[Wpis gościnny] Zrozumieć bajkę. Jarek Żyliński

Im bardziej przyglądam się bajkom, tym bardziej jestem w podziwie nad pięknym połączeniem pomiędzy bohaterem bajki a dzieckiem, które słucha, czyta lub ogląda go w akcji. Wraz z podziwem wzrasta we mnie chęć zbliżenia się do tych mechanizmów i sprawienia, by stały się one dla dzieci przyjaciółmi, a nie zagrożeniem.

 

 

Bajki potrafią bardzo mocno wciągnąć dziecko. Można powiedzieć „to tylko bajka”, a można zrobić zdjęcie dziecka, które zastygło w jakiejś emocji i po spojrzeniu nań zdecydowanie skreślić słowa „to tylko”. Dziecko może zanurzyć się całe w obserwowanej akcji, a może po paru minutach uznać, że coś jest nudne. Jedną bajkę można dziecku czytać 100 razy i nie odpuści ono nawet jednego słowa, a przy innej zacznie zajmować się czymś innym. Wbrew wierzeniom to nie przypadek, tylko iskra, która musi przejść po wspomnianym we wstępie połączeniu.

 

Żeby iskra przeszła, połączenie musi zostać dobrze zbudowane,  inaczej zgaśnie po drodze. Pierwszy pod lupę musi pójść BOHATER. Zainteresowanie nim wynika z jego podobieństwa do dziecka. Nie chcę przez to powiedzieć, że dziecko jest podobne do Reksia, Prosiaczka czy Muminków. Podobieństwo wynika zwykle z roli, jaką bohater pełni w społeczeństwie. Dla dzieci przedszkolnych Smerfy mogą być jak znalazł. Małe zwierzątka, którymi opiekuje się leśny lub ludzki świat – także. Kiedy pojawi się adekwatny bohater (niekoniecznie pierwszoplanowy), dziecko podświadomie zainteresuje się tym, co u niego słychać.

 

 

Przygody i emocje tego bohatera to podpalane przez tę iskrę paliwo, które decyduje o tym, jak mocno zapłonie połączenie. Jeśli bohater znajdzie się W PODOBNEJ SYTUACJI co dziecko, wówczas obserwator zostanie wchłonięty w sytuację i nie uroni ani jednego słówka z opowiadanej lub oglądanej historii. Dziecko bardzo mocno chce wiedzieć, jak ktoś podobny do niego poradzi sobie w znanych emocjach i sytuacjach. Ponownie nie musi być to dosłowne, ba, nawet nie powinno, bo zbyt bliskie połączenia mogą być zostać odrzucone ze strachem. Podobnym paliwem może być sytuacja, w której bohater nie tyle przeżywa to co dziecko, co raczej robi to, co dziecko chciałoby zrobić.

 

W praktyce wygląda to tak, że na przykład dzieci przed pierwszym dniem w szkole czy przedszkolu mogą lubić bajki oparte na wyprawie. Dzieci  przechodzące przez okres identyfikacji z płcią chętniej zainteresują się bajkami o bardziej wyrazistych cechach płci. Dzieci mające w sobie sporo niewypowiedzianej złości chętniej sięgną po te bajki, w których bohaterowie okładają się nawzajem. Tak samo działają „bajki” dla dorosłych. Spójrzmy na przykład na bohaterki komedii romantycznych. Jakże są „normalne”, często z rozkosznymi niedoskonałościami. Albo bohaterowie ratujący świat? Zwykle „rekrutowani” z szarego tłumu, w którym większość czytelników/widzów trwa w lekkim smutku, że przegapili swoją szansę na bycie superbohaterem. A tutaj nagle film mówi im „nie, nadal masz szansę!”.

 

Iskra poszła, odpaliła paliwo, połączenie dziecko-bajka płonie bardzo mocno. Zapalenie nie jest trudne. Znacznie trudniejsze i ważniejsze jest to, z czym to dziecko zostanie po zakończeniu bajki. Dlatego dochodzi trzeci niezbędny w bajce element – SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE. To ono decyduje o tym, że rozpalone połączenie wzbogaci dziecko, a nie zrujnuje. Tutaj odbywa się podział na bajki-przyjaciół i bajki-zagrożenia. Dziecko widząc, że bohater w podobnej sytuacji doznaje na końcu ukojenia, wygranