Mała złość, duża złość

Na początku jest w porządku. Jestem w trasie, najedzona i wypoczęta w miarę, choć snu było mało. Słucham muzyki, droga puściutka, pogoda nienajgorsza.

 

 

Potem jakoś tak się robi, że wycieraczki obniżają standardy pracy, mażą mi po tych szybach, ograniczając widoczność, zaaferowana nimi skręcam w zły zjazd z ekspresówki i nagle znajduję się na jakimś końcu świata. Mży, przede mną wąska, nieutwardzona droga – boję się zawrócić, żeby nie ugrzęznąć w błotnych koleinach, jadę więc naprzód, a z każdym obrotem kół narasta moje zniecierpliwienie i irytacja.
Bo ja powinnam mknąć do domu, a nie tłuc się po nieznanym świecie.

 

Ale to zdenerwowanie ma źródło we wczoraj, ja to wiem. W trudnym dniu, pełnym wyczerpujących przeżyć i doznań. Nie było dotąd okazji, by się nimi zająć, czas gonił, zadania się piętrzyły – i teraz te wszystkie nagromadzone emocje jakby wyczuły sposobność okazji, już czają się pod powierzchnią, już wietrzą, jak tu się wydostać na zewnątrz.

Raz czy drugi wydaję gardłowy okrzyk zniecierpliwienia. Jakoś nie pomaga, ale mam wrażenie, że robię chociaż cokolwiek, by się z tym napięciem uporać – bo nie mogę teraz się zatrzymać, wziąć paru głębokich oddechów i oddać się głębszej refleksji.

I wtedy dzieci z Arki Noego zaczynają śpiewać “Jesteś jak GPS, prowadzisz kiedy błądzę…”
To jest chyba jakiś żart, myślę sobie, usiłując przełączyć płytę, naciskam raz i drugi, ale nie przestają. Wybucham – gdyby tylko panel wbudowany był pod innym kątem, zmiażdżyłabym go jednym uderzeniem swojej stalowej w tym momencie pięści.

Ale nie jest, ciskam go więc na puste siedzenie pasażera, w aucie zalega cisza – przerywana jedynie moim wściekłym sapaniem. Muszę wyglądać jak rozjuszony byk podczas corridy, ale w ogóle mnie to nie obchodzi w tym momencie, jestem wzburzona do granic, rozsierdzona, rozdygotana i sfrustrowana.

 

Jak to się dzieje, że w całym tym wybuchu emocji przemyka mi przez rozedrganą głowę myśl o dzieciach, nie wiem.
Faktem jest, że się pojawia. Wyobrażam sobie, że ktoś mówi teraz do mnie to, co zdarza mi się mówić dzieciom, gdy jestem zamknięta na ich złość.
– Jeśli masz ochotę tak wrzeszczeć, wyjdź do pokoju, bo ja nie chcę tego słuchać.

 

Albo cokolwiek w tym duchu. Nawet okraszone pseudoempatią.
– Jesteś zdenerwowana tą sytuacją, rozumiem. Potrzebujesz mojej pomocy? Rozumiem, poradzisz sobie sama – ja tylko chciałabym, abyś przestała tak krzyczeć.

 

To jest myśl, która z prędkością światła przebija mi głowę i zostawia w niej tunel przelotowy. Nie daje odpowiedzi, tylko silne wrażenie – niechby ktoś spróbował w ten sposób, zginąłby niechybnie.

 

BO JA JESTEM WŚCIEKŁA i nie potrzebuję pouczeń, tylko rozmasowania karku i kojących słów: Spokojnie, zaraz się z tym uporamy. Silnego, wyzwalającego oksytocynę przytulenia. Kojącego ciepła.
A jeżeli nie tego, to chociaż nie wtrącania się. Ostatnia rzecz, jaka mnie teraz interesuje, to to, że komuś moja złość jest nie po drodze. Że mam się opanować i uspokoić, bo zachowuję się jak jakaś nawiedzona histeryczka.
No i co z tego, że się tak zachowuję?!

 

Sytuacja rozładowuje się tak szybko, jak się nakręciła. Powraca jasność myślenia i poczucie humoru – na myśl o prowadzącym auto sapiącym byku czuję już tylko rozbawienie.
Ale tunel w głowie nie znika.
Wiem doskonale, na co nigdy nie chciałabym się zgodzić.
Żeby moje dzieci wyrażając złość krzywdziły innych. Biły, popychały, szarpały. Raniły słownie, wyzywały, obrażały. Nie chcę się na to zgadzać i nie zgadzam się.
A jednocześnie, odkryłam to wtedy w tym aucie, w pilnowaniu bezpieczeństwa i ochronie granic można się zapędzić. “Mogę ci jakoś pomóc?” oznacza w moich ustach często “Świetnie byłoby, gdybyś ucichła pięć sekund po tym, jak cię przytulę”.

I dlatego, gdy pomoc jest odrzucana, pozostaje mi tylko “To weź gdzieś stąd idź, bo łeb mi pęka”. Owszem, ubieram to przesłanie w język osobisty i może nawet nieoskarżający, ale to pudrowanie trupa. Przekaz jest jasny, czytelny i totalnie niewspierający.

 

Nie, nie mam żadnych nowych wytycznych dla sytuacji podbramkowej. Żadnego algorytmu obliczającego równowagę między potrzebami całej rodziny a potrzebą jednej, rozzłoszczonej osoby. Zero recept na dni, w których będę zmęczona, rozdrażniona i pozbawiona najmniejszej siły na wspieranie kogokolwiek.

 

Wiem tylko, że krzyk nie rani. Nie jest przyjemny, nie pożądam go jakoś szaleńczo – ale nie mogę powiedzieć, by porykiwania moich wściekłych dzieci uderzały w naszą relację. One mnie po prostu drażnią, ot cała tajemnica – ale dotychczasowe próby ukracania tychże nie sprawdzały się. Bo złości nie można skrócić.

Można ją zdeptać i zdusić, ale wylezie.
Można ją podsycać, ale tego nie chcemy.
I można dać się jej przetoczyć, a do tego potrzeba ją zaakceptować.
Można ją przyjąć nawet nie zgadzając się na krzywdzenie innych. Mogę zatrzymać rękę, która chce uderzyć, a jednocześnie mieć w sobie zgodę na tę złość.
A ja jej często nie mam, co tłumaczę na różny sposób.
Że złość ok, spoko, niech będzie, ale wrzaski i trzaskanie szafkami nie. Bo nie jesteś tu sama moja droga, więc najlepiej złość się proszę tak, żeby nikt o tym nie wiedział.
Niestety, w momencie gdy stawiam na szalach czyjąś złość i swój spokój, przegrywam. Bo kto rozsądzi, co ważniejsze?
W zasadzie dlaczego mój spokój i komfort ma mieć większe znaczenie niż czyjś ból i rozpacz?

 

I jeśli czuję się bezwarunkowo kochana przez bliskich, to najbardziej wtedy, gdy moja złość, gwałtowna i pełna ekspresji, spotyka się z ich otwartymi ramionami. Gdy tulą, rysują laurki, głaszczą po dłoni albo dojrzale stwierdzają: Lepiej chodźmy, ona musi zostać teraz trochę sama.

 

Chcę o tym pamiętać – nawet wtedy, gdy brak mi sił na wspieranie; wolę otwarcie powiedzieć, że nie umiem teraz pomóc, niż kazać komuś poradzić sobie ze sobą, bo ja sobie ze sobą nie radzę.

 

Czytaj więcej

Wyjdź i wróć, kiedy się uspokoisz!

Każdy rodzic zetknął się z tą radą. Wielu z niej korzystało. Część twierdzi, że skutecznie. Zignoruj, odeślij, zostaw, niech się uspokoi. Dziś o wypłakiwaniu, karnych jeżykach, kątach i innych formach odosobnienia, kiedy emocje biorą górę.

 

 

Dwa dni temu napisała o tym Anita z Być Bliżej (polecam Wam ten tekst, bo zbiera dużo ważnych informacji potwierdzonych naukowo). Jej wpis mnie zmotywował, bo wszystkie te naukowe argumenty znajdują odzwierciedlenie w codzienności. Nie tylko mojej.

 

Od początku. Po co zaleca się odosobnienie? Żeby dzieci “się nauczyły”. Czego? W zasadzie wszystkiego.
Że nie wolno bić.
Że trzeba się dzielić.
Że trzeba być grzecznym.
I co tam jeszcze chcecie, wliczając w to naukę radzenia sobie z emocjami.

 

Część dzieci sprawia wrażenie, jakby faktycznie się uczyły. Jeszcze zanim odsiedzą swoje ileś-tam-minut (zazwyczaj tyle, ile lat mają – kto to wymyślił, nie wiem, ale stało się wyrocznią), zdają się uspokajać i wyciszać. Może nawet przemyślały swoje zachowanie i wyciągnęły wnioski – cieszymy się my, rodzice.
Czyli – w tej grupie działa.

 

Jest jednak druga grupa, na którą ten sposób działa raczej jak płachta na byka. Odesłane w odosobnienie wzmagają płacz, dramatycznie walcząc o to, by pozostać z rodzicem.
Zdeterminowany rodzic może wówczas stać pod drzwiami pokoju, usiłując z niego dziecka nie wypuścić.
No, znam to. I to właśnie pod drzwiami pokoju dziecięcego spłynęło na mnie olśnienie. Przecież to jest bez sensu.
Miało się uspokoić, a jest rozjuszone jak dzik.
Miało przemyśleć i wyciągnąć wnioski, ale jest tak wściekłe, że wątpię, aby cokolwiek do niego docierało.
A ja chciałam w spokoju zjeść obiad, tymczasem stałam się strażnikiem przy celi własnego dziecka.

 

Wytłumaczenie, że na jedne dzieci działa, a na inne widocznie nie, było dla mnie niewystarczające. Owszem, dopuszczam taką możliwość, że to, co u jednych się sprawdza, u innych w ogóle nie ma racji bytu, jednak przerażenie mojego własnego dziecka pokazywało mi dobitnie, że chodzi o coś więcej niż zwykłe “dziwne, u mnie działa”.

 

Sprawa stała się jasna, gdy znalazłam gdzieś informację o hormonie stresu, kortyzolu i badaniach poziomu tego hormonu w sytuacji odesłania dziecka “dla uspokojenia”.
Hormon ten jest dość wdzięczny do zbadania, gdyż wydzielany jest do śliny. Naukowcy wykorzystali tę jego właściwość, aby przekonać się, czy faktycznie u tych dzieci, które zdają się w odosobnieniu uspokajać, poziom kortyzolu zostaje obniżony.
Pewnie domyślacie się, że wyniki bardzo ich zaskoczyły. Otóż mimo pozornego spokoju na zewnątrz, w środku dzieci wcale nie były spokojne, bo poziom hormonu był wciąż wysoki.

 

Jak to możliwe? Odpowiedź jest bardzo prosta i zbieżna z tym, co wiemy na temat przywiązania.
Rodzic jest dla dziecka gwarantem wszystkiego. Podstawą przeżycia. Więź z rodzicem jest dla dziecka najważniejszą z najważniejszych spraw i wszystko w świecie dziecka dąży ku temu, by tę więź utrzymać.
Wyobraźmy sobie zatem, że małe dziecko ma jakiś problem. Ot, ułamany herbatnik (kto ma/miał małe dziecko, wie, że bywa to sprawą życia i śmierci). Problem pociąga za sobą silne emocje, może krzyk, płacz, efektowny rzut na podłogę.

 

I wtedy pojawia się drugi problem. “Wyjdź do pokoju!” rozkazuje dziecku rodzic.
Czy rodzic ma takie intencje, czy też nie, dziecko odbiera ten komunikat jako chwilowe zerwanie relacji z rodzicem.
Jak myślicie, który problem będzie dla niego poważniejszy?
Oczywiście, ten drugi.
To dlatego część dzieci dramatycznie walczy o pozostanie z rodzicem.
Druga zaś część jest w stanie zepchnąć emocje i założyć maskę, odpowiadając rodzicielskim oczekiwaniom. “Popatrz, już się uspokoiłem/już jestem grzeczna/już zrozumiałem swój błąd”.
Niestety, w tych silnych emocjach wyższe ośrodki mózgowe zostają “wyłączone” i jedyne, czego dziecko się uczy, to bezradności wobec silnych emocji. “Przeraża mnie to, co się ze mną dzieje, i moi rodzice też nie potrafią sobie z tym poradzić”.

 

Cóż zatem z tego, że pozornie wygląda skutecznie. Jest to metoda absolutnie nieskuteczna, jeśli naszym celem jest uspokojenie dziecka i skłonienie go do przemyśleń.

 

Jeśli naprawdę chcemy to osiągnąć, powinniśmy przede wszystkim pomóc dzieciom znaleźć ukojenie dla silnych emocji, a dopiero, gdy one opadną, zabierać się za wyciąganie wniosków. Co zresztą nie zawsze jest potrzebne, bo zazwyczaj dzieci doskonale wiedzą, że zrobiły źle – tylko ich mózgi są jeszcze zbyt niedojrzałe, by poradzić sobie z silnymi emocjami i podjąć racjonalną decyzję.
Za każdym razem, gdy przynosimy ukojenie w emocjach, pokazujemy dzieciom drogę do radzenia sobie z nimi. Wiele takich doświadczeń sprawia, że w którymś momencie dzieci przyswoją sobie te sposoby i będą potrafiły uspokoić się same. Bez odsyłania.
To może trwać długo, całe lata, ale jest nie tylko dowiedzione naukowo – jest sprawdzone w praktyce przez mnóstwo rodziców.

 

Naprawdę warto nie poprzestawać na obserwacji, że coś “działa”, ale sprawdzać jeszcze w jaki sposób – i czy jest zbieżne z tym, do czego dążymy w swoim rodzicielstwie.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Bicie, plucie i inne miłosne wyznania

Kawa z koleżanką. Pogrążona w rozmowie nie od razu rejestruję uczucie rytmicznego uderzania w przedramię; gdy w końcu zerkam w bok, widzę rozwścieczoną trzylatkę z piorunującym wzrokiem, okładającą mnie konsekwentnie.

 

Rodzinne popołudnie, gramy w grę planszową. Zabawa w pełni, emocje również – ze zdziwieniem przyjmuję więc fakt, gdy jedno z dzieci, nie uczestniczących w grze, nagle podchodzi i szczypie mnie w policzek.

 

Impreza ze znajomymi; gramy na gitarach i śpiewamy w najlepsze. Jedno z dzieci (moich) staje przede mną, wyzywająco wystawia język, po czym pluje w moim kierunku.

 

Rozważałam trochę, czy pisać na ten temat. Dziecko mnie bije – nie ma się czym chwalić, a dla niektórych pewnie przytoczone sytuacje to woda na młyn pn. “tak się kończy niestawianie granic”. I tym podobne.
A niech to, raz się żyje, a pewnie zaraz w komentarzach sypniecie lawiną przykładów z własnego życia. Nie jestem odosobniona.

 

Jak żyć w takich momentach? Tylko spokój nas uratuje, całkiem poważnie.
Po pierwsze dlatego, że dzieci często nie wiedzą nawet, co czynią. Trzylatek, który pluje na rodzica, nie ma nawet połowy świadomości, czego się dopuścił. Jakie znaczenie niesie ze sobą ten gest. To my przypisujemy mu znaczenie ze świata dorosłych (no, i starszych dzieci). A mniejsze dziecko nie ma bladego pojęcia, czemu się tak unosimy. Przynajmniej za pierwszym razem.

 

No to jak, mam pozwolić na opluwanie mnie? Ależ skąd! Przyznacie jednak, że pomiędzy przyzwalaniem na opluwanie a rozdzieraniem szat nad nieszczęsnym dzieckiem jest jeszcze parę innych możliwości.

 

Na przykład rozładowanie emocji. To drugi argument za zachowaniem spokoju, trudno bowiem, żeby ślepy wiódł kulawego. Ktoś w tej parze musi się opanować pierwszy i pomóc się opanować drugiemu.
Mimo wszystko dorosły ma większe na to szanse. Jak rozładować? Tradycyjnie najskuteczniejszym sposobem jest przytulenie, o ile dziecko chce. U nas aktualnie sprawdza się bujanie w ramionach, na tzw. “dzidziusia”. Odpędza najczarniejsze chmury, choć trochę opornie bywa na początku. Koniec końców są buziaki, tulenie i zapewnienia o dozgonnej miłości.

 

Zatem rozładowanie emocji – chętnie w parze ze znalezieniem źródła tego zachowania. Pluje raczej nie ze szczęścia, choć i to możliwe. Wkurzyło się? Jest znudzone? Próbuje zwrócić na siebie uwagę?
Ok, to mamy jakieś światełko. Pozostaje tylko kwestia pokazania mu, że swoje niezadowolenie może okazać w inny sposób. Że potrzebujemy tego innego sposobu, bo ten aktualny jest dość nieprzyjemny.
Jak to zrobić? Spokojnie (!) przytrzymać rękę lub nogę, spokojnie (!) powiedzieć np. najpierw
“Jesteś zdenerwowany, widzę to. Chciałeś, żebym ci dała kolejnego batonika.”
a dopiero potem
“Nie chcę, żebyś mnie kopał.“

 

Dlaczego akurat tak? Bardzo często widzę/słyszę, że samo powiedzenie o odczuciach rodzica to za mało. Taki komunikat “nie chcę, żebyś…” jest oczywiście autentyczny i nieoskarżający, a jednak brakuje mu wyjścia w stronę dziecka, zauważenia, co się z nim dzieje. To może utrudniać dziecku zainteresowanie tym, co dzieje się z rodzicem.

 

Trzeci argument za zachowaniem spokoju jest taki, że dzieci często w ten sposób proszą o pomoc. “Jest mi źle, nie wiem, co robić, pomóż mi!” – tak brzmi komunikat, który chcą nam przekazać. Ich niedojrzałość emocjonalna sprawia jednak, że zanim ubiorą przekaz w słowa, działają.

 

Co z niego wyrośnie?
Prawdopodobnie całkiem fajne starsze dziecko, a potem młody człowiek. Serio, nie widziałam nigdy dziewięciolatka plującego na matkę lub szczypiącego ją, gdy mu na coś nie pozwala. Nie twierdzę, że takie historie się nie zdarzają, ale mam wrażenie, że są nieco rozdmuchiwane. I wpędzają nas w lęk, że jeśli nie zrobimy “czegoś” “z tym” teraz, natychmiast, to wyhodujemy sobie żmiję na własnym łonie.

 

Jeśli jednak spojrzeć na zachowanie dziecka jako wypływające z jego ogromnej niedojrzałości, nie głupoty czy złej woli, może nam być łatwiej nie bać się przyszłości. Zjawisko złej woli nie pozwala spać wielkim myślicielom, co dopiero zabieganym rodzicom (co oczywiście nie musi się wykluczać); na głupotę podobno nie ma lekarstwa; a z niedojrzałości najczęściej się wyrasta.
Zaryzykuję stwierdzenie, że cokolwiek zrobimy, dzieci i tak wyrosną z podobnych zachowań. Zdecydowana większość dzieci.
Nie warto się zamartwiać.

 

Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby dziecko tak się zachowało!

Przynajmniej do pierwszego razu. Wtedy definitywnie przekonywało się, że lepiej nie próbować. Na zewnątrz wszystko grało – dziecko było dobrze wychowane, ułożone, grzeczne. Szanowało rodziców.
Czy szanowało też w sercu, tego nie wiemy. Często pewnie nie. Po prostu nauczyło się kryć to, co naprawdę myśli, przeżywa. Niestety taka polityka wiąże się z podwójnymi kosztami. Z jednej strony odbiera możliwość poradzenia sobie z trudnymi emocjami (konieczne staje się ukrycie ich, zamiast konstruktywnego rozładowania), z drugiej osłabia relację (nie jest ważne, co czuję – ważne, jak się zachowuję. Zachowywałbym się inaczej, gdybym czuł się lepiej, ale nie ma nikogo, kto pomógłby mi tak się poczuć).

Dzieci od wieków są bardzo podobne. Podobnie niedojrzałe i potrzebujące wsparcia w dojrzewaniu. Twierdzenie, że kiedyś tak nie było jest dla mnie koloryzowaniem przeszłości.

 

Z szacunkiem jest jeszcze jedna ciekawa sprawa. Bicie wcale nie oznacza jego braku. To, że ze wszystkich osób w pokoju moje dziecko leje właśnie mnie, jest dość wyrafinowaną formą okazania mi uczucia.
Ono wie, że ze wszystkich wokół ja jestem najlepiej przygotowana do wsparcia go w trudnej sytuacji – znam je doskonale, kocham ogromnie, przyjmę jego emocje i pomogę mu je wyregulować. I będę kochać dalej. Stąd te pełne zdziwienia komentarze cioć, babć i opiekunów: “Nie wiem, co mu jest, przy mnie był taki spokojny”.

No pewnie, że był. Ja też wypłakuję stresy z pracy dopiero w domu, mężowi. Wypłakiwanie się przełożonemu mogłoby być nie na miejscu – mąż jest do tego o wiele lepiej przygotowany, zna mnie doskonale, kocha ogromnie, przyjmuje mnie wraz z moimi emocjami. Czy to znaczy, że nie szanuję męża?

 

Owszem, bicie samo w sobie nie jest oznaką szacunku. Zgoda – jednak o tym wiemy my, dorośli. Małe dzieci najpierw nie wiedzą, a nawet gdy się dowiadują, mija trochę czasu, zanim będą umiały zareagować łagodniej.
Będą uczyły się tego od nas. Im więcej łagodności doświadczą, tym łatwiej będzie im ją uznać za najlepszą formę wyrażania trudnych emocji.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Jak sobie radzę ze złością

Mam dość gwałtowny temperament. Teraz, po niemal 10 latach bycia mamą i z racji bycia o dekadę starszą, jest już o niebo lepiej – jednak często moim odruchem jest reakcja zamiast refleksji i nieraz muszę się powstrzymywać przed pójściem za tym odruchem.

 

Próbowałam coś z tym zrobić długo, długo wcześniej. Niestety, rady w stylu “weź głęboki oddech” lub “wyjdź z mieszkania i zaczerpnij świeżego powietrza” powodowały we mnie jedynie frustrację. Otóż często zanim pomyślałam o wzięciu oddechu, już wydzierałam się w najlepsze i wszelkie techniki relaksacyjne były moją ostatnią myślą.

 

Z kolei wyjście z domu, w którym jest się jedynym opiekunem dwuletniego dziecka, nie wchodziło absolutnie w grę. A wyjście do sąsiedniego pokoju okazywało się aż za często niewystarczające.

 

Wypracowanie sobie własnej metody, skutecznej w większości sytuacji, zajęło mi trochę czasu, pochłonęło nieco wyrzutów sumienia (“przesadziłam!”) i mnóstwo rozmyślań (“czemu w zasadzie tak się rozjuszyłam?”).

 

Co takiego robię?

 

Obserwuję siebie. Łatwiej jest mi zapanować nad emocjami, gdy są jeszcze niewielkie. Kiedy czuję szum w głowie, drżenie rąk i suchość w ustach, jest zazwyczaj za późno – tylko krok dzieli mnie od wybuchnięcia. Nauczyłam się rozpoznawać wcześniejsze sygnały, które moje ciało wysyła jako informację, że sytuacja robi się trudna.

 

Bardzo trudno było mi przekonać się do takich obserwacji. Nie należę do osób podejmujących dialog ze swoim organizmem i – szczerze mówiąc – początkowo podchodziłam do tego pomysłu jak pies do jeża. Jakieś tam pseudonaukowe brednie, tak sobie wtedy myślałam. Dopiero kiedy zauważyłam tę zależność, że moje najgorsze wybuchy poprzedzone są zawsze tymi samymi odczuciami, byłam gotowa zaryzykować przyglądanie się sobie.

 

Moment, w którym jestem w stanie jeszcze się zatrzymać, to ten, kiedy wszystkie mięśnie stają się napięte, a twarz (widzę to oczami wyobraźni) wykrzywia grymas zniecierpliwienia. To jest mój konkretny sygnał, że pora działać, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.

 

Staram się nie oceniać. To, co najczęściej rozpala mnie do białości, to moja interpretacja sytuacji.
On mnie ignoruje.
Ona to robi specjalnie.
Oni są złośliwi.

 

Staram się patrzeć jak bezstronny obserwator, nie przypisując dzieciom żadnych intencji. A jeśli nie żadnych, to przynajmniej nie tych złych.

 

Po pierwsze dlatego, że zazwyczaj wcale ich nie mają. Jeśli moje dziecko robi coś specjalnie, to nie specjalnie po to, żeby mnie rozzłościć, ale po to, by zająć się jakąś swoją potrzebą. Córka, która skacze po mnie mimo moich próśb, aby przestała, nie robi tego przeciw mnie; zazwyczaj jest tak naładowana energią, że nie potrafi się powstrzymać. Często też wysyła mi w ten sposób sygnał, że potrzebuje kontaktu fizycznego ze mną, przepychanek, siłowanek, wspólnych zabaw.

 

Po drugie dlatego, że to oceny wzmagają moją złość. Kiedy myślę o dziecku, że mnie ignoruje, podchodzę do tego bardziej emocjonalnie, niż gdy stwierdzam po prostu, że nie odpowiada, gdy do niego mówię. W pierwszym przypadku rodzi się we mnie poczucie krzywdy i złość (jak ono śmie!), w drugim skupiam się na tym, jak dotrzeć do niego, by chciało słuchać.

 

Daję sobie prawo do złości. To trudne, bo czasami staram się być miła, gdy w środku wszystko wrze – głęboko na dnie mam schowane przeświadczenie, że rodzic powinien być zawsze spokojny i cierpliwy.
Jasne, cierpliwość jest kluczem, który otwiera wiele sytuacji, jednak udawanie spokoju, gdy spokoju brak, nie wydaje się mieć wiele wspólnego z cierpliwością. Problemem nie jest samo przeżywanie emocji, tylko sposób jej wyrażania. Czasami przyznanie się przed sobą samą, że jestem zdenerwowana, pomaga mi trochę obniżyć temperaturę emocji i działać nieco spokojniej. Czasami.

 

Szukam rozwiązań. Nie poprzestaję na emocjach (jestem wściekła!), tylko staram się znaleźć potrzeby, które za nimi stoją (np. w sytuacji, gdy dziecko nie słucha tego, co do niego mówię – potrzeba bycia wysłuchaną, zauważoną). Kiedy skupiam się na tym, czego potrzebuję, kieruję swoje siły ku poszukiwaniu rozwiązania (jak mogę dotrzeć do dziecka z tym, co chcę mu przekazać?) zamiast oskarżać dziecko (znowu mnie lekceważysz!).

 

Widzę też, że często dzieciom łatwiej jest przyjmować informacje nt. moich potrzeb (potrzebuję trochę spokoju, czy możecie bawić się w pokoju obok?) niż nt. emocji (jestem zdenerwowana, gdy skaczecie po kanapie, na której czytam książkę). Mam wrażenie, że czasem te emocje je przytłaczają (mama jest na nas zdenerwowana) nie dając sygnału, co można zrobić z sytuacją.

 

Tłumaczę sobie sytuację. Kiedy robi się naprawdę gorąco, ostatnią deską mojego ratunku staje się mój dialog ze mną samą.
Zorganizowałam kiedyś dzieciom edukacyjną wycieczkę wiosenną. Zaplanowałam trochę atrakcji i początkowo były zainteresowane, jednak stopniowo ich entuzjazm gasł i zaczynały okazywać zniecierpliwienie.
Wtedy akurat nie zdążyłam porozmawiać ze sobą, zanim krew mnie zalała – zrobiła się niezła draka. Jednak po ochłonięciu, gdy przeanalizowałam sytuację, odkryłam dwie proste prawdy:

 

1) Zależało mi na tym, by dzieci przyjęły z wdzięcznością to, co im zaoferowałam i zabolało mnie, że mój wysiłek nie został doceniony.

 

2) Dzieci nie chciały mnie zranić i zlekceważyć, a jedynie dawały mi sygnały, że nasze pojęcia “atrakcyjnej wycieczki” nieco się różnią. Zamiast poznawać nazwy wiosennych kwiatków, wolały ganiać się po pagórkach. To nie był sygnał, że jestem kiepską mamą (a tak to odebrałam), tylko że ich potrzeby w tej sytuacji odbiegają nieco od moich wyobrażeń.

 

Dostałam wtedy bardzo cenną lekcję, która pomogła mi potem wielokrotnie uniknąć burz. Kiedy widzę, że dzieci w trakcie różnych naszych działań edukacyjnych zaczynają się kręcić, rozglądać na boki i pytać “kiedy koniec?”, to wiem, że nie trafiam do nich z tym, z czym chcę trafić. Dzięki tamtej sytuacji nauczyłam się zatrzymywać w takim momencie i albo przyjaźnie kończyć zajęcia, albo zmieniać tor, którym podążają.

 

Kluczem jest jednak dla mnie powiedzenie sobie “Odbieram tą sytuację jako zagrożenie dla siebie samej (podważenie moich kompetencji, zlekceważenie mojego wysiłku), ale tak nie jest. Nie muszę się bronić, bo nikt mnie nie atakuje. Ja jestem w porządku i moje dzieci też są w porządku. Nie muszę z nimi walczyć”.

 

Wciąż zdarza mi się działać impulsywnie. Widzę jednak, jak te parę kroków pomaga rozładowywać wiele sytuacji w ciągu dnia. Opanować odruchy i działać racjonalnie. Stałam się bardziej przewidywalna i zrównoważona w swoich reakcjach. A jednocześnie wciąż autentyczna.

 


To jest moja lista – subiektywna i niewyczerpująca tematu. Jakie są Wasze sposoby na radzenie sobie z dorosłą złością? Stwórzmy listę, z której każdy będzie mógł wybrać coś dla siebie!

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej