Złe intencje

Kolejka w przychodni. Jedna z pacjentek, elegancka kobieta w średnim wieku, zadaje niewinne pytanie “Na którą godzinę była pani zapisana?”. Odpowiadam zgodnie z prawdą: “Na 15.15”.
Kobieta oschle rzuca w przestrzeń: “Na 15.15 to była umówiona pacjentka, która właśnie jest w gabinecie”.

 

Jeszcze niczego nie podejrzewam. Mając wieloletnie doświadczenie kolejkowe, sięgam po najprostsze wyjaśnienie. “Pewnie zapisują po dwie osoby na tę samą godzinę” – rzucam naiwnie, a w odpowiedzi słyszę natychmiastowe i zdecydowane “Nie sądzę”. Atmosfera gęstnieje, czuję to wyraźnie i pomału dociera do mnie sens tej krótkiej wymiany zdań. Pani podejrzewa – nie, ona jest przekonana – że ja blefuję.
Że się wepchnęłam w nie-swoje miejsce.
Czuję nieprzyjemne kłucie gdzieś w środku, i doskonale wiem, co mnie boli. Przypisanie mi złych intencji. Założenie, że działam ze złej woli.

 

Jakoś przypomina mi się sytuacja sprzed paru miesięcy. Jadę autem w obcym mieście, intuicyjnie wybieram lewy pas omijając sznur samochodów na prawym i nagle orientuję się, że powinnam jednak znajdować się na tym pasie obok. Auta z prawej otrzymują zielone światło, ruszają – a ja z tykającym kierunkowskazem liczę na to, że ktoś mnie zauważy i potraktuje łagodniej, niż ja potraktowałam całkiem niedawno w swoim mieście kierowcę w podobnej sytuacji.
Bo tamten miał tubylczą tablicę rejestracyjną. Zatem na pewno wiedział, gdzie prowadzi lewy pas. Zatem na pewno próbował ominąć korek i wbić się “na krzywy ryj”. To niech teraz odstoi swoje, jak wszyscy.
Tyka ten kierunkowskaz, ktoś mnie litościwie wpuszcza, z wdzięcznością uruchamiam na moment dziękczynne awaryjne. Uff, jakie szczęście, że dobrodziej nie przypisał mi jednak złych intencji.

 

Obcy ludzie. Pewnie się już nie spotkamy, minęliśmy się przypadkiem na chwilkę jedynie – a ileż emocji to we mnie zostawia.

 

Bardzo blisko siebie natomiast mam ludzi, którym – zdarza się – przypinam złe intencje. Podejrzewam, że kręcą, że się wymigują, że kombinują.
Moje dzieci. I za każdym razem, gdy orientują w moich podejrzeniach, rozpaczliwie zapewniają: “Mamo, ale naprawdę!”.

 

Bo taki osąd boli. Boli ze strony przypadkowej osoby, tym bardziej zatem trudno się z nim zmierzyć, gdy pochodzi od kogoś bliskiego.
Gdy zaczynam snuć domysły, nie tylko ranię. Zamykam furtkę porozumienia, nie ma dialogu tam, gdzie są osądy i przypisywanie złych intencji. Zaczynam walczyć o swoje, zamiast dostrzegać to, co nasze.

 

Chcę inaczej, dlatego, gdy czas grania na tablecie wydłuża się ponad ustalenia – odsuwam głos, który sączy mi jadowite: “Znów przeciąga, licząc, że się nie zorientujesz!” i staram się poprzestać na obserwacji. “Hej, twój czas się skończył, chcę, żebyś wyłączyła grę”.
To jest miejsce do merytorycznej rozmowy, bez przeciągania na swoją stronę. Bo, oczywiście, ona nie chce, ale na neutralnym gruncie możemy się dogadać. Ustalić, że dwie minutki na dokończenie poziomu, i koniec. Zastanowić, czemu tak trudno kończyć o czasie. Pomyśleć, jak to zrobić inaczej, żeby obie strony miały jasność w tej sytuacji.

 

Wszystko jedno w zasadzie, co uradzimy – ważne, że zrobimy to razem, bo gramy w tej samej drużynie.

 

Czytaj więcej

Gdy pojawia się rodzeństwo

Gdy pojawia się rodzeństwo, jest fajnie. Niemowlę jest takie malutkie i milutkie, a do tego prawdziwe. Można je głaskać, opiekować się nim, przytulać. Kiedy zaczyna się uśmiechać, a później “gugać” i zaczepiać – aż się prosi, aby do niego mówić, tłumaczyć, zabawiać.

 

Gdy pojawia się rodzeństwo, bywa też trudno. Rodzice poświęcają mu sporo uwagi, karmią, noszą, uspokajają, a starsze dziecko nieraz musi czekać, aż będą mogli zająć się nim.

 

Paleta towarzyszących tej sytuacji emocji jest szeroka – o ile te przyjemne my, rodzice, przyjmujemy ochoczo, o tyle z tymi trudniejszymi nieraz ciężko nam się zmagać.

 

Sytuację komplikuje fakt, że za samymi emocjami idzie często nasza ich interpretacja. Pewnie robimy coś źle, skoro nasze starsze dziecko tak się zachowuje. Pewnie powinniśmy znaleźć taki sposób, żeby wszystko było dobrze. A może w ogóle decyzja o kolejnym dziecku była pochopna, może to za szybko, może to był błąd?

 

Tylko spokój nas uratuje.

Ja wiem, że o spokój trudno, gdy padamy z niewyspania, a przed nami dzień pełen rozterek typu jak-mam-się-bawić-skoro-karmię-kolejną-godzinę, natomiast pierwszym krokiem, który warto zrobić, to przestać się zadręczać. Gdy pojawia się rodzeństwo, jest fajnie, a bywa też trudno. Starsze dziecko potrzebuje naszego wsparcia, nie zadręczania się, wyrzutów sumienia i obwiniania, że kiepscy z nas rodzice.

 

Z pomocą mogą przyjść różne zabiegi kierowane w stronę pierworodnego. Uwalnianie rąk przez włożenie młodszego dziecka do chusty; włączanie starszaka
w opiekę nad rodzeństwem; szukanie okazji do spędzania czasu sam na sam ze starszym; opowiadanie, jak to było, gdy ty byłeś taki malutki.

 

To wszystko jest dobre i może osłodzić nową sytuację.

 

Kluczowe jednak wydaje mi się założenie, że dziecko może odczuwać różne emocje związane z tym wydarzeniem. Przyjęcie faktu, że te emocje są pewnym sygnałem,
a nie żądaniem zmiany.

 

Dlatego, jeśli dziecko domaga się zabawy, gdy mama rozpoczyna karmienie, nie warto iść w tłumaczenia, że to w tej chwili niemożliwe. Że dzidzia jest mała i musi jeść, że nie poczeka, że trzeba ja nakarmić i tak dalej. Wielce prawdopodobne, że to nie rozwiąże sytuacji, bo – przypuszczalnie – starszak o tym doskonale wie. Jest na tyle duży, że to rozumie – a jednocześnie na tyle mały, że trudno mu poradzić sobie
z frustracją płynącą z tego faktu.

 

Pułapką, w którą wpada wielu rodziców, jest różnica między dziećmi. Jeśli poród przebiegał poza domem i wiązał się z krótszą bądź dłuższą rozłąką z pierworodnym dzieckiem, częstym zjawiskiem jest poczucie, że zostawiło się w domu maleństwo,
a zastaje się w nim duże dziecko. Jakby w ciągu kilku dni urosło ono o kilka lat.

 

No dobra, może i było małe, ale to nowonarodzone – to jest dopiero maleństwo! I ono naprawdę nie rozumie i nie poczeka. Jest takie malutkie, drobniutkie paluszki, maleńkie ciałko – a obok to starsze, które już może mówi, pewnie chodzi, być może potrafi wykonać proste czynności samoobsługowe.

 

Bez względu jednak na to, ile wynosi różnica między dziećmi – rok, czy cztery – starszak jest wciąż małym dzieckiem. Owszem, starszym od tego świeżo zamieszkałego w naszej rodzinie, ale wciąż małym. I tak, jak młodsze potrzebuje opieki, tak i starsze wymaga pomocy w uporaniu się z emocjami – bo mimo wszystko może nie poradzić sobie samo.

 

I dlatego, jeśli daje upust swojemu niezadowoleniu, składa propozycję odesłania siostrzyczki tam, skąd przyszła, lub stwierdza, że jej nie kocha – raczej nie chce powiedzieć tego, co mówią słowa, tylko daje sygnał: “Jest mi w tej sytuacji teraz trudno i nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Czuję smutek, boję się, że kochasz mnie mniej, jest mi źle”.

 

Tylko że dzieci raczej tak nie mówią. Możemy to odczytać z ich zachowania – i warto zadać sobie ten trud, bo schodząc głębiej mamy szansę dotknąć źródła i nasycić dziecko tym, czego potrzebuje. Ilekroć zatrzymujemy się na powierzchni, skupiamy na zachowaniu – rozmijamy się z dzieckiem i tracimy sedno sprawy.

 

Wobec tego, jeśli dziecko domaga się szaleńczej zabawy właśnie wtedy, gdy mama karmi jego młodsze rodzeństwo, można zaproponować jakąś spokojniejszą formę bycia razem. Układanie puzzli, czytanie książeczek, obejrzenie zdjęć z czasów, gdy to starsze dziecko wymagało całkowitej opieki – powrót do wspomnień i zabawnych opowieści.

 

Jeśli żąda, by je ubierać/karmić/obsługiwać – choć samo doskonale potrafi wykonać te wszystkie czynności – warto mu to dać. To nie jest kwestia tracenia pewnych umiejętności, tylko taki niewerbalny dialog:

 

– Czy jestem jeszcze dla ciebie ważny, tak jak mój mały braciszek, którego ciągle przewijasz, karmisz i kąpiesz?
– Jesteś wciąż tak samo ważny i jeśli nakarmienie cię jest tego dowodem, zrobię to
z przyjemnością.

Z małym dzieckiem na ręku nie zawsze da się rzucić wszystko i pospieszyć starszemu na ratunek – można jednak (i warto!) dać sygnał, że odczytuje się ten zaszyfrowany komunikat starszaka.
– Wiem, że chciałbyś teraz pobawić się sam na sam ze mną i nie podoba ci się to,
że nie jest to możliwe.

 

A potem, w zależności od sytuacji, można przełożyć zabawę na bardziej sprzyjający moment w ciągu dnia, zaproponować dostępną w danej chwili wspólną aktywność lub przyjąć niezadowolenie dziecka. Po prostu. Bez poczucia winy czy krzywdy wyrządzanej starszakowi. Jesteś teraz smutna, że tak to wygląda, widzę to. Czy pomoże ci przytulanie czy wolisz pobyć trochę sama?

 

Z tymi trudnymi słowami kierowanymi pod adresem rodzeństwa jest trochę tak jak z naszym dorosłym “narzekaniem” na nasze dzieci. Kiedy zwierzam się z tego, jak mi trudno, bo moje dziecko robi to/nie robi tamtego, czasem mam ochotę wystrzelić się w kosmos, czuję się bezradna i nie mam pomysłów jak postąpić – to nie potrzebuję biletu do ciepłych krajów, tylko wysłuchania. Pogadam, pogadam i wrócę do życia z nowymi siłami. Sama sobie dalej poradzę, tylko niech no ktoś mnie przytuli!

 

 

I z dziećmi jest podobnie. Nie potrzebują jakichś specjalnych środków naprawczych
i sztucznego budowania sytuacji tak, jakby nic się nie zmieniło. Zmieniło się, i to bardzo – a one chcą poczuć, że my to rozumiemy.

 

Róbmy tyle, ile możemy, by ułatwić dziecku wejście w te zmiany, ale gdy czegoś zrobić nie możemy, nie biczujmy się. To nie pomaga nikomu.

 

Ostatnia rzecz, wcale nie najmniej ważna, a najczęściej pomijana, to kwestia sił rodziców. Kochani ponownie-świeżo-upieczeni rodzice. Nie tylko życie waszego pierworodnego się zmieniło – wasze także. Poszukiwanie nowej normy i nowego rytmu zajmie trochę czasu – wspierajcie wasze dziecko ile sił, ale dbajcie o to, by te siły skądś czerpać. Proście o pomoc. Przyjmujcie pomoc. Nie zgrywajcie chojraków
i nie ukrywajcie przed sobą swojego zmęczenia. Nie kręćcie się tylko wokół potrzeb waszych dzieci, bo wasze potrzeby nie wyparowały w niebyt z chwilą, gdy zostaliście podwójnymi rodzicami. Oczywiście, część z nich musi poczekać na lepsze czasy, ale część poczekać nie może i nie powinna.

 

Z rozbawieniem wspominam czas po narodzeniu się naszej najmłodszej. Ilekroć pytano mnie, jak sobie radzę z trójką, odpowiadałam pytaniem: Skąd założenie, że sobie radzę? Pierwsze trzy miesiące były czasem szukania nowego rytmu, zatem były rytmu pozbawione, czasem chaotyczne, nieprzewidywalne, z obowiązkami ograniczonymi do minimum. Skupiliśmy się nie na utrzymywaniu pozorów życia sprzed porodu, ale na poznawaniu tego nowego, które właśnie zaistniało.

Bywało fajnie, i bywało trudno. Samo życie.

 

 

Czytaj więcej

Wyjdź i wróć, kiedy się uspokoisz!

Każdy rodzic zetknął się z tą radą. Wielu z niej korzystało. Część twierdzi, że skutecznie. Zignoruj, odeślij, zostaw, niech się uspokoi. Dziś o wypłakiwaniu, karnych jeżykach, kątach i innych formach odosobnienia, kiedy emocje biorą górę.

 

 

Dwa dni temu napisała o tym Anita z Być Bliżej (polecam Wam ten tekst, bo zbiera dużo ważnych informacji potwierdzonych naukowo). Jej wpis mnie zmotywował, bo wszystkie te naukowe argumenty znajdują odzwierciedlenie w codzienności. Nie tylko mojej.

 

Od początku. Po co zaleca się odosobnienie? Żeby dzieci “się nauczyły”. Czego? W zasadzie wszystkiego.
Że nie wolno bić.
Że trzeba się dzielić.
Że trzeba być grzecznym.
I co tam jeszcze chcecie, wliczając w to naukę radzenia sobie z emocjami.

 

Część dzieci sprawia wrażenie, jakby faktycznie się uczyły. Jeszcze zanim odsiedzą swoje ileś-tam-minut (zazwyczaj tyle, ile lat mają – kto to wymyślił, nie wiem, ale stało się wyrocznią), zdają się uspokajać i wyciszać. Może nawet przemyślały swoje zachowanie i wyciągnęły wnioski – cieszymy się my, rodzice.
Czyli – w tej grupie działa.

 

Jest jednak druga grupa, na którą ten sposób działa raczej jak płachta na byka. Odesłane w odosobnienie wzmagają płacz, dramatycznie walcząc o to, by pozostać z rodzicem.
Zdeterminowany rodzic może wówczas stać pod drzwiami pokoju, usiłując z niego dziecka nie wypuścić.
No, znam to. I to właśnie pod drzwiami pokoju dziecięcego spłynęło na mnie olśnienie. Przecież to jest bez sensu.
Miało się uspokoić, a jest rozjuszone jak dzik.
Miało przemyśleć i wyciągnąć wnioski, ale jest tak wściekłe, że wątpię, aby cokolwiek do niego docierało.
A ja chciałam w spokoju zjeść obiad, tymczasem stałam się strażnikiem przy celi własnego dziecka.

 

Wytłumaczenie, że na jedne dzieci działa, a na inne widocznie nie, było dla mnie niewystarczające. Owszem, dopuszczam taką możliwość, że to, co u jednych się sprawdza, u innych w ogóle nie ma racji bytu, jednak przerażenie mojego własnego dziecka pokazywało mi dobitnie, że chodzi o coś więcej niż zwykłe “dziwne, u mnie działa”.

 

Sprawa stała się jasna, gdy znalazłam gdzieś informację o hormonie stresu, kortyzolu i badaniach poziomu tego hormonu w sytuacji odesłania dziecka “dla uspokojenia”.
Hormon ten jest dość wdzięczny do zbadania, gdyż wydzielany jest do śliny. Naukowcy wykorzystali tę jego właściwość, aby przekonać się, czy faktycznie u tych dzieci, które zdają się w odosobnieniu uspokajać, poziom kortyzolu zostaje obniżony.
Pewnie domyślacie się, że wyniki bardzo ich zaskoczyły. Otóż mimo pozornego spokoju na zewnątrz, w środku dzieci wcale nie były spokojne, bo poziom hormonu był wciąż wysoki.

 

Jak to możliwe? Odpowiedź jest bardzo prosta i zbieżna z tym, co wiemy na temat przywiązania.
Rodzic jest dla dziecka gwarantem wszystkiego. Podstawą przeżycia. Więź z rodzicem jest dla dziecka najważniejszą z najważniejszych spraw i wszystko w świecie dziecka dąży ku temu, by tę więź utrzymać.
Wyobraźmy sobie zatem, że małe dziecko ma jakiś problem. Ot, ułamany herbatnik (kto ma/miał małe dziecko, wie, że bywa to sprawą życia i śmierci). Problem pociąga za sobą silne emocje, może krzyk, płacz, efektowny rzut na podłogę.

 

I wtedy pojawia się drugi problem. “Wyjdź do pokoju!” rozkazuje dziecku rodzic.
Czy rodzic ma takie intencje, czy też nie, dziecko odbiera ten komunikat jako chwilowe zerwanie relacji z rodzicem.
Jak myślicie, który problem będzie dla niego poważniejszy?
Oczywiście, ten drugi.
To dlatego część dzieci dramatycznie walczy o pozostanie z rodzicem.
Druga zaś część jest w stanie zepchnąć emocje i założyć maskę, odpowiadając rodzicielskim oczekiwaniom. “Popatrz, już się uspokoiłem/już jestem grzeczna/już zrozumiałem swój błąd”.
Niestety, w tych silnych emocjach wyższe ośrodki mózgowe zostają “wyłączone” i jedyne, czego dziecko się uczy, to bezradności wobec silnych emocji. “Przeraża mnie to, co się ze mną dzieje, i moi rodzice też nie potrafią sobie z tym poradzić”.

 

Cóż zatem z tego, że pozornie wygląda skutecznie. Jest to metoda absolutnie nieskuteczna, jeśli naszym celem jest uspokojenie dziecka i skłonienie go do przemyśleń.

 

Jeśli naprawdę chcemy to osiągnąć, powinniśmy przede wszystkim pomóc dzieciom znaleźć ukojenie dla silnych emocji, a dopiero, gdy one opadną, zabierać się za wyciąganie wniosków. Co zresztą nie zawsze jest potrzebne, bo zazwyczaj dzieci doskonale wiedzą, że zrobiły źle – tylko ich mózgi są jeszcze zbyt niedojrzałe, by poradzić sobie z silnymi emocjami i podjąć racjonalną decyzję.
Za każdym razem, gdy przynosimy ukojenie w emocjach, pokazujemy dzieciom drogę do radzenia sobie z nimi. Wiele takich doświadczeń sprawia, że w którymś momencie dzieci przyswoją sobie te sposoby i będą potrafiły uspokoić się same. Bez odsyłania.
To może trwać długo, całe lata, ale jest nie tylko dowiedzione naukowo – jest sprawdzone w praktyce przez mnóstwo rodziców.

 

Naprawdę warto nie poprzestawać na obserwacji, że coś “działa”, ale sprawdzać jeszcze w jaki sposób – i czy jest zbieżne z tym, do czego dążymy w swoim rodzicielstwie.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Nieśmiałek

Dwa lata temu znajomy zaprosił mnie na spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książki. Mimo radości, że odtąd będę mogła pełniej realizować swoją czytelniczą pasję, w drodze na spotkanie towarzyszyły mi obawy.
Jak zostanę przyjęta?
Co to będą za ludzie?
Czy odnajdę się w tej zżytej, spotykającej się już długo, grupie?

 

Pierwsze spotkania upływały mi głównie na słuchaniu. Zapytana grzecznie odpowiadałam, jednak przede wszystkim obserwowałam, poznawałam uczestników, chłonęłam ich rozległą wiedzę dotyczącą książek.
Dopiero teraz, po tych niemal dwóch latach, czuję się między nimi swobodnie. Wciąż nie należę do specjalnie gadatliwych, a swoje opinie zamykam w dwóch-trzech zdaniach, jednak czuję się tam bardzo swobodnie i “u siebie”.

 

Dlatego jest mi łatwo zrozumieć dzieci, które w nowym otoczeniu trzymają się maminej spódnicy.
Które siedzą na kolanach opiekuna i obserwują otoczenie. Które zagadywane, wtulają się cała buzią w rodzica, jakby chciały zniknąć.
– Oj, jaki wstydzioszek – komentuje wtedy zazwyczaj zaczepiająca osoba, a komentarz ten ma w sobie coś z lekkiej nagany.
Premiowane są te dzieci, które bez najmniejszych oporów wchodzą w dialog z nieznajomymi, zagadują innych, a w nowym miejscu natychmiast rzucają się w wir zabawy.
W tym społecznym kulcie samodzielności i przebojowości duzi i mali, którzy potrzebują trochę czasu na oswojenie nowej sytuacji są niestety postrzegani jako “gorsi”.

 

I my, rodzice, czujemy niepokój, gdy nasze dzieci nie chcą opuścić bezpiecznej przystani naszych kolan, wolą siedzieć i patrzeć, jak bawią się inni.
Chcielibyśmy, żeby wbiegały do sali lub na plac, zagadywały inne dzieci, proponowały zabawy, animowały społeczność lokalną.
Mielibyśmy poczucie dobrze spełnionego rodzicielskiego obowiązku i uznanie w oczach innych dorosłych.
– Ależ przebojowa, jaka odważna! – mówionoby o naszych dzieciach z podziwem.

 

Tymczasem, po pierwsze: ludzie są i tacy, i tacy. Wycofani i przebojowi. Zdystansowani i bardzo otwarci. Adaptujący się do zmian ze skutkiem niemal natychmiastowym i potrzebujący na to trochę więcej czasu.

 

Dlaczego któraś z opcji miałaby górować nad inną? Kto zdecydował, która jest lepsza?

 

Po drugie: to, że dziecko w wieku lat dwóch większość zajęć, na które przyprowadza się je, aby się “socjalizowało”, miało kontakt z rówieśnikami czy też spędzało czas kreatywnie – to, że ono te zajęcia spędza głównie na siedzeniu z mamą/tatą/babcią, nie świadczy ani o tym, jakie będzie w dorosłości, ani nie czyni pieniędzy wydanych na te zajęcia wyrzuconymi w błoto.

 

Ta wydłużona opieka nad potomstwem, związana z silnym przywiązaniem do opiekuna (najczęściej matki) jest charakterystyczna dla naszego gatunku.
Cóż z tego, że młode źrebięta już w godzinę po narodzinach stają na własnych nogach? Nie jesteśmy źrebiętami.
Cóż z tego, że młode kotowate bez problemu spędzają większość czasu w oczekiwaniu na powrót matki z polowania, a w kilka miesięcy po przyjściu na świat potrafią samodzielnie polować? Nie jesteśmy kotami.

 

Jesteśmy naczelnymi i potrzebujemy silnej więzi z opiekunem. Prawidłowa więź gwarantuje nam normalny rozwój umiejętności społecznych. Siedzenie na kolanach mamy niejako zapisane w genach. Potrzebujemy tej bazy nie dlatego, że się źle rozwijamy społecznie, tylko właśnie dlatego, że rozwijamy się prawidłowo.

 

I chociażby nie wiem jak atrakcyjne było otoczenie, nie weźmiemy sobie z niego absolutnie nic, jeśli nie będziemy czuć się w nim bezpiecznie.

 

Zatem “nieśmiałek” jest tylko i wyłącznie dzieckiem, które potrzebuje więcej czasu. Trzyma się z dala dopóki nie poczuje się pewnie. Dopóki nie nawiąże bezpiecznej relacji.
Początkowo wymaga obecności bliskiej osoby, chce ją nie tylko widzieć, ale czuć, dotykać. Stopniowo (może po 5, może po 10, a może po 30 minutach, a i to nie jest górną granicą) może się oswajać i próbować włączać w otoczenie.
Jednak w razie jakiegokolwiek niepokoju powraca do “bazy” bliskiej osoby, aby przekonać się, że jest bezpieczne.

 

Czy można takiemu dziecku pomóc?
Oczywiście. Nie ponaglać. Nie martwić się, że coś jest nie tak. Nie dać sobie wmówić, że dziecko jest zbyt przywiązane do rodzica (serio można być ZBYT przywiązanym?).
Nie wisieć nad dzieckiem – ani chcąc je ochronić, ani wymagając większej samodzielności.
Towarzyszyć mu w takim tempie i w takim wymiarze, jakiego potrzebuje. Ni mniej, ni więcej.
I porzucić założenie, że jakimikolwiek swoimi działaniami możemy przemienić nasze zdystansowane dziecko w duszę towarzystwa.

 

Jako mama, która wielokrotnie słyszała określenia “wstydzioszek” i “ależ nieśmiałe” w odniesieniu do swoich dzieci, odmieniane przez przypadki, liczby i rodzaje, mam pełną świadomość, że bywa to trudne.
Nie zliczę, ile razy miałam wątpliwości, czy to dobra droga. W końcu wspieram i wspieram, a efektów nie widać.
Dziś widzę dobitnie. I jestem przeszczęśliwa, że wszystko szło swoim naturalnym tempem, że mogłam widzieć, jak moje dziecko dojrzewa do samodzielnego zakupu gazetki, samodzielnego pójścia do sklepu, samodzielnego zadzwonienia domofonem po koleżankę, a następnie wzięcie pod swoje skrzydła młodszego rodzeństwa i towarzyszenie mu w stawianiu pierwszych samodzielnych kroków bez mamy.

 

Nigdy nie uważałam,  że są nieśmiałe – może dlatego one nie myślą dziś tak o sobie?

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej