi lub zbyt niebezpiecznymi – pomysłami. Nie będą otwarte na moje tłumaczenia, dopóki nie zostaną wysłuchane, tak na serio i do końca. Nawet najbardziej wyszukane argumenty trafią w próżnię, jeśli to ja nie będę otwarta na ich pragnienia.
Potrzeby nie muszą być zawsze natychmiast zaspokajane, ale chcą być usłyszane.
Wysłuchanie rodzi zaufanie.
Bardzo dziękuję za ten wpis – mam doświadczenie z moim lekarzem rodzinnym, po którym odkryłam w sobie podobne, niezaspokojone potrzeby – wysłuchania, bycia wziętą pod uwagę, niezależnie od podjętej decyzji nt. leczenia.
jak reagować na takie dziecięce prośby/potrzeby/zachcianki wzięte z kosmosu? zgadzam się, że super wymyśle argumenty nie trafiaja do dziecka, więc wystarczy wysłuchać i wyrazić zrozumienie? ale jednak odmówić.
Wysłuchać i zrozumieć, usłyszeć, jakie to ważne – bez uprzedniego zakładania, czy odmówię, czy nie. Słuchanie oznacza dla mnie również otwartość na to, żeby zmienić swoje zdanie. Jeśli slucham tylko po to, by dać iluzję otwartości, to szkoda zachodu.
To, czy odmówię w ostateczności, czy też nie, nie wydaje mi się takie szalenie istotne jak to, czy wysłucham szczerze i autentycznie, do końca.
Rozumiem, ale są takie sprawy, w których nie ma przebacz, mówię 'nie’ i zdania nie zmieniam. najłatwiej wyjaśnić to na przykładzie, że nie jemy słodyczy przed obiadem. jeśli mimo to dziecko nalega na cukierka, ja z góry wiem, że odmówię. mogę wysłuchać, autentycznie zrozumieć tę zachciankę, pokazać czy powiedzieć dziecku, że rozumiem jego złość związaną z moją odmową, ale jednak nie zmieniam zdania. nie ma tu więc miejsca na otwartość do 'ustąpienia’ dziecku pod wpływem naszej dyskusji.
Och, słodycze – jaki aktualny temat u mnie! Wałkowany wciąż i wciąż – nie za każdym razem umiem wzbić się na rodzicielskie wyżyny, ale nawet jeśli wiem, że nie chcę zmieniać zdania, to otwartość za kazdym razem może oznaczać zainteresowanie, dlaczego to takie ważne dla dziecka, czy może gdzieś zobaczyło kogoś ze słodyczem, zastanowienie, dlaczego temat wraca wciąż i wciąż (moze potrzeba zweryfikować stosowane rozwiązanie?). Ja z jednej strony doskonale rozumiem zniechęcenie rodzica (bo mocno go doświadczam) a z drugiej widzę, że to ważne dla mojego dziecka. Nie chcę ucinać tematu, który jest istotny w życiu mojego dziecka (choć wielokrotnie… Czytaj więcej »
A ja jak zwykle: dziękuję, że o tym przypominasz. Jak zwykle dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebuję 🙂
Dziękuję za tekst.
Dla mnie ostatnio wielkim odkryciem stało się drobne wydarzenie. Kiedy wysłuchałam do końca pomysłu mojego synka, to okazało się, że był to realistyczny pomysł i zgodziłam się na niego. Choć na początku nie miałam takiego zamiaru!
Dzięki za wpis. Bardzo cenny…
Będę Cię cytować… 🙂
Halo, czy ktoś tu jeszcze mieszka?
Mieszka, mieszka, ale kończy duży projekt i całą energię tam kieruje.
Natomiast, w najbliższy poniedziałek ukaże się wpis, a będzie to zaproszenie do świętowania z Dobrą Relacją jej trzecich urodzin 🙂