Raz, dwa trzy…szukaj!

Kiedy była małą dziewczynką, słyszała, jak ważna jest wytrwałość. Dociąganie (kolokwialnie ujmując) spraw do końca. Słyszała, żeby nie rezygnować, że trzeba, że powinna i tak dalej.

 

Nie rezygnowała. Chodziła tam, gdzie nie do końca miała ochotę, bo przecież się kiedyś zapisała. Nie przerywała rozpoczętych przedsięwzięć tylko dlatego, że przestały ją cieszyć, lub gdy odkryła, że to jednak nie jej bajka.

 

Dziś jest w połowie czwartej dekady życia i nie ma pojęcia, co chce robić, czym się chce zajmować, w czym jest dobra.

 

Kiedy ja byłam nastolatką, rówieśnicy zazdrościli mi, że mam sprecyzowane zacięcie i jakieś w związku z tym widoki na przyszłość. Całym moim życiem były wówczas konie, uczyłam ludzi jeździć, prowadziłam rajdy, zaraz po liceum miałam zapewnioną pracę. Moim znajomi natomiast cierpieli w obliczu nagabywania przez dorosłych “to co po maturze?”, bo nie znali na to pytanie odpowiedzi i wpadali w popłoch, gdy je stawiano.

 

Wtedy faktycznie się cieszyłam, że ja swoją odpowiedź znam; dziś jest mi smutno, gdy myślę o tej presji i niepokoju, który odczuwali inni.

 

Potem nasuwa mi się doświadczenie, które dwukrotnie stało się moim udziałem na studiach. Raz, gdy źle wybrałam kierunek i zrezygnowałam po I semestrze. Nikt, absolutnie nikt mi nie powiedział: lepiej zrezygnować teraz, niż męczyć się całe życie z czymś, czego się nie lubi. Usłyszałam za to garść nieprzyjemnych słów, wzbudzających niepokój przed mroczną przyszłością kogoś tak lekkomyślnego, by porzucić świetne studia.

Drugi raz zdarzył się, gdy na już całkiem lubianym kierunku zrezygnowałam z obranej specjalności. Wtedy również, gdy informowałam bliższych i dalszych, widziałam rozczarowanie w ich oczach. Przecież naprawdę na czwartym roku człowiek powinien być wytrwały i konsekwentny, znosząc dzielnie nieprzyjemności czy też różne swoje niechęci.

 

Słyszę opowieść o chłopaku, któremu rodzice odłożyli na koncie pieniądze, aby po maturze miał zaplecze na podejmowanie kolejnych kroków. Jego planem było wykorzystanie tych środków na podróże – zrobienie rocznej przerwy po liceum i rozejrzenie się po świecie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie “Co dalej?”.

 

Gdzieś czytam, że to bardzo zalecane rozwiązanie w Stanach, wspierające proces podejmowania decyzji odnośnie przyszłości. Że ten rok pozwala dojrzeć, przemyśleć, podjąć racjonalną decyzję, nie opartą na lęku o przyszłość, o zarobki i pracę.

 

Zbieram wszystkie te okruchy, przeżuwam je i rozmyślam. Przypomina mi się, ileż to razy słyszałam o “słomianym zapale” – słyszałam z pogardą, wyższością, niepokojem. Ktoś ma słomiany zapał, bo łapie się różnych rzeczy i rezygnuje. Ktoś, czyli jakieś dziecko. Niedobrze; musi się przecież nauczyć wytrwałości, nawet gdy nudno i żmudno.

 

Przypominają mi się rozmowy z innymi rodzicami, ich niepokoje dotyczące dzieci. Przekaz niesie się świetnie; zbiorowo wierzymy, że sukces odnosi ten, kto w przedszkolu już wybierze sobie profesję i wytrwale do niej dąży przez wszystkie szczeble edukacji.

Tymczasem nasze dzieci zapisują się na te zajęcia, i na te, i na tamte – i to nie, że my im je wciskamy, nawet nie. One serio same chcą, a potem rezygnują z jednych po drugich. Basen nie, bo jednak za mokro, a rysunek nie, bo jednak wolę sama w domu, trampoliny nie, bo ja myślałem, że to będzie inaczej, piłka nie, bo jednak wolę judo, a judo ostatecznie też nie, bo chyba wolę czytać książki i bawić się pociągami.

