Pulsacyjnie

Jak co roku, zima zaskoczyła kierowców. Kilka centymetrów śniegu sparaliżowało miasto; jadąc po córkę do szkoły mijam sznur aut spieszących z pracy ludzi.
Przed przejściem dla pieszych zwalniam asekuracyjnie – nigdy nie wiadomo, czy spomiędzy stojących na przeciwległym pasie pojazdów nie wychynie jakiś pieszy.

 

I faktycznie, pojawia się. Nie jadę szybko, a mimo to, gdy odruchowo wciskam hamulec, koła blokują się na śniegu i samochód majestatycznie sunie dalej. Wprost na przechodzącą przez ulicę dziewczynę. Rozpaczliwie robię to, czego w ogóle robić nie powinnam – wciskam pedał z całą mocą, jakbym chciała przebić się przez podłogę i zahamować własną stopą.
Całą wieczność czekam, co się wydarzy. Dziewczyna, może ze słuchawkami na uszach, jest niewzruszona, dostojnie i bez pośpiechu przemierza kolejne pasy, auto płynie, ja pocę się jak mysz. Zatrzymuję się dwadzieścia centymetrów przed nią.
Uff. Tym razem uff, ale ile razy miałam pamiętać o tym, żeby hamować pulsacyjnie?!

 

W dalszej drodze wbijam sobie do głowy tę reakcję, pragnąc, by stała się moim autopilotem, pierwszym odruchem.
Pul-sa-cyj-nie. Pul-sa-cyj-nie. Pul-sa-cyj-nie.
Ćwiczę zapamiętale w każdej nadarzającej się okazji. Na pustej drodze, przy sprzyjających warunkach, wytrwale umacniam nową reakcję.

Mój rodzicielski autopilot nierzadko oznacza miażdżenie stopą hamulca. Blokuję się wtedy i niewzruszenie sunę dalej, rozjeżdżając wszystko na linii trasy.
Nie, nie możesz. Przestań. Mówiłam ci już to chyba. Czy musimy wciąż przechodzić to na nowo?

Jest mocno wyryty w mojej głowie, jak wyślizgany przez narciarzy stok – płozy same kierują się w tę stronę. Potrzeba wysiłku, by skierować je gdzie indziej, i jednak łatwiej to zrobić będąc na szczycie, niż wyskoczyć potem z obranego toru.
Wbijam więc sobie nowe ustawienia autopilota. Gdy robi się gorąco, daj empatię drugiej stronie.
Daj-em-pa-tię. Daj-em-pa-tię. Daj-em-pa-tię.

To nie jest jedyne właściwe ustawienie; można przebierać wśród różnych, jednak to wydaje mi się najbliższe temu, co ważne w moich oczach. No i wiem, że jest osiągalne dla mnie.

Dziecko zaczyna zawodzić, że przygotowany przeze mnie obiad jest najgorszy na świecie?
Daj empatię.

Mąż denerwuje się, że zapomniałam załatwić ważną sprawę?
Daj empatię.
Ktoś napisał mi w komentarzu, że opowiadam bzdury?

Daj empatię.

 

To niesamowite, jak tak przekierowany autopilot ratuje mi codzienność. Ile energii mi oszczędza. Nie muszę już zastanawiać się, jak rozwiązać daną sytuację. Nie muszę analizować w popłochu, co powinnam zrobić.
Daj empatię.
Ty chciałaś zjeść coś zupełnie innego?

Dla ciebie to było naprawdę ważne, żebym pamiętała i zrobiła to dzisiaj?

Masz wątpliwości, czy to, o czym piszę, sprawdza się w praktyce?

Prosty komunikat, który zazwyczaj obniża napięcie obu stron i zaprasza do pochylenia się nad rozwiązaniem. A nawet gdy druga strona pozostaje we wzburzeniu, ja sama zyskuję przestrzeń do spokojniejszego zadecydowania, co dalej.

Ćwiczę wytrwale nie czekając na okazję. Mój plac manewrowy obejmuje niemal każdą chwilę codzienności. Wprawiam się słuchając o tym, co w szkole, prowadząc rozmowę o tym, jak minął dzień, doświadczając bezpiecznej konwersacji z przyjaciółką. Wyślizguję sobie nowy zjazd, w stronę którego skierują się moje płozy, gdy znajdę się na szczycie niełatwej dla mnie góry.

Po kilku tygodniach hamowanie pulsacyjne mam niemal we krwi.

To dosłowne i to metaforyczne.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Dźganie jaszczurki

Gdyby ktoś kiedyś przeprowadził wśród rodziców (zresztą nie tylko wśród nich) sondę z jednym pytaniem: Czy dźgnął Pan/dźgnęła Pani kiedyś jakiegoś gada?, już widzę te okrągłe ze zdumienia oczy i odmalowujące się w nich pytanie o samopoczucie psychiczne pytającego.

A jednocześnie czynność dźgania można odmieniać przez wszystkie przypadki, liczby i rodzaje.
Ja dźgam
Ty dźgasz
On/ona dźga…

 

 

Oczywiście, nie świadomie i nie z rozmysłem, a jednak.
Za każdym razem, gdy mówię twardo i stanowczo swojemu rozzłoszczonemu dziecku:
Uspokój się!
Przestań jęczeć!
I to jest powód do płaczu?!
Jeśli nie potraficie się dogadać, nie będziecie się tym bawić.
Nie życzę sobie takiego zachowania!
Naprawdę, bez przesady, nic się nie stało, to tylko gra.

i różne inne z tej szufladki – dźgam.

 

 

„Niższy” mózg, „wyższy” mózg


Dźganie jest rzecz jasna metaforą, stworzoną przez Daniela Siegla jako obraz sytuacji, w której działania rodziców podrażniają raczej niższe struktury mózgu, zamiast aktywować wyższe.
Niższe, które Siegel również metaforycznie nazywa parterem, obejmują pień mózgu i układ limbiczny, i odpowiadają za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje. To tu znajduje się tzw. mózg gadzi, czyli najstarsza ewolucyjnie część mózgu, którą dzielimy z jaszczurkami i krokodylami.
Wyższe, nazwane piętrem, to kora nowa, zajmują się złożonymi procesami umysłowymi – planowaniem, wyobraźnią, samoświadomością, racjonalnym myśleniem i podejmowaniem decyzji.
O tym podziale i płynących z niego konkretnych skutkach w codzienności pisałam już tu.


W trudnych chwilach bardzo łatwo o “odłączenie” tych wyższych. Właśnie tych, które pomogłyby zatrzymać się, pomyśleć rozsądnie i poszukać rozwiązania, a także spojrzeć z empatią na drugiego człowieka, nawet jeśli jest nim młodszy brat.
W trudnych chwilach w niedojrzałym mózgu dziecka do sterów dopada parter i wprowadza swoje rządy – odruchowe, gwałtowne i nieprzemyślane, sprowadzające się do reakcji: uciekaj bądź walcz.
W trudnych chwilach dziecko potrzebuje działań, które przywrócą współpracę między parterem a piętrem, które zaangażują górne struktury, przywrócą jasność myślenia i gotowość podejmowania decyzji.

 

Piętro czy parter?

 

To dlatego, jak pisze Siegel, za każdym razem warto zadać sobie pytanie: Do której części mózgu chcę się odwołać?
Do pobudzonego parteru, który właśnie zadecydował, że sytuacja, w której dziecko nie może znaleźć butów, jest skrajnym zagrożeniem, zatem uruchomił alarmy w postaci zawodzącego płaczu i efektownego rzutu na podłogę? Narzucając w tych momentach dyscyplinę, upominając, stawiając do pionu – dźgamy jaszczurkę, dokładamy zagrożenia i wzmagamy reakcje obronne. Jeśli dziecko stłumi płacz i zacznie szukać butów w odpowiedzi na ostre rodzicielskie “Uspokój się w tej chwili!”, wielce prawdopodobne, że działa ze strachu, nie z otrzeźwienia i racjonalnego podejścia do tematu.
A mózg w strachu nie uczy się w pełni swojego potencjału – nie wyciągnie z tej sytuacji lekcji, jak sobie radzić w chwilach pobudzenia, jak wracać do emocjonalnej równowagi, jak przezwyciężać momenty kryzysu.

Może zatem odwołać się do piętra? Opisać krótko sytuację “Denerwujesz się, bo nie możesz znaleźć butów, a chcesz szybko wyjść na dwór, tak?”, zaproponować pomoc, zaprosić dziecko do poszukania rozwiązania.
Oczywiście, w chwilach, gdy dziecko czerwone z wściekłości leży na podłodze, proponowanie rozwiązań może być rzutem kulą w płot; bywa, że jakiekolwiek komunikaty w tym momencie okazują się nie tyle zbędne, ile wręcz utrudniające powrót do spokoju. Może jest już tak trudno, że najbardziej wspierająca okaże się empatia w milczeniu, masaż pleców, towarzyszenie w silnych emocjach bez prób zakończenia ich tu i teraz. Pięknie o towarzyszeniu pisze Gosia Stańczyk.


Sufit i podłoga


Żeby móc odwołać się do górnych struktur, trzeba mieć do nich w danej chwili dostęp. Kiedy mówię ze złością “Przestań, dłużej tego nie zniosę!”, to tylko dlatego, że sama działam z poziomu gadziego mózgu. Gdybym chciała zadbać o swoje granice, pozostając w stanie emocjonalnej równowagi, powiedziałabym raczej: “Ty chcesz teraz skakać po kanapie, a ja tu odpoczywam. Co ty na to, żeby przynieść z góry materac i skakać sobie po nim?”. Oczywiście każdy rodzic ma inny rodzaj ekspresji i inny dobór słów; każdy sam wie, kiedy działa świadomie i racjonalnie, kiedy zaś przełącza się na tryb reakcji odruchowych, walcząc ze swoim dzieckiem bądź uciekając w obliczu zagrożenia.
I chociaż wcale nierzadko zatrzymanie się i podjęcie działań wspierających ponowną integrację piętra z parterem oznacza tytaniczny wysiłek dla nas, dorosłych, warto go podejmować dla siebie samych, ale i dla naszych dzieci.

To, co dla nas jest sufitem, dla nich będzie podłogą.

Foto: Linus Mimietz z katalogu Unsplash

Czytaj więcej

Między chaosem a brzegiem skostnienia*

Wszystko jest dobrze, jak jest dobrze. Gdy jestem otwarta, elastyczna, uważna na to, co się dzieje we mnie i wokół mnie. Płynę sobie wtedy tą rzeczką życia, zgrabnie omijając różne trudne sytuacje, bądź wychodząc im odważnie naprzeciw.

Ale nie zawsze tak jest. Czasem zbliżam się niebezpiecznie do jednego z brzegów, tracąc niejako kontakt z rzeczywistością i ten cudowny stan gotowości na to, co się wydarzy.

 

 

Skostnienie

“Nie. Po prostu nie” mówię w takiej chwili i twardo obstaję przy swoim. Tak było kilka tygodni temu – wydawałam obiad kilkorgu dzieciom – swoim i znajomych. Spędziłam z nimi pół dnia sama, dzielnie służąc pomocą w szukaniu zagubionych przedmiotów, wspierając w konfliktach, towarzysząc w emocjach. Jakoś to płynęło nam wszystkim, dopóki dzieci przebywały w podgrupach, w różnych częściach domu i przestrzeni wokół niego. Kiedy jednak cała ta wesoła kompania pojawiła się w kuchni, przynosząc ze sobą nieodłączny gwar i hałas, moje możliwości wyczerpały się w mgnieniu oka. Byłam już podirytowana i rozdrażniona, bo oczekiwanie na posiłek chciałam widzieć raczej jako spokojne siedzenie przy stole, a to niestety raczej nie idzie w parze z byciem dzieckiem.
Kiedy więc usłyszałam deklarację jednego z dzieci, że zje przygotowane przeze mnie kopytka WYŁĄCZNIE z cukrem i nijak inaczej, byłam już ugotowana. To nie jedz, nie jedz w ogóle, pomyślałam sobie ze złością, to są kopytka i albo się je spożywa wytrawnie, albo wcale! Nikt w moim domu nie będzie sobie kopytek posypywał cukrem, prędzej skonam, nie i basta!!!
I chociaż zazwyczaj sytuacja, w której dziecko wygina usta w podkówkę i ucieka z płaczem, porusza moje serce i budzi gotowość do wysłuchania oraz szukania rozwiązań, wtedy utkwiłam w tym jednym punkcie, obserwując z nieprzyjemnym zaskoczeniem wobec siebie samej, jak bardzo usztywniona jestem i nieugięta. Tu nawet nie chodziło o to, że nie miałam przestrzeni na zmianę decyzji; przecież nie muszę jej mieć, nie zawsze. Ja nie miałam przestrzeni na pozostanie w kontakcie z tym dzieckiem. Na usłyszenie, o co tak naprawdę chodzi. Na uważność, delikatność i towarzyszenie. Tylko NIE i NIE. Koniec dyskusji. Im bardziej docierał do mnie rozżalony płacz, tym bardziej usztywniałam się w sobie, tym większe NIE rozbrzmiewało mi w głowie.

 

 

Chaos

Drugim niebezpiecznym brzegiem okazał się brzeg chaosu. Zdarza mi się nieopatrznie zbliżyć do niego, i zostać wessaną przez kłębiące się tam myśli, odczucia, wrażenia i emocje. Wszystkie one pojawiają się bez jakiegoś wspólnego klucza, tak jakby jedynym punktem stycznym było dla nich to, że się tam znalazły w całej swojej intensywności, czekając jedynie sposobności na autoekspresję.

 

Do tego brzegu zepchnął mnie jakiś czas temu bolący ząb. Ząb, który odezwał się dużo wcześniej, asekuracyjnie więc od razu skontaktowałam się z dentystą, potulnie ustawiając się w kolejce oczekujących na termin wizyty. Czas płynął, ząb milczał. Aż któregoś dnia odezwał się z wielką siłą. Nie podejrzewałam, że tak niewielka część ciała potrafi tak bardzo zaburzyć funkcjonowanie całości. Słaniałam się z bólu, warczałam na wszystkich, którzy choćby spojrzeli w moją stronę. Lada dzień mieliśmy wyjechać całą rodziną, a ja zamiast szaleć zakupowo, umierałam na kanapie, szprycując się kolejnymi dawkami przeciwbólowych środków ożywczych i uczestnicząc w szaleńczym wyścigu między czasem upływającym w oczekiwaniu na przyspieszoną wizytę u dentysty, a perspektywą śmierci z bólu.

 

W chwilach, gdy pigułki przytłumiały ból i odzyskiwałam choć szczątkową łączność z mózgiem, docierało do mnie moje położenie (dosłownie i w przenośni). Zaczynałam wówczas galopadę narzekań:
Czemu ja muszę mieć zawsze takie przeboje z zębami? Znam ludzi, którzy w ogóle o to nie dbają, chodzą do dentysty raz na dekadę i wychodzą po 5 minutach z hasłem “Zdrowe, piękne zęby”. A ja ciągle coś, ciągle leczenie! Teraz, kiedy mamy wyjechać, ja spędzę ten czas na prochach. I jeszcze nie mam nowych butów, wiosna przyszła, a ja w znoszonych zimowych mam się gotować? Na nic nie mam czasu, nawet na głupie zakupy. I dzieci tak się po domu snują, nie mam jak się nimi zająć, a do jasnej cholery – czy oni sami nie mogą wykazać się inwencją trochę? Wszystko jest zawsze na mojej głowie. Jak ja czegoś nie zrobię, to już nikt. Co, już się pranie skończyło? Trzeba wywiesić i wstawić następne. Zresztą na pewno ta bluzka się nie wyprała, prosiłam, żeby uważać, jak jedzą, i nie dociera nigdy – jak ja mam potem dopierać te ubrania? Rozumiem, niemowlę, to się ubrudzi, ale takie duże konie naprawdę mogłyby trochę uważać!

 

Jak żyć?

Co począć, gdy się dobije do jednego z brzegów? Na początku – nic. Zwłaszcza brzeg chaosu jest dla mnie takim, przy którym zdecydowanie zatrzymuję się i czekam, aż myśli, emocje i wrażenia opadną jak płatki w kuli śnieżnej. Przez trzydzieści kilka lat nauczyłam się, że to najskuteczniejsza strategia – podążanie za odruchami lub uporczywe tkwienie w niedyskutowalnym NIE jakoś nigdy nie przyniosło mi oświeconego ukojenia.

 

Biorę więc głęboki wdech. I drugi. I trzeci. Świadomy, rozluźniający, przywracający kontakt z pobudzonym ciałem i miotającym się w panice umysłem. Wycofuję się do centrum swojej świadomości – bezpiecznego miejsca w głowie, z którego mogę bezpiecznie obserwować to, co się dzieje, i spokojnie poczekać, aż dziać się przestanie. Będąc na brzegu nie jestem w stanie podejmować decyzji uwzględniających zarówno mnie, jak i drugiej osoby. Nie jestem w stanie działać dla swojego dobra, nawet jeśli w danej chwili jestem przekonana, że to właśnie robię.

 

Nic nie mów, nic nie rób. O ile ktokolwiek w otoczeniu nie znajduje się w stanie zagrożenia życia lub zdrowia – a zazwyczaj takim stanem nie jest (mimo wszystko) chęć posypania kopytek cukrem, pokój zawalony klockami lego bądź rozrzucone w przedpokoju buty. Nawet, jeśli dzieje się to po raz setny w tej dobie. Naprawdę nic się nie stanie, jeśli moje dzieci nie usłyszą tu i teraz, natychmiast, co myślę o bałaganie pozostawionym w salonie – za piętnaście minut z wielkim prawdopodobieństwem będę gotowa powiedzieć to tak, żeby dotrzeć do nich faktycznie z tym, co dla mnie ważne, a nie tylko ulać nieco bólu i frustracji.

 

 

Mogą wtedy dziać się zadziwiające rzeczy. Tak, jak w sytuacji z kopytkami. Głęboki wdech zatrzymał mnie na tyle, bym miała siły odkryć, że moim głównym zmartwieniem w tej sytuacji jest projekcja, że MOJE własne dzieci zechcą cukru. Cudze jak cudze, skoro (jak twierdzą) w domu tak jadają, nie moja to rzecz. Wolałabym jednak, aby moje cukru unikały. Kopytka stygną, dziecko płacze, podejmuję szybką decyzję:

– Słuchajcie, moja trudność polega na obawie, że kiedy posypię mu ten obiad cukrem, wy wszyscy też będziecie tak chcieli, a na to, jak czuję, nie mam zgody w tej chwili.

Cisza. Sześć par oczu wlepionych we mnie z bezgranicznym zdumieniem. W odpowiedzi słyszę oburzone pytanie:
– No co ty, kopytka z cukrem? Nigdy w życiu!

 

*Metafora brzegu chaosu i skostnienia pochodzi z książki „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko” D. Siegla i Tiny Payne Bryson

 

Czytaj więcej