Po.Moc

Najpierw był On. Powiedział, że ma kogoś na stałe, kogoś, kto go wysłucha i wesprze. Pozazdrościłam; też chciałam być w takiej relacji. Okazało się jednak, że znalezienie takiej osoby to nie bułka z masłem.

 

Po kilku nieudanych próbach uznałam, że będę dźwigać to całe życie sama; a może to i nawet lepiej, w myśl Mickiewiczowskiego “W ciężkiej dla wszystkich podróży życia nie godzi się własnych ciężarów na cudze barki zwalać”.

 

Potem było Ono. Życie właśnie. Dokopywało z lewa i prawa. Nie szczędziło trudów, obelg i wyzwań. Przeorało tak, że któregoś dnia w końcu uznałam, że już nie dam rady. Że jeśli tu-teraz, natentychmiast, ktoś mnie cierpliwie nie wysłucha, to zwinę się w kącie w kłębek i zostanę tam aż do szczurzej starości.

 

W końcu była Ona. Delikatna, uważna i otwarta. Przyjmująca mroczne kawałki mojej duszy bez mrugnięcia okiem. Słowa, które od dawna kotłowały się w mojej głowie, które niby tak dobrze znałam – wypowiedziane na głos przynosiły potężną ulgę , wypłakiwaną z głębi trzewi, uwalniając zamykane od miesięcy pod kluczem emocje.

 

Powiedzieć to wcale nie to samo, co pomyśleć. Powiedzieć to nawet nie to samo, co wiedzieć. Powiedzieć to usłyszeć i uwolnić.

 

Nawet, jeśli życie nie zmieni się od tego ani na jotę – w domu dalej będzie czekać stos obowiązków, bliscy ludzie dalej będą zachowywać się trudny do przyjęcia sposób, nie miną choroby, zaległe płatności ani ogrom pracy.

 

Zostać w tym wszystkim usłyszanym bez oceniania, z troskliwością i akceptacją, to odkryć drzemiącą gdzieś w zakątkach MOC. Tej mocy nie obudzi żadna, nawet najlepsza porada.
Bo porada jest zawsze z zewnątrz – i może okazać się cenna, i rozjaśniająca, a jednocześnie jest czyjaś. MOC jest moja, choć paradoksalnie, żeby ją obudzić, potrzebuję czasem pomocy z zewnątrz.
Czasem potrafię to zrobić sama. Potrafię zajrzeć do środka i nazywając to, co tam spotkam, dostrzec gdzieś w zakamarkach jej zarys, wyrwać ją ze snu i podnieść do działania.
Ale bywa, że nie mam na to siły. Nie mam odwagi.
Nie chce mi się żyć.
Nie widzę sensu tego, co się dzieje.
Rzeczywistość mnie przerasta.
Przytłoczenie, chaos i frustracja przygniatają mnie do samej ziemi.

 

I wtedy naprawdę potrzebuję pójść po pomoc. Po MOC. Nie po czarodziejską różdżkę, która jednym machnięciem zmieni moje życie w nieustające pasmo sukcesów, tylko po ramię, które stanie przy moim, dając sygnał: “Nie jesteś sama. Słyszę cię i widzę i przyjmę wszystko, czym chcesz się podzielić, z wdzięcznością za to, że chcesz mi to dać”.

 

Które nie rzuci pocieszającego: Jesteś silna, dasz radę, kto jak nie ty.
Które nie będzie uprawiać analizy typu: Za dużo na siebie bierzesz, musisz zwolnić.
I które mnie absolutnie nie skrytykuje: Pozwalasz tym dzieciom na wszystko, to potem musisz się liczyć z takimi zachowaniami.

 

Nie; to ramię da mi MOC, żebym mogła sama przeanalizować, znaleźć dla siebie pociechę albo uznać, że coś mi nie służy i chcę to zmienić.

 

Tak niewiele i jednocześnie najwięcej, ile mogę dostać.
A potem podać to dalej.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Gruby, głupi kot

– Nie chcę już naszego kota. Jest gruby i brzydki! Nie lubię go już. – oznajmia stanowczo dziecko, które właśnie wróciło od sąsiadów. A sąsiedzi przygarnęli uroczą malutką koteczkę. Słodki pyszczek, drobniutkie, dwumiesięczne ciałko, wdzięk i słodycz w każdym milimetrze.

 

Przecież nasz kot też był taki, jeszcze parę miesięcy temu. Szaleliście za nim, rozpływaliście się z zachwytu, gdy jadł mleko od swojej mamy, gdy biegał po domu za zabawkami, gdy skakał po ogrodzie. To pierwsze myśli, które uaktywniają się w mojej głowie. Kolejne mają już wydźwięk wychowawczy. Chcą naprostować dziecko, że nie wolno kochać za wygląd. Że każdy maluch kiedyś wyrasta i przestaje być słodziakiem. Że stajemy się odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy. I tak dalej.

 

 

Ale nie mówię tego wszystkiego, bo wybieram słuchanie. Co to dziecko chce powiedzieć? Co tak naprawdę kryje się między słowami?
– Zobaczyłaś tę kotkę i zatęskniłaś za czasami, gdy nasz kot był malutki?
– Tak, chciałabym, żeby nigdy nie wyrósł. Teraz chciałabym go oddać i mieć kociaczka, takiego malutkiego, i kupić mu śliczne posłanie, i takie złączone miseczki, i ładne zabawki dla niego.
– Wszystko tam ci się podobało, i kotek, i jego wyposażenie, co?
– Tak! Jak dorosnę, będę miała dużo kotów, nie tylko jednego, nawet jak będą już duże, to będą różne. Niektóre będą się lubiły bawić, inne nie – zawsze będę mogła wybrać. Nasz teraz tylko je i śpi, jest nudny. I głupi.
– Chciałabyś sama wybierać i decydować, ile i jakie koty będą z tobą mieszkać?
– Tak! Chcę już mieszkać sama.

 

Przytulamy się jeszcze chwilę, potem każda z nas biegnie do swoich zajęć.

 

Wieczorem, przy ścieleniu łóżka, słyszę:
– Wiesz, tak naprawdę to lubię Findusa*, nawet bardzo, tylko żeby on nie był taki rozleniwiony i śpiący!
– I nie chcesz go oddać?
– Nigdy!

 

Chyba nie przestanie mnie zadziwiać prosta siła towarzyszenia i słuchania. Mam kilkunastoletnie doświadczenie w byciu mamą, więc niemal na pewno wiem, jak skończyłaby się nasza rozmowa, gdybym wyartykułowała wszystkie swoje myśli. Córka coraz dobitniej mówiłaby o tym, jaki głupi i gruby jest nasz kot, ja coraz bardziej nakręcałabym się na to, by ją przywołać do porządku; w końcu zaczęłabym się niepokoić, że gdzieś w wychowaniu zgubiliśmy tę wartość, jaką jest troska i empatia wobec innych, nawet grubych kotów. Skończyłybyśmy w niezgodzie, a najlepszym wypadku – z milczeniem pełnym wzajemnego niezrozumienia. A, córka jeszcze z poczuciem, że jest głupia, skoro myśli tak, jak myśli.
Tymczasem wszystko to, co chciałam jej przekazać, ona miała w sobie. Nie musiałam o tym mówić, wystarczyło zrobić temu przestrzeń słuchaniem i odzwierciedlaniem tego, co mówiła ona – by usłyszała i zrozumiała siebie samą.

 

Nie bez powodu mamy dwoje uszu i jedne usta. Słuchaj, słuchaj, dopiero potem mów.
Ewentualnie.

*imię naszego kota, swój początek ma w serii “Pettson i Findus” Svena Nordqvista.

Czytaj więcej

Nie przeciągaj struny!

Klasyka gatunku: dzieci bawią się w berka w salonie, biegają radośnie wokół drogich, zabytkowych wazonów. Rodzic obawia się, że bibeloty doznają uszczerbku, ma jednak opory, by zwrócić dzieciom uwagę i przekierować zabawę w inne miejsce; może lęka się ograniczać ich wolność, a może po prostu liczy na to, że nic się nie stanie. Niby sygnalizuje ryzyko, rzucając słabo w eter: słuchajcie, tu są wazony i nie chcę, żeby się zbiły; w ferworze zabawy dzieci nawet tego nie słyszą, ewentualnie zapewnią solennie, że będą uważać.

 

A potem oczywiście się dzieje. Kiedy piękny babciny wazon potrącony przez goniącego, niebezpiecznie tańczy na krawędzi komody, rodzic nie wytrzymuje i wybucha.
Mówiłem, żebyście tu nie biegali! Tu są moje wazony, macie sobie znaleźć inne zajęcie!
Mówi to tonem ostrym, nieprzyjaznym, zdenerwowanie widać  w nim na kilometr; nie ma już miejsca na dialog, zainteresowanie perspektywą dziecka i otwartość na szukanie innych rozwiązań.


I tak setki razy.
Kiedy dzieci zadają mnóstwo pytań w aucie, a rodzic próbuje nerwowo zdążyć gdzieś na czas i jeszcze nie zgubić się po drodze.
Kiedy skaczą po kanapie, na której rodzic próbuje odpocząć i wypić spokojnie życiodajna kawę.
Kiedy wieczorne rytuały mycia, sprzątania i usypiania napotykają co chwilę na przerywniki w rodzaju: Jeszcze tylko 5 minutek, jeszcze momencik, zaraz!


I tak dalej, sami wiecie.

 

I może znacie te opory, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i odpowiedzialność też, i nie czekać, aż dzieci zrozumieją i domyślą się, jak nam, rodzicom, jest trudno. Że może połączą fakty i w końcu zadbają o staruszków, umyją pięknie ząbki, pójdą bawić się gdzieś daleko stąd i w ogóle stworzą przestrzeń dla naszych różnych potrzeb.
Bo jak zaczniemy brać tę odpowiedzialność, to  – wiadomo – możemy spotkać się z protestem drugiej strony lub zapewnieniami, że będzie cicho, spokojnie, uważnie, szybciutko i tym podobne.

Eskalacja?


Liv Larsson w książce “Porozumienie bez przemocy w mediacjach” wskazuje etapy narastania konfliktów. Pierwszy poziom to ten, w którym jeszcze jesteśmy gotowi pamiętać o potrzebach zarówno swoich, jak i partnera konfliktu. Nawet kiedy jesteśmy wzburzeni, szukamy rozwiązania uwzględniającego to, co ważne dla nas i dla drugiego. Potem jest już trudniej. Przestajemy być zdolni do takiego szerokiego spojrzenia, zawęża się ono do naszych własnych interesów. Nasza strona w konflikcie nie jest już równorzędnym jego podmiotem; jest kimś, kto stoi nam na przeszkodzie.
Może być też tak, że ustępujemy. Rezygnujemy z tego, co dla nas ważne, na rzecz harmonii, spokoju, akceptacji. To działa na moment, a potem nasze potrzeby wracają ze zdwojoną siłą, a ból towarzyszący ich niezaspokojeniu kierujemy przeciw drugiemu, obarczając go winą i odpowiedzialnością za ten stan rzeczy. I znów – nie jesteśmy w stanie zająć się jego potrzebami, jego perspektywą. Jest już za późno.


I chociaż z jednej strony bardzo pociąga mnie to, co mówi o konfliktach Jesper Juul, żeby kuć je na zimno, to trafia też do mnie płynący z powyższego wniosek, żeby jednak zająć się nimi na pierwszym poziomie. I oba te stwierdzenia nie tylko mi się nie wykluczają, ale wręcz uzupełniają. Bo jeśli zajmę się konfliktem odpowiednio wcześnie, to jestem zdolna do takiego patrzenia, w którym nie buzują emocje, nie kuję na gorąco. W którym umiem zatroszczyć się o to, co ważne dla mnie, i jednocześnie wesprzeć moje dziecko w sytuacji, gdy czegoś mu odmawiam, na coś się nie chcę zgodzić.
I mam zasoby, żeby zamiast skrytykować jego emocje (No i co się dąsasz?!), dać empatię (Nie jesteś zadowolona z mojej decyzji. Chciałaś sama wybrać, gdzie będziecie się bawić). Mogę w reakcji dziecka dopatrzyć się tego, co ono mówi o sobie i swoich priorytetach, nie o mnie i moim rodzicielstwie.


Kiedy byłam dzieckiem, często słyszałam ostrzeżenie: nie przeciągaj struny!
Domyślałam się oczywiście, że dorosłym chodziło o to, żebym zaprzestała zachowań, z którymi nie dawali sobie rady.


Dzisiaj nieprzeciąganie struny jest dla mnie myślą ratującą przed burzą.
Tylko to nie moje dzieci ją przeciągają, a ja sama.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Dźganie jaszczurki

Gdyby ktoś kiedyś przeprowadził wśród rodziców (zresztą nie tylko wśród nich) sondę z jednym pytaniem: Czy dźgnął Pan/dźgnęła Pani kiedyś jakiegoś gada?, już widzę te okrągłe ze zdumienia oczy i odmalowujące się w nich pytanie o samopoczucie psychiczne pytającego.

A jednocześnie czynność dźgania można odmieniać przez wszystkie przypadki, liczby i rodzaje.
Ja dźgam
Ty dźgasz
On/ona dźga…

 

 

Oczywiście, nie świadomie i nie z rozmysłem, a jednak.
Za każdym razem, gdy mówię twardo i stanowczo swojemu rozzłoszczonemu dziecku:
Uspokój się!
Przestań jęczeć!
I to jest powód do płaczu?!
Jeśli nie potraficie się dogadać, nie będziecie się tym bawić.
Nie życzę sobie takiego zachowania!
Naprawdę, bez przesady, nic się nie stało, to tylko gra.

i różne inne z tej szufladki – dźgam.

 

 

„Niższy” mózg, „wyższy” mózg


Dźganie jest rzecz jasna metaforą, stworzoną przez Daniela Siegla jako obraz sytuacji, w której działania rodziców podrażniają raczej niższe struktury mózgu, zamiast aktywować wyższe.
Niższe, które Siegel również metaforycznie nazywa parterem, obejmują pień mózgu i układ limbiczny, i odpowiadają za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje. To tu znajduje się tzw. mózg gadzi, czyli najstarsza ewolucyjnie część mózgu, którą dzielimy z jaszczurkami i krokodylami.
Wyższe, nazwane piętrem, to kora nowa, zajmują się złożonymi procesami umysłowymi – planowaniem, wyobraźnią, samoświadomością, racjonalnym myśleniem i podejmowaniem decyzji.
O tym podziale i płynących z niego konkretnych skutkach w codzienności pisałam już tu.


W trudnych chwilach bardzo łatwo o “odłączenie” tych wyższych. Właśnie tych, które pomogłyby zatrzymać się, pomyśleć rozsądnie i poszukać rozwiązania, a także spojrzeć z empatią na drugiego człowieka, nawet jeśli jest nim młodszy brat.
W trudnych chwilach w niedojrzałym mózgu dziecka do sterów dopada parter i wprowadza swoje rządy – odruchowe, gwałtowne i nieprzemyślane, sprowadzające się do reakcji: uciekaj bądź walcz.
W trudnych chwilach dziecko potrzebuje działań, które przywrócą współpracę między parterem a piętrem, które zaangażują górne struktury, przywrócą jasność myślenia i gotowość podejmowania decyzji.

 

Piętro czy parter?

 

To dlatego, jak pisze Siegel, za każdym razem warto zadać sobie pytanie: Do której części mózgu chcę się odwołać?
Do pobudzonego parteru, który właśnie zadecydował, że sytuacja, w której dziecko nie może znaleźć butów, jest skrajnym zagrożeniem, zatem uruchomił alarmy w postaci zawodzącego płaczu i efektownego rzutu na podłogę? Narzucając w tych momentach dyscyplinę, upominając, stawiając do pionu – dźgamy jaszczurkę, dokładamy zagrożenia i wzmagamy reakcje obronne. Jeśli dziecko stłumi płacz i zacznie szukać butów w odpowiedzi na ostre rodzicielskie “Uspokój się w tej chwili!”, wielce prawdopodobne, że działa ze strachu, nie z otrzeźwienia i racjonalnego podejścia do tematu.
A mózg w strachu nie uczy się w pełni swojego potencjału – nie wyciągnie z tej sytuacji lekcji, jak sobie radzić w chwilach pobudzenia, jak wracać do emocjonalnej równowagi, jak przezwyciężać momenty kryzysu.

Może zatem odwołać się do piętra? Opisać krótko sytuację “Denerwujesz się, bo nie możesz znaleźć butów, a chcesz szybko wyjść na dwór, tak?”, zaproponować pomoc, zaprosić dziecko do poszukania rozwiązania.
Oczywiście, w chwilach, gdy dziecko czerwone z wściekłości leży na podłodze, proponowanie rozwiązań może być rzutem kulą w płot; bywa, że jakiekolwiek komunikaty w tym momencie okazują się nie tyle zbędne, ile wręcz utrudniające powrót do spokoju. Może jest już tak trudno, że najbardziej wspierająca okaże się empatia w milczeniu, masaż pleców, towarzyszenie w silnych emocjach bez prób zakończenia ich tu i teraz. Pięknie o towarzyszeniu pisze Gosia Stańczyk.


Sufit i podłoga


Żeby móc odwołać się do górnych struktur, trzeba mieć do nich w danej chwili dostęp. Kiedy mówię ze złością “Przestań, dłużej tego nie zniosę!”, to tylko dlatego, że sama działam z poziomu gadziego mózgu. Gdybym chciała zadbać o swoje granice, pozostając w stanie emocjonalnej równowagi, powiedziałabym raczej: “Ty chcesz teraz skakać po kanapie, a ja tu odpoczywam. Co ty na to, żeby przynieść z góry materac i skakać sobie po nim?”. Oczywiście każdy rodzic ma inny rodzaj ekspresji i inny dobór słów; każdy sam wie, kiedy działa świadomie i racjonalnie, kiedy zaś przełącza się na tryb reakcji odruchowych, walcząc ze swoim dzieckiem bądź uciekając w obliczu zagrożenia.
I chociaż wcale nierzadko zatrzymanie się i podjęcie działań wspierających ponowną integrację piętra z parterem oznacza tytaniczny wysiłek dla nas, dorosłych, warto go podejmować dla siebie samych, ale i dla naszych dzieci.

To, co dla nas jest sufitem, dla nich będzie podłogą.

Foto: Linus Mimietz z katalogu Unsplash

Czytaj więcej