Nakręcona

To miał być wyjątkowy dzień. Dzień moich urodzin. Pełen ciepła, dobrych słów, cieszenia się życiem, które mam i radosnego czekania na to, co jeszcze przede mną. Nie zdążyłam wstać, a już wiedziałam, że będzie inaczej.

 

 

Oczywiście, nie zabrakło życzeń, uścisków i buziaczków już od rana – w głębi siebie jednak czułam jakieś nieprzyjemne napięcie. To ono wyznaczyło kierunek nadchodzącemu dniowi.

 

Tego dnia zaplanowałam wyjście edukacyjne z dziećmi. Starsze miały zwiedzić ogródek meteorologiczny, młodsza była “na doczepkę”.

 

Zazwyczaj radzę sobie w takich sytuacjach, spodziewając się niemal wszystkiego, obmyślając plan awaryjny. Nie pamiętam, czy wtedy miałam jakiś plan B. Byłam tak nabuzowana, że marzyłam tylko o tym, by przetrwać.

 

 

Pierwsze chwile w ogródku upływały spokojnie. Młoda bawiła się kamykami wysypanymi na alejce żwirowej. Szybko jej się to znudziło, zaczęła więc adorować urządzenia służące do pomiaru wskaźników pogody. Adoracja oznaczała bliższy kontakt z tymi, musiałam ją trochę przystopować. Źle zaczęłam:

 

– Proszę, nie kop tego słupka.
Oczywista, że zaczęła go kopać mocniej. Wiedziałam, co powinnam zrobić, ale jakiś głos we mnie był silniejszy:
– Powiedziałam NIE KOP.

 

 

Następne kilkadziesiąt minut upłynęło nam na autentycznej walce. Tonem nieznoszącym sprzeciwu rozkazywałam jej porzucać kolejne obiekty zainteresowania, na co ona z postawą nieuznającą jakiejkolwiek przewagi przyklejała się do nich tym bardziej.
Posykiwanie, grożenie, zaciśnięte zęby.
– Jesteś nie do zniesienia. Powiedziałam, że masz to zostawić, rozumiesz?!

 

 

Trzymana na rękach wyrywała się, odstawiana na ziemię natychmiast robiła to, czego jej zabraniałam.
W końcu wyszłyśmy za ogródek. Posiedziała wściekła na ziemi, po czym wstała i zaczęła eksplorować dostępne otoczenie. Oczywiście nie minęło pięć minut, gdy znalazła coś, co mi się nie spodobało.

 

– Zejdź stamtąd, bo wpadniesz do środka – ostrzegłam ze zniechęceniem.
Mijająca nas kobieta z chłopczykiem mniej więcej w wieku mojej córki spokojnie przyglądała się, jak ten wchodzi dokładnie w to samo miejsce. “Powiedziałam ZEJDŹ” rzuciłam do młodej i od razu poczułam idiotyzm tej sytuacji.

 

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam tak mocno dość swojego dziecka. Któregokolwiek. W którymś momencie, czując swoją bezradność w zderzeniu z nieustępliwością córki, poczułam, że teraz pozostaje mi tylko ją uderzyć, bo nic nie dociera!

 

Nie, nie uderzyłam jej. Natomiast mnie uderzyło to odkrycie, w jaki sposób walka z dzieckiem nakręca obie strony – z wszelkimi tego konsekwencjami. Wiedziałam doskonale, co by nam obu pomogło – gdybym spróbowała znaleźć jej zajęcie, powiedzieć, że widzę, jak jej się podoba kopanie słupka, a jednak martwię się, że w taki sposób go zniszczy. Gdybym nie udawała, że proszę, gdy wydawałam polecenie. Gdybym stała po jej stronie, zamiast przeciw niej – sprzeciw przecież można wyrażać w różny sposób.

Zamiast tego brnęłam beznadziejnie w jakąś otchłań rozpaczy, z każdą minutą oddalając się od własnej córki na lata świetlne. I w głębi duszy zastanawiając się, po co właściwie to wszystko utrudniam, nakręcając nas obie? Przecież to jest strasznie wyczerpujące!

 

Jasne, akceptowanie emocji dziecka, zachęcanie go do współpracy czy zgadzanie się na jego wolę nie jest łatwe, a na owoce trzeba czasem poczekać – jednak człowiek myśli wówczas dobrze o sobie i własnym dziecku o wiele częściej. A na pewno pomaga mu to rozumieć dziecko i budować z nim przyjazną relację.

 

Kiedy tylko opadły emocje, przeprosiłam córkę za to, jak niemiła byłam dla niej całe przedpołudnie.
I mimo że było to trudne doświadczenie dla nas obu, bardzo mocno utwierdziło mnie w przekonaniu, że droga, którą staram się podążać, jest dobra.

 

Zmuszanie dzieci do posłuszeństwa jest o wiele trudniejsze niż zachęcanie ich do współpracy. Mimo wszystko.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Złośliwiec

Buja się z siostrą na huśtawce. Gdy jej strona huśtawki opada w dół, zapiera się nogami i złowieszczo szepcze do zawieszonej w górze młodszej: “Nigdy w życiu już stąd nie zejdziesz.”
Osiąga zamierzony efekt w mgnieniu oka – rzewne łzy i autentyczne przerażenie. Podsyca: “Zostaniesz tu już na zawsze!”. Krzyk rozpaczy rozdziera ciszę późnego popołudnia na placu zabaw.

 

Ruszam zatem na pomoc. Ruszam, to dużo powiedziane, po prostu podnoszę wzrok znad książki i całkiem spokojnie mówię: “Ona się boi. Opuść ją”. Uśmieszek i znów: “Nigdy nie zejdziesz!”. Skacze mi lekko ciśnienie, zatem mówię ostrzej: “Opuść ją, bo się boi.” Jak o ścianę. No, kurczę, czy ja naprawdę muszę wstawać? Podnoszę się niechętnie i ratuję młodą z opresji, starając się skupić tylko na tym. Jednak kiedy widzę pełen satysfakcji uśmiech starszej, coś we mnie pęka. Łapię ją za rękę i rzucam groźbę: “Jeśli nie przestaniesz, wracamy do domu”.

 

Zanim dowlokę się z powrotem do mojej ławki, wiem doskonale, co mnie sprowokowało. Nie, nie ona i jej zachowanie. To ja sama. Nakarmiłam budzącą się we mnie myśl, że ona to robi złośliwie. Nakarmiłam, a ona natychmiast rozrosła się we mnie, rozpanoszyła, chwilowo odbierając zdolność myślenia i uwalniając demony.

 

Mogę się tłumaczyć sama przed sobą, że to był już któryś raz w ciągu dnia. Że to naprawdę czysta złośliwość, bo jak inaczej wytłumaczyć to znęcanie się i jadowity uśmiech, gdy robi się coś, co boli drugą osobę?

 

Bo faktycznie, nie umiem tego wytłumaczyć. Wiem, że za każdym zachowaniem kryje się jakaś potrzeba, ale nie umiem w tym konkretnym przypadku tej potrzeby znaleźć, nazwać i zaopiekować. A może i umiem (sprawdza swoją siłę, oddziaływanie na innych, jak daleko może się posunąć, zanim naprawdę zrobi krzywdę?), ale po prostu nie chcę. I choć jestem pewna, że jest jakieś drugie dno, to jedyne, co mogę zrobić – nie karmić myśli, że to złośliwość.

 

Nie gorszyć się, nie wróżyć z tego źle na przyszłość (matko, co z niej wyrośnie?!), nie sięgać po restrykcje. Skupić się na bezpieczeństwie wszystkich wokół, prostych komunikatach dotyczących tego, co się dzieje, co czuję w takiej sytuacji.
To nie zawsze stopuje zachowania, ale pomaga mi się nie nakręcać.

 

Pomaga mi pamiętać te wszystkie sytuacje, w których starsza okazywała młodszej życzliwość, wsparcie, biegła jej z pomocą, opiekowała się nią z czułością.

 

Widocznie czasem musi być równowaga.

 

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Odpowiedzialnie i osobiście

Wieczorny rytuał usypiania dzieci. Ona leży z najmłodszą latoroślą w za ciasnym łóżeczku, pod zaciśniętymi mocno powiekami licząc kolejne, wlokące się niemiłosiernie minuty.*

Latorośl wierci się, posapuje, zagaduje, dłubie w nosie, śpiewa. Jest tak daleka od zaśnięcia, jak tylko można. Skrajny koniec kontinuum.

Ona zirytowana syczy, cmoka z niezadowoleniem, mówi do dziecka coraz bardziej podniesionym tonem. Jest tak daleka od czułości, jak tylko można. Skrajny koniec kontinuum niemal.

 

On – on też gra w tej sztuce. Pojawia się co jakiś czas, kontrolnie, by sprawdzić, czy jego córka wciąż żyje. Odrywa się od swoich zajęć, chce akurat tego dnia skończyć pilny projekt. Jednak dochodzące z pokoju dziecięcego odgłosy motywują go do zachowania czujności. Dlatego co parę minut zagląda, by ocenić, na ile poważna jest sytuacja.

 

W końcu ona wybucha: „Kładź się w tej chwili i śpij, bo nie ręczę za siebie!!!”. Zła na dziecko, które krzyżuje jej wieczorne plany, na niego, że się nie domyśli i jej nie wyręczy, oraz oczywiście w tej samej chwili na siebie, że jest taka beznadziejna i krzyczy.

 

Znacie? Ja znam, choć to fikcyjna sytuacja – jednak odnajduję się w niej na tyle, że odmalowanie tej sceny przyszło mi bez trudu.

 

Że też on się nie domyślił. Przecież powinien siedzieć w jej głowie i odczytać frustrację, zmęczenie i zniechęcenie. Czy ona naprawdę musi o wszystko prosić, wszystkiego się domagać, wszystko pokazywać palcem??

 

No, nie, oczywiście, że nie wszystko. Są jednak rzeczy, o których się filozofom nie śniło, i do nich należy nasze życie wewnętrzne. Nasze oczekiwania, potrzeby, emocje – to, co rozgrywa się w nas, może być niezauważalne, lub trudne do odczytania przez innych. I nie to świadczy o jakości relacji, że ta druga osoba w nas „nie czyta”, tylko to, że nie potrafimy jasno się wyrażać. Brać odpowiedzialności za swoje uczucia, potrzeby i czyny.

 

O tej odpowiedzialności osobistej właśnie przeczytałam pierwszy raz u Juula i od razu przypomniałam sobie o innym określeniu – może nie tożsamym, ale bardzo w znaczeniu podobnym. Mówić prawdę z miłością. Prawda – nie jako odgórny osąd sytuacji (ty jesteś, ty zawsze, to tamto), tylko prawda jako to, co się ze mną dzieje (denerwuję się, gdy.., niepokoję się, bo…, nie podoba mi się, że…). Tego się nie da podważyć i jakoś zażarcie dyskutować. Nie ma się przed czym bronić, bo nikt nie oskarża. Mówię o sobie, swoich potrzebach, proszę o pomoc. Konkretnie, kawa na ławę. Z miłością – bo nie obwiniam nikogo o to, co przeżywam, moją intencją nie jest dokopanie komuś bądź upuszczenie sobie jadu. To jest przestrzeń do szukania rozwiązań, a nie odbijania piłeczki. Do budowania relacji, a nie posiadania wyłącznej racji.

 

Ona, wyczerpana, wstaje z łóżka i idzie do męża. Staje w drzwiach i mówi otwarcie „Posłuchaj, wiem, że chciałeś dziś dokończyć swój projekt, czuję jednak, że jestem na granicy wytrzymałości i po prostu nie dam rady jej położyć do spania dziś. Czy jesteś w stanie zrobić to za mnie?”

 

Jest wielkie prawdopodobieństwo, że on poczuje jej bezradność i zechce jej pomóc. Pewnie położy się obok dziecka, a ono uśnie w try miga. Tak jest często u nas – ale nie wiem, jak u Was będzie. Spróbujcie**.

 

*równie dobrze to on mógłby tam leżeć, a ona kończyć projekt. To, że w opowiastce jest inaczej, znaczy zupełnie nic i nie należy się nad tym zbytnio pochylać.

** branie odpowiedzialności za siebie nie jest techniką manipulacyjną i jakiekolwiek zarzuty pn. „to nie działa” są bezzasadne. Odpowiedzialność osobista to coś, co przede wszystkim służy nam samym, naszym granicom, potrzebom, i dzięki temu wpływa na poprawę jakości relacji z innymi. Nie jest to natomiast czarodziejska różdżka, która sprawia, że inni tańczą tak, jak im zagramy. Zwłaszcza, gdy sami są za pan brat z odpowiedzialnością osobistą 🙂

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Między wspieraniem a wyprzedzaniem

Schemat jest w zasadzie uniwersalny. Mała dziewczynka zjeżdża na rowerze z górki. Górka nie jest stroma, ale zjazd dość długi i wyboisty, a dziewczynka trochę wyszła z wprawy przez zimę. Mama dziewczynki stoi na szczycie górki i obserwuje ją, jednocześnie żywo dyskutując ze znajomą. Dziewczynka świetnie sobie radzi, ale na samym finiszu dość nieszczęśliwie wjeżdża w dołek, koziołkuje przez kierownicę i ląduje na twarzy.

 

 

Mama natychmiast przerywa rozmowę i biegnie w jej stronę – dziewczynka jest za mała, żeby ją tak zostawić. Gdyby to było starsze dziecko, mama pewnie poczekałaby, aż wstanie i da znać, czy coś mu dolega. Jednak trzylatka, nawet jeśli nie odniosła żadnych fizycznych obrażeń, na pewno najadła się strachu więcej, niż jest w stanie strawić. Wsparcie jest niezbędne.

 

 

Zatem mama podbiega, dziewczynka zdążyła już wyplątać nogi spod koła i kierownicy oraz wstać. Czyli – żyje i większych obrażeń w chwili obecnej brak. Od czego mama zaczyna pierwszą pomoc? Od mocnego przytulenia. Nawet nie przygląda się zbyt uważnie, nie sprawdza, czy zęby wszystkie i całe, czy palce niepołamane – jeśli coś się złamało, i tak się przez te parę minut nie zrośnie. A po pierwszym płaczu łatwiej będzie dojść do tego, czy boli coś poza duszą (w tym przypadku najłatwiej ją ukoić).

 

 

Po tej krótkiej chwili w ramionach mamy dziewczynka podnosi głowę, ociera łzy i z uśmiechem pakuje się na rowerek. „Poszukamy jeszcze jakiejś górki?”

 

Wsparcie

Tak, schemat jest uniwersalny. Bez względu na to, czy właśnie stawia pierwsze kroki, wspina się na drabinki, poznaje kolegów na nowym podwórku, rozgrywa ważny mecz, czy też występuje publicznie z zespołem.

 

Każde wyzwanie wymaga sporej dawki samodzielności i odrobiny nienarzucającego się wsparcia. Nieważne, czy to wsparcie to zerkanie, jak dziecko zjeżdża z górki, czy serdeczny uścisk tuż przed wyjściem z domu, czy kibicowanie na trybunach. To jest część wsparcia. A druga część, to czekanie na powrót. Czekanie z otwartymi ramionami, nawet gdy mecz sromotnie przegrany, ani jeden krok nie postawiony, a drabinki niezdobyte z powodu niewłaściwej techniki.

 

Warto wtedy hamować słowa. Nie zaprzeczać „Nic się nie stało”, nie umniejszać „to nic takiego, następnym razem będzie lepiej”, nie pocieszać na siłę „och, nie myśl o tym, chodźmy się rozerwać”. Żadnego „A nie mówiłam?”, „No, wiedziałam, że tak się to skończy”, „Ależ ci chłopcy są niesympatyczni!”.

 

Wspierać tak, jak potrzebuje dziecko, nie tak, jak wydaje nam się, że powinno się pocieszać i nie po to, by pocieszyć głównie siebie (nie jest łatwo towarzyszyć dziecku w porażkach).

 

Wycałować i wyściskać – dosłownie lub w przenośni, upewnić się, że rany zaopatrzone, emocje rozładowane lub przynajmniej nie przytłaczające, żale wylane.

 

Samodzielność

To wsparcie – a co z samodzielnością? I na to jest uniwersalny schemat.

 

Mała dziewczynka wdrapuje się na niewysoką komodę, po czym schodzi z niej stając na głowie konika na biegunach. Niepokoi to jej mamę, zatem mama prosi: „Martwię się o ciebie, kiedy tak schodzisz – konik jest niestabilny i boje się, że przewrócisz się i zrobisz sobie krzywdę”.

 

„Ale ja już raz spadłam i nie zrobiłam sobie nic, mamo” – przekonuje dziewczynka z uśmiechem.

 

„Widziałam i nadal martwię się, że możesz spaść o wiele groźniej i naprawdę zrobić sobie dużą krzywdę.”

 

Dziewczynka waha się chwilę, po czym opuszcza nogi precyzyjnie na grzbiet konika tak, aby nie bujał się przejmując ciężar jej ciała. Zgrabnie zeskakuje i idzie się bawić.

 

Mogła usłyszeć, że ma zejść w tej chwili, bo to niebezpieczne, i nie byłoby w tym nic złego. Życie jednak nie polega jedynie na unikaniu złego, ale na sięganiu po dobre – wobec nienarzucającej się postawy mamy dziewczynka mogła przemyśleć sytuację, ocenić zagrożenie, podjąć ryzyko i dokonać wyboru, dostosowując sposób zmierzenia się z wyzwaniem do informacji, jakie na jego temat uzyskała od matki. Wiele dobrego w tak nieznaczącym epizodzie.

 

A gdyby chciała skakać na główkę z ogromnej komody w kierunku przeszklonej witryny, wtedy pewnie dostałaby jasny sygnał, że jest to absolutnie niedozwolone i niebezpieczne. I to byłoby też dobre, bo dałoby jej szansę na skakanie jeszcze wiele razy w życiu.

 

Gdybyż jeszcze umieć zawsze ocenić, kiedy dziecko skacze z niskiej komody, a kiedy już z tej wysokiej, i mieć zawsze jasność co do balansowania między wspieraniem w samodzielności, a wyprzedzaniem dziecka doświadczeniem – wtedy rodzicielstwo byłoby ciepłą i bardzo bezpieczną posadką.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej