Walka czy troska?

Nie cierpię walki. Blado wypadam w walce o swoje dobro, kiepsko mi idzie zawalczenie o siebie bądź innych, ba! obronienie własnego zdania jest dla mnie nie lada wyzwaniem.
Sama wizja stoczenia z kimś walki spina mnie w nieprzyjemny sposób i sprawia, że mam ochotę uciec.
Wiele lat żyłam w przekonaniu, że jestem sierotą, mięczakiem, plus kilka innych mocniejszych określeń.
Odpuszczałam mnóstwo razy, wolałam zrezygnować z czegoś ważnego dla siebie, nawet kosztem plucia sobie potem w brodę, niż wkładać zbroję i stawiać czoła przeciwnikowi w postaci jakiejkolwiek osoby o odmiennym zdaniu, wizjach i pragnieniach.

 

 

Przewrót kopernikański w mojej głowie dokonał się parę tygodni temu w poczekalni do lekarza. Oczekiwaniu towarzyszyło (jak zazwyczaj) ogromne napięcie, bo godziny przyjmowania sztywne, pacjentów sporo, a każdy spędzał w gabinecie dwa kwadranse. I my, ja z córką, czekające na “krzywy ryj”, ze skierowaniem w trybie pilnym, a więc poza kolejką i z nadzieją na to, że jak już wszyscy sobie pójdą, to pani doktor znajdzie te dwa kwadranse dla nas. Oczywiście nie obyło się bez spięć między ludźmi. Ktoś miał taką godzinę, a ktoś tę samą, jak to możliwe, na pewno by tak nie zapisali, pani się wepchała, ale ja mam mniejsze dziecko, proszę pilnować kolejki etc. Siedziałam tam i myślałam zrezygnowana, że prawdopodobnie takich wizyt i oczekiwań jeszcze przed nami sporo, że to trzeba łokciami się przepychać, walczyć, a ja nie umiem, nie nadaję się przecież do tego.

 

I wtedy uświadomiłam sobie, że nie muszę. Nie potrzebuję. Że wszyscy ci ludzie troszczą się o swoje dobro, każdy tak, jak potrafi najlepiej – i ja też mogę się zatroszczyć, nie podejmując walki. Że wystarczy, abym wiedziała, czego chcę, i wyraziła swoje zdanie, poprosiła o pomoc, zapytała drugą stronę, czy widzi jakieś rozwiązanie.

 

Że nie muszę skakać do oczu panu, który mnie atakuje, bo zupełnie nieświadomie, z pominięciem kolejki do jakiegoś gabinetu, weszłam na oddział obok (skąd zresztą zostałam natychmiast wyproszona). Nie muszę na niego krzyczeć ani z nim walczyć, wystarczy jak przyjaźnie zauważę, że on się denerwuje, bo chce, aby kolejność była przestrzegana – a mi po prostu do głowy nie przyszło, że te dwa miejsca są jakoś ze sobą powiązane, ot co.

 

Nie muszę szarpać się z panią doktor, która każe mi zostawić młodsze dziecko na korytarzu i zabrania wprowadzić je na oddział, gdzie badane będzie starsze. Mogę ją zapytać, czy zrobi wyjątek, bo córka boi się zostać sama i płacze, a ja nie mam pomysłu, jak o nią zadbać.

 

I nie muszę walczyć z lekarzem, który przewraca oczami, gdy chcę towarzyszyć starszej podczas badania. Mogę w jego uszczypliwym “Córka lepiej się zachowywała, gdy pani nie było” usłyszeć, że chciałby wykonać to badanie precyzyjnie, a ten drugi raz, w moim towarzystwie, idzie gorzej niż pierwszy, gdy siedziałam na korytarzu. Mogę to usłyszeć, przełknąć tę nutkę goryczy i pozostać z nimi dla dobra mojej córki, która prosiła, abym była z nią, bo kolejny raz sama nie da rady.. Bez walki, z głęboką troską.

 

Kiedy wkładam te okulary, widzę, że wszyscy dokoła o coś się troszczą. Czasem w sposób, który mi utrudnia troszczenie się, ale jednak to troska, nie walka. Łatwiej mi wziąć głęboki wdech i wejść w troskę, niż widzieć wszędzie rzucone rękawice, których podnosić tak bardzo się boję.
Bo w trosce jest zazwyczaj miejsce i na moje, i na czyjeś. W walce jesteś albo ty, albo ja, nie inaczej.

 

Kiedy wybieram troskę, świat wydaje mi się bardziej przyjaznym miejscem. Miejscem, na które mam wpływ i za które mogę wziąć odpowiedzialność, zrzucając z siebie nieznośny ciężar narzekania na to, że jest jak jest.

 

Lubię przyjazne miejsca i lubię mieć wpływ 🙂

 

Foto: Allen Taylor ze zbiorów Unsplash

Czytaj więcej

To nie jest o mnie, to jest o tobie

Dobra mama. Taka, co to swój czas i zaangażowanie dzieciom daje. Wozi, gdzie proszą, ułatwia im bycie z przyjaciółmi, pokornie czekając pod sklepami, lodziarniami, kinami etc. Książka pomaga w czekaniu, ale to i tak jest pewien wysiłek dla matki, która mogłaby w tym czasie czytać na wygodnej sofie, popijając kawkę. A tymczasem czyta wyrywkowo w centrach handlowych, w aucie na chwilowych postojach, w różnych skupiskach ludzkich.
Czego się nie robi dla dzieci.

 

 

Obmyśla więc logistykę, jak to zrobić, żeby kiedy jedno dziecko gości u siebie przyjaciół, mogło czas ten spędzać bez towarzystwa rodzeństwa. Wywozi rodzeństwo do przyjaciół na drugim końcu miasta. Przeznacza pół dnia i wpina własne obowiązki w harmonogram wycieczki, żeby tylko cały plan się powiódł.

 

Mama dumna z siebie, że tak dba o równowagę, żeby zatroszczyć się o siebie, ale i dzieciom dać dowód zaangażowania, oddawania swojego czasu, miłości po prostu.

I co usłyszy?

– Możemy już jechać?
– Za pół godziny. Piję jeszcze kawę.
– Co???? Mamy czekać i się nudzić, bo ty pijesz durną kawę???

 

Ożesz. Wyhodowałam żmiję na własnym łonie. Roszczeniowe, bezczelne i aroganckie jednostki, które za nic mają moje wysiłki i zaangażowanie, są zainteresowane wyłącznie sobą, a kiedy dorosną, będą zatwardziałymi egocentrykami niezdolnymi do obdarowywania i wdzięczności.
Taka myśl eksploduje w mojej głowie i przed wykrzyczeniem jej dziecku w twarz chroni mnie tylko to, że równolegle i z taką samą siła pojawia się druga.

 

To nie jest o mnie, to jest o dziecku.
To nie fakty mnie nakręcają, rozgrzewają do białości – tylko moje ich interpretacje.
Nie to, co ktoś mówi lub robi, albo czego nie mówi lub nie robi – tylko to, jak ja to odczytuję w kontekście siebie samej.

 

Bo ja w tych słowach słyszę brak wdzięczności. I roszczeniowość. I to, że ma być natychmiast, tuiteraz, bez brania mnie pod uwagę.
Że jestem kiepską mamą jednak, bo nie umiałam wychować dzieci tak, żeby były wrażliwe na innych i ich potrzeby. Czytam to w tej jednej sytuacji, wyciągam wnioski i uogólnienia i mam graniczące z pewnością przeczucie, że tak właśnie jest!

 

I ten jeden głęboki, świadomy, przywracający równowagę wdech pomaga mi spojrzeć inaczej. Zobaczyć, że TERAZ jest taka sytuacja, ale ona nie zdarza się nagminnie. Że TERAZ moje dziecko w ten nieudolny sposób chce mi coś powiedzieć, przekazać coś, co ważne dla niego.

 

Że gdyby nie było tak zestresowane niespodzianką, jaką przygotowało swoim przyjaciołom, nie byłoby tak niespokojne i pobudzone. Powiedziałoby wtedy coś bliższego słowom:
– Bardzo chcę już jechać, nie mogę się doczekać tego, co zaplanowane. Czy możemy wyruszyć już teraz?

 

Ale nie powie, bo jest tak spięte, że nie ma dostępu do tej swojej części mózgu, która potrafi tak ładnie ubierać myśli w słowa.

 

Wiem, że mam dwie drogi, pewnie i więcej, ale dwie w pierwszej kolejności.
Klasyczną:
– Ja teraz piję kawę, jak ci się to nie podoba, to możemy nie pojechać w ogóle. Może by tak trochę wdzięczności? Świat nie kręci się wokół ciebie, zrozum to wreszcie!

 

I wspierającą:
– Mówisz takim podenerowanym głosem, bo chcesz już jechać, trudno ci czekać na to, co ma się wydarzyć? Ja potrzebuję jeszcze pół godziny, bo wasze plany są połączone z moimi. Jeśli wyjadę wcześniej, nie uda się tego zrobić tak, jak jest w planach.

 

 

Wiem, którą chcę wybrać. Choć nie zawsze potrafię. Czasem ta pierwsza myśl, ta o aroganckim egocentryku, jest tak silna, że boję się choćby otwierać usta (ja też nie zawsze mam dostęp do tej części mózgu ubierającej ładnie myśli). Czasem więc nie otwieram, a gdy dziecko naciska, wyduszam jedynie:
– Jedziemy za pół godziny, nie chcę teraz o tym rozmawiać.

 

 

Staram się jednak wybierać drogę wspierającą, bo chcę ją pokazywać dzieciom. Chcę, by miały wzorzec, do którego będą mogły sięgać, gdy już nabiorą pełnej wprawy w radzeniu sobie z trudnymi sytuacji. Analogicznie, nie chcę, by nasiąkały wzorcem “kiedy nie dostaję tego, czego chcę, tupię, krzyczę i kąsam”. Chcę im pokazywać, jak mogą się komunikować, zamiast besztać je za to, że robią to źle.

 

 

Żeby to umieć, potrzebuję pamiętać, że wszystko, co mówią moje dzieci, mówią o sobie, nie o mnie. Nawet jeśli słowami mówią coś ze mną związanego.
W końcu świat nie kręci się wokół mnie.

 

 

Czytaj więcej

Porządki, czyli o skutecznym rodzicielstwie

2016 był rokiem porządków. Nie tylko w moim domu w tym obszarze sporo się działo; działo się też podczas niemal każdych warsztatów, które prowadziłam. Porządki* były najczęściej poruszanym tematem i – wydawać by się mogło – najbardziej trapiącym rodziców. Obok porannego wychodzenia do przedszkola/szkoły.

 

 

Bardzo mnie frapowało, dlaczego akurat bałagan/sprzątanie jest tak ważną dziedziną. Sporo o tym rozmawiałam z różnymi osobami, sporo przyglądałam się sobie i temu, jak to jest/było u nas. Wszystkie te obserwacje i refleksje słabo nadają się na materiał naukowy – ale może pomogą spojrzeć z innej perspektywy, złapać dystans, ew. zweryfikować te rozwiązania, które są już wprowadzone, a przydałoby im się nieco więcej lekkości na przykład.

 

Pierwsza refleksja jest oczywista. Dzieci mają zazwyczaj inną koncepcję porządku niż rodzice. A nawet jeśli koncepcje są zbieżne – mają zdecydowanie więcej zgody na nieporządek. Zazwyczaj, bo nie zawsze.
W każdym razie, moje niezobowiązujące statystyki wskazują, że stosunek dziecka do porządku raczej nie ma związku z tym, jak podchodzą do tego rodzice – nie wiem, jak to wygląda, gdy dzieci dorastają, ale dopóki są dziećmi, zdają się mieć swoje prywatne preferencje. I tak, rodzice hołubiący porządek mogą mieć jedno dziecko, które do ich kultu się nie przyłącza oraz drugie z pedantycznymi skłonnościami. Kolejność urodzenia wydaje się nie mieć większego znaczenia.

 

Po drugie: gdy chodzi o porządek, to bardzo często nie chodzi o porządek. Gdyby tak było, rodzice sprzątaliby po dzieciach lub razem z dziećmi i wszyscy byliby mniej lub bardziej szczęśliwi. Tymczasem w tym obszarze życia często ukryte są obawy rodzicielskie. Że dziecko wyrośnie na flejtucha, jeśli mu odpuszczę. Że nie jestem kompetentnym rodzicem, skoro moje dzieci nie sprzątają. Że nie jestem wystarczająco ważna dla moich dzieci, skoro nie chcą ze mną współpracować w takim obszarze. (To wszystko żywe przykłady żywych, istniejących ludzi).
Oczywiście, nie zawsze takie poważne rozterki muszą temu towarzyszyć. Czasem jest to po prostu chęć pokazania dzieciom, że w uporządkowanej przestrzeni łatwiej coś znaleźć, łatwiej odpocząć, milej przebywać. Jednak wobec oporu dziecka przed tą lekcją nierzadko okazuje się, że rodzicowi chodziło o coś więcej. A jeśli faktycznie chodziło, zaczynają się przepychanki i robi się trudno.

 

Po trzecie: nie tylko rodzicom chodzi o coś więcej. Również dzieci widzą w tym obszarze więcej, niż tylko sprzątanie. Kiedy rozmawiam z rodzicami na warsztatach o tym, dlaczego ich dzieci tak niechętnie podchodzą do tego tematu, szybko okazuje się, że potrzebują więcej autonomii, zaufania ze strony dorosłych, uznania prawa do decydowania o własnej przestrzeni. Albo po prostu są za małe i niegotowe jeszcze do wdrażania nauki dbania o tę przestrzeń (wcale nierzadko rodzice czują, że powinni tego uczyć już dwu- lub trzylatki).

 

Bardzo nie chciałabym, aby wnioskiem płynącym z tego tekstu było to, że jeśli dzieci nie chcą sprzątać, to nie chcą i rozwiązaniem jest pozwolić im żyć w syfie. Rozwiązanie nie jest moim zdaniem takie oczywiste i jednoznaczne.
Chodzi mi o coś innego.
O skuteczność.

 

Bo kiedy pochylam się z rodzicami podczas warsztatów nad kwestią sprzątania,
to w miarę sprawnie idzie analizowanie indywidualnych sytuacji. Potrzeb dzieci i rodziców. Granic obu stron. Działań, które utrudniają współpracę. Ale koniec końców zazwyczaj dochodzimy do punktu, w którym celem staje się skuteczność rodzica. Coś jakby “Widzę, że chcesz sam decydować o tym, jak wygląda twój pokój, że denerwujesz się, gdy ci każę sprzątać według mojej wizji, rozumiem, że potrzebujesz z mojej strony więcej zaufania i przestrzeni. A teraz powiedz mi, kiedy to posprzątasz”.

I chociaż naprawdę nie mam gotowych rozwiązań i propozycji, to odzywa się w takich momentach we mnie bardzo mocno przeświadczenie, że chęć bycia skutecznym utrudnia dialog w tym obszarze.

 

Jeśli bowiem jakiś problem wraca wciąż i wciąż, mimo różnych podjętych przez nas działań, znaczy to, że jest tam coś więcej, czego nie widzieliśmy do tej pory (dałabym sobie rękę uciąć, że wyczytałam to u Juula, ale raczej nie dotrę do źródła).
I właśnie tym warto się zająć.
Można sprawdzić, co nam ten nieporządek robi. Dlaczego tak bardzo na sprzątaniu nam zależy. Co w nas odpala ta sytuacja, jakie emocje, jakie niezrealizowane pragnienia. Przyjrzeć się dokładnie najpierw sobie i własnym przekonaniom, zanim staniemy przed drugim żywym człowiekiem, z jego przekonaniami i pragnieniami. Przed własnym dzieckiem.

 

Mnie samej kiedyś podobny proces zajął trzy miesiące. Trzy miesiące łapania dystansu, przyglądania się swojej motywacji, dojrzewaniu do prawdziwego dialogu – nie tego, który ceni skuteczność, tylko tego, który szuka porozumienia. Nie tego, który stawia na rozwiązanie, tylko tego, który woli zrozumienie.
Kiedy się to zadziało, rozwiązanie pojawiło się samo i dość banalne – ale kluczem było nie szukanie strategii, tylko kontaktu. I zrobienie przestrzeni na wolę drugiej strony, jej potrzeby i emocje.

 

Naprawdę nie chodzi o to, by porzucając skuteczność, rezygnować z siebie.
Uznaję i szanuję to, że rodzice chcą pokazać dzieciom korzyści płynące ze sprzątania: ład, harmonia, estetyka, łatwość w efekcie etc.

Warto tylko pamiętać, że kiedy sprzątanie przeradza się w pole bitwy, w wojnę między stronami, to może być dobry moment na zrobienie kroku w tył i spokojne poobserwowanie sytuacji, dla złapania jej meritum.

 

Bo naprawdę, nie ma problemów ważniejszych, niż relacja.

 

*pisząc o porządkach, mam na myśli ten ich szczególny rodzaj, który dotyczy dziecięcego pokoju. Nie zdarzyło mi się, aby podczas warsztatów jakiś rodzic żalił się na to, że dziecko nie chce sprzątnąć po zabawie w salonie – nie twierdzę, że tak się nie dzieje, każdego dnia mnóstwo dzieci nie chce tego robić – jednak z tym jakoś rodzice sobie najwyraźniej radzą. Problem dotyczy niemal wyłącznie przestrzeni dziecka – jego łóżka, szafy, biurka etc.

 

 

Czytaj więcej

Robię to, co chcę

Dekada temu. Jestem świeżo upieczoną mamą, która z frustracji towarzyszącej tkwieniu w domu z małym dzieckiem, razem z przyjaciółką założyła w swoim mieście klub mamowy.
I oto w ramach klubu jestem na spotkaniu ze specjalistką od asertywności, słucham jej z lekkim dystansem, który przybiera kosmiczne rozmiary w chwili, w której jedna z uczestniczek zaczyna, już nie pamiętam dlaczego, temat wracania z dzieckiem z placu zabaw. Ostrzę ucho, a gdy od prowadzącej słyszę, że matka ta nie powinna mówić do dziecka “Wracamy, bo muszę ugotować obiad”, tylko “Wracamy, bo chcę ugotować obiad”, o mało nie spadam z krzesła.

 

Dobre sobie, chcę ugotować. Jasne, nie marzę o niczym innym, jak o staniu przy garach każdego dnia. Nie cierpię gotować, przynajmniej wtedy nie cierpiałam, i nikt mnie nie przekona, że chcę to robić, ja muszę – nie chcem, ale muszem!!!! Poświęcam rozmyślaniom na ten temat jakieś dwie minuty, po czym radośnie przyznaję sobie rację, punkt dla mnie pani specjalistko, życie to nie zabawa, tu jest pot, łzy i krwawy obowiązek, a te gadki o chceniu można sobie między bajki włożyć. Nowomoda taka.

 

Mija lat kilka. Jestem już mamą trójki. Znów siedzę na spotkaniu ze specjalistką (chociaż inną), znów pada pytanie z sali, znów ostrzę ucho. Tym razem jest o spaniu, tudzież nie-spaniu w nocy za przyczyną niemowlęcia. Jak tu się wyspać i mieć więcej sił w ciągu dnia, dla starszego dziecka głównie – sił i uśmiechu więcej?

 

Strategii co nie miara. Ile uczestniczek, tyle pomysłów, a może tak, a może siak, a poproś, a spróbuj, a weź…. Wszystko daje się racjonalnie uargumentować na nie. Każdy z pomysłów upada nie dlatego nawet, że ta mama taka kapryśna, tylko naprawdę w jej sytuacji nie mają racji bytu. Wtedy prowadząca mówi coś, czego nie zapomnę chyba do końca życia.

 

– To nie jest tak, że nie ma strategii. Jest ich sporo. Możesz wynająć hotel i wyspać się jedną noc z dala od dziecka. Możesz poddać je treningowi przesypiania nocy i pozbyć się chronicznego niewyspania. Ty nie chcesz tego zrobić, bo to się kłóci z twoim podejściem do rodzicielstwa, do relacji z dzieckiem i opieki nad nim. Ty chcesz odpowiadać na jego potrzeby i z tego, co słyszę, jest to dla ciebie ważniejsze, niż niewyspanie – kiedy masz wybierać, wybierasz opiekę nad synkiem, a nie zadbanie o siebie, bo w tej sytuacji byłoby to kosztem jego potrzeb.

 

Doznaję oświecenia. Chcę i nie chcę stają się konkretnymi decyzjami, w miejsce odbierającego wolność i odpowiedzialność muszę.

 

Jestem absolutnie wolna i wszystko, co robię – robię, bo chcę. Gotuję obiad, bo chcę, załatwiam sprawy w urzędzie – bo chcę, wstaję w nocy do dziecka, bo chcę, i jak w dzień się potem bawię z nim, padając na twarz, to też dlatego, że chcę.

Inna sprawa, że nie zawsze mi się chce. O wiele częściej właśnie nie chce mi się okrutnie, a mąż przezywa mnie w myślach “Gosia-NieChceMiSię-Musiał”.

Bo mam gęsią skórkę, gdy spędzam godziny w urzędowych kolejkach, a zamiast prać, sprzątać i gotować wolałabym leżeć na plaży sącząc drinki z palemką. I oczywiście wrzesień mamy tak piękny, że mogłabym spędzić go na tej plaży, ale wtedy moja rodzina chodziłaby bez ciepłych posiłków i w brudnych ubraniach, a tego akurat nie chcę.

 

Czemu ja o tym piszę? Bo odkrycie, że nic nie muszę, było dla mnie jednym z ważniejszych w życiu. Uwalniające. Oczyszczające z kieratu wyrzeczeń, ponurych obowiązków i codziennego fatalizmu.
I choć jestem daleka od zapewnień, że mogę wszystko i że sama jestem kowalem swego losu, bo jednak samo życie trochę ten scenariusz pisze – to widzę, że mam moc decydowania o każdym swoim działaniu.

 

Jeśli zatem stoję przy tych nieszczęsnych garach, to wybieram troszczenie się o zdrowie swoich najbliższych, dbanie o relacje rodzinne (przy wspólnych posiłkach) i obniżenie kosztów żywienia. To są moje priorytety – a kiedy zdaję sobie z nich sprawę, łatwiej mi świadomie zadecydować, czy tym priorytetom dziś też się poddam, czy wybiorę coś innego jednak.

 

I jeśli wycofuję się jakiegoś konfliktu, bo zależy mi na dobrej atmosferze w danym momencie, to dlatego, że tak chcę, a nie dlatego, że druga strona mnie zmusza do ucieczki. Nie zawsze chcę świadomie – czasem decyduję się na jakiś krok, nie rozumiejąc siebie samej tak do końca, ale zawsze robię to, żeby zadbać o coś, co jest dla mnie w danym momencie ważne.
Bywa, że jakiś wybór mnie paraliżuje. Poważna rozmowa z bliską osobą. Czuję, że nie jestem gotowa, że chciałabym porozmawiać i oczyścić atmosferę, ale stres z tym związany jeszcze teraz mnie przerasta. Wybieram więc zadbanie o siebie i posiedzenie w swojej strefie komfortu, przygotowanie się do tego wyzwania. To znów mój wybór. Nie chcę jeszcze w to wchodzić i to ja o tym decyduję – nie mroki przeszłości, faza księżyca czy kwaśna mina tej drugiej osoby.

 

Żeby móc świadomie wybierać, potrzebuję pamiętać, że jestem całkowicie wolna i wszystko, co robię, robię z własnej woli. Nie muszę chodzić do pracy, nie muszę dbać o dom i nie muszę wspierać dzieci w regulacji emocji.
Mogę machnąć na to wszystko ręką i wybrać drinki.

Ale nie chcę.

 

Jak pomóc dziecku zmienić motywację do nauki?
Przygotowałam pakiet krótkich i treściwych materiałów, które mogą Ci w tym pomóc.

Jeśli zadajesz sobie pytania:

  • Dlaczego moje dziecko jest takie niezmotywowane?
  • Jak je zmotywować?
  • Jak sprawić, by dzieci robiły to, co jest do zrobienia?

– ten pakiet jest dla Ciebie.

Dowiedz się więcej

Czytaj więcej