 

Odwieczny (przynajmniej w czasach, w których ja doświadczam rodzicielstwa) konflikt wewnętrzny rodzica wyraża się w pytaniu: kiedy pozwolić na rezygnację, a kiedy jeszcze naciskać, by chodziło?
Nie ma prostych odpowiedzi, to jasne.

Zanim jednak zdecydujemy, warto dowiedzieć się, co tak naprawdę kryje się za “nie chcę już tam chodzić”. Bywa, że niełatwo się tego dowiedzieć. Bo dziecko samo sobie przyczyn nie uświadamia, trzeba mu pomóc.

“Wygląda na to, że trochę chcesz, a trochę ci trudno? Wiesz, co tam jest trudne dla ciebie?”.
Zanim zaczniemy przekonywać, tłumaczyć i racjonalizować, posłuchajmy. Bez oceniania.
“A, znudziło ci się, bo chciałeś już grać poważne mecze, zamiast biegać z piłką między słupkami?”.
Nie wyszydzając, nie moralizując. Przyjmując.

“No tak, mecze to ekscytujące wydarzenia, a trenowanie do nich bywa męczące i żmudne”.
Poszukajmy historii. Przykładów. Innych ludzi, którzy są dobrzy w tym, czym są, bo byli wytrwali. To cenne doświadczenie. Powiedzmy, że to normalne, kiedy po okresie fascynacji przychodzi zmęczenie – i że czasem warto to przeczekać, zanim podejmie się jakąś decyzję.
A jednocześnie zostawmy tę decyzję dziecku. Nie chce chodzić? Niech nie chodzi.
Rezygnuje z piątych zajęć? Zainteresujmy się, co za tym stoi.
Wciąż łapie się nowych rzeczy i porzuca je po paru tygodniach? Niech szuka, testuje, sprawdza. Bądźmy tuż przy nim, zadając mu pytania wspierające jego samoświadomość. Przyjaźnie, bez presji. Upewniajmy się, czy dziecko porzuca rozczarowujące zajęcie, czy jedynie przeszkadzają mu okoliczności (instruktor, grupa, otoczenie). To drugie być może wystarczy skorygować, by pasja trwała nadal; nad tym pierwszym nie ma sensu w ogóle się pochylać.

 

To właśnie teraz, gdy ma te kilka czy kilkanaście lat, jest najlepszy czas na szukanie i porzucanie. Na sprawdzanie, co jest moją ścieżką, a co tylko woybrażeniem o niej. Teraz, kiedy nie mam zobowiązań, kredytów, dzieci i różnych innych odpowiedzialności – teraz mam najlepszy czas, aby odnaleźć siebie w świecie, by potem żyć w zgodzie z tym, co odnajdę.

 

Moja przygoda z końmi zakończyła się piętnaście lat temu. Wyjechałam z domu rodzinnego i od tej pory mam tylko sporadyczne kontakty z tymi zwierzętami, żadnego uprawiania jeździectwa, opiekowania się, trenowania.

Swego czasu jednak mnóstwo zaangażowania w tę sferę włożyłam i ja (poświęcając temu praktycznie cały wolny czas i energię) i moi rodzice (posyłając mnie na treningi czy kursy, opłacane w niemałych kwotach).
Można by powiedzieć: krew w piach. Zmarnowany okres życia. Niepotrzebne wydatki.

 

Nieprawda. Nauczyłam się wówczas o wiele więcej niż prawidłowy dosiad czy pielęgnacja kopyt. To wiedza o sobie, o innych ludziach, o innych stworzeniach, z której czerpię do dziś, zwłaszcza w rodzicielstwie.

 

Jestem ogromnie wdzięczna za to doświadczenie, bo bez niego być może nie byłabym tu, gdzie jestem, a nie wiem, czy chciałabym być gdzie indziej 🙂

 

Żeby odnaleźć siebie w życiu, potrzeba sposobności do szukania.

Czytaj więcej

Nie przeciągaj struny!

Klasyka gatunku: dzieci bawią się w berka w salonie, biegają radośnie wokół drogich, zabytkowych wazonów. Rodzic obawia się, że bibeloty doznają uszczerbku, ma jednak opory, by zwrócić dzieciom uwagę i przekierować zabawę w inne miejsce; może lęka się ograniczać ich wolność, a może po prostu liczy na to, że nic się nie stanie. Niby sygnalizuje ryzyko, rzucając słabo w eter: słuchajcie, tu są wazony i nie chcę, żeby się zbiły; w ferworze zabawy dzieci nawet tego nie słyszą, ewentualnie zapewnią solennie, że będą uważać.

 

A potem oczywiście się dzieje. Kiedy piękny babciny wazon potrącony przez goniącego, niebezpiecznie tańczy na krawędzi komody, rodzic nie wytrzymuje i wybucha.
Mówiłem, żebyście tu nie biegali! Tu są moje wazony, macie sobie znaleźć inne zajęcie!
Mówi to tonem ostrym, nieprzyjaznym, zdenerwowanie widać  w nim na kilometr; nie ma już miejsca na dialog, zainteresowanie perspektywą dziecka i otwartość na szukanie innych rozwiązań.


I tak setki razy.
Kiedy dzieci zadają mnóstwo pytań w aucie, a rodzic próbuje nerwowo zdążyć gdzieś na czas i jeszcze nie zgubić się po drodze.
Kiedy skaczą po kanapie, na której rodzic próbuje odpocząć i wypić spokojnie życiodajna kawę.
Kiedy wieczorne rytuały mycia, sprzątania i usypiania napotykają co chwilę na przerywniki w rodzaju: Jeszcze tylko 5 minutek, jeszcze momencik, zaraz!


I tak dalej, sami wiecie.

 

I może znacie te opory, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i odpowiedzialność też, i nie czekać, aż dzieci zrozumieją i domyślą się, jak nam, rodzicom, jest trudno. Że może połączą fakty i w końcu zadbają o staruszków, umyją pięknie ząbki, pójdą bawić się gdzieś daleko stąd i w ogóle stworzą przestrzeń dla naszych różnych potrzeb.
Bo jak zaczniemy brać tę odpowiedzialność, to  – wiadomo – możemy spotkać się z protestem drugiej strony lub zapewnieniami, że będzie cicho, spokojnie, uważnie, szybciutko i tym podobne.

Eskalacja?


Liv Larsson w książce “Porozumienie bez przemocy w mediacjach” wskazuje etapy narastania konfliktów. Pierwszy poziom to ten, w którym jeszcze jesteśmy gotowi pamiętać o potrzebach zarówno swoich, jak i partnera konfliktu. Nawet kiedy jesteśmy wzburzeni, szukamy rozwiązania uwzględniającego to, co ważne dla nas i dla drugiego. Potem jest już trudniej. Przestajemy być zdolni do takiego szerokiego spojrzenia, zawęża się ono do naszych własnych interesów. Nasza strona w konflikcie nie jest już równorzędnym jego podmiotem; jest kimś, kto stoi nam na przeszkodzie.
Może być też tak, że ustępujemy. Rezygnujemy z tego, co dla nas ważne, na rzecz harmonii, spokoju, akceptacji. To działa na moment, a potem nasze potrzeby wracają ze zdwojoną siłą, a ból towarzyszący ich niezaspokojeniu kierujemy przeciw drugiemu, obarczając go winą i odpowiedzialnością za ten stan rzeczy. I znów – nie jesteśmy w stanie zająć się jego potrzebami, jego perspektywą. Jest już za późno.


I chociaż z jednej strony bardzo pociąga mnie to, co mówi o konfliktach Jesper Juul, żeby kuć je na zimno, to trafia też do mnie płynący z powyższego wniosek, żeby jednak zająć się nimi na pierwszym poziomie. I oba te stwierdzenia nie tylko mi się nie wykluczają, ale wręcz uzupełniają. Bo jeśli zajmę się konfliktem odpowiednio wcześnie, to jestem zdolna do takiego patrzenia, w którym nie buzują emocje, nie kuję na gorąco. W którym umiem zatroszczyć się o to, co ważne dla mnie, i jednocześnie wesprzeć moje dziecko w sytuacji, gdy czegoś mu odmawiam, na coś się nie chcę zgodzić.
I mam zasoby, żeby zamiast skrytykować jego emocje (No i co się dąsasz?!), dać empatię (Nie jesteś zadowolona z mojej decyzji. Chciałaś sama wybrać, gdzie będziecie się bawić). Mogę w reakcji dziecka dopatrzyć się tego, co ono mówi o sobie i swoich priorytetach, nie o mnie i moim rodzicielstwie.


Kiedy byłam dzieckiem, często słyszałam ostrzeżenie: nie przeciągaj struny!
Domyślałam się oczywiście, że dorosłym chodziło o to, żebym zaprzestała zachowań, z którymi nie dawali sobie rady.


Dzisiaj nieprzeciąganie struny jest dla mnie myślą ratującą przed burzą.
Tylko to nie moje dzieci ją przeciągają, a ja sama.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Ucieczka od cierpienia

Bardzo trudno jest mi przyjmować cierpienia moich dzieci. Te małe, drobne, i te większe, poważniejsze – bez znaczenia. Jednakowo trudno jest przyglądać się im i wiedzieć, że nic nie można zrobić.

 

 

Nie mogę przecież zmusić dzieci z podwórka, by lubiły moją córeczkę.

Nie mogę zmienić tego, że dziecko ma chorobę, która wymusza na nim poważne wyrzeczenia – żywieniowe, związane z trybem życia.

Nie mam najmniejszego wpływu na niesprawiedliwość, jakiej doświadcza w szkole, czy ze strony bliskich mu dorosłych.

Nawet z pozoru błahe sytuacje powodują w dzieciach takie cierpienia, że towarzyszenie im w tym przypomina mi stanie pod krzyżem. I to jest często coś, od czego pragnę uciekać.

 

Kontrola z miłości

Dlatego naprawdę nie dziwię się, że rodzice wolą chronić dzieci przed konsekwencjami ich zachowań – za wszelką cenę. Jeżeli mogę zrobić coś, by spod krzyża uciec, chcę to zrobić.

 

Jeśli nakrzyczenie na dziecko, nastraszenie go, szantażowanie, czy karanie spowodują, że odrzucą zachowania, których nieprzyjemne konsekwencje mogłyby je ranić – czyż to nie jest pokusa? Przecież te wszystkie nieprzyjemności, których względem dziecka się dopuszczę, są powodowane moją do niego miłością – nie umniejszają jej ani trochę. Dziecko ubrało się do szkoły jak choinka i wiem, że wszyscy je wyśmieją? Zrobię to za nich. Ja przynajmniej wyśmieję je z miłością.

 

Nie chce się dzielić łakociami i obawiam się, że wskutek tego już niedługo straci wszystkich przyjaciół na podwórku? Ukarzę je za ten „egoizm”, lub zmuszę do dzielenia się za wszelką cenę – żeby nie musiało przeżywać ciężaru odrzucenia.

 

W skrajnie posuniętej postaci mogę starać się kontrolować wszystko, zawsze i wszędzie. Zabraniać wyjazdów czy wychodzenia wieczorem, deprecjonować znajomych, którzy wprawdzie nie są przedstawicielami marginesu społecznego, ale czuję nosem, że mogą zranić moje dziecko.

 

Wolę dopuścić cierpienie, nad którym mam kontrolę – decyduję o jego początku i końcu, o sile natężenia. Mniejsze zło.

 

 

Niedźwiedzia przysługa

Rozumiem tę pokusę doskonale. I uległabym jej niejeden raz – gdybym nie miała świadomości, że jest ona zgubna.

 

Nie ma możliwości uniknięcia cierpienia – i nawet nie jest to wskazane. Żaden człowiek nie może ochronić drugiego przed doświadczaniem trudnych sytuacji.

 

Kiedy próbuję chronić swoje dzieci przed konsekwencjami ich poczynań, przed wyzwaniami, które niesie im życie – zadaję im ból i nie pozwalam przeżyć i uporać się z ważnym doświadczeniem. Robię im niedźwiedzią przysługę.

 

Najlepsze i najważniejsze, co mogę zrobić, to być przy nich. Trwać i wspierać, nie dokładając im bólu – pomagać im nieść to, co je spotkało – na tyle, na ile mogę w tym pomóc. Nie zaprzeczać, nie umniejszać, nie rozweselać na siłę.

 

Stać pod krzyżem.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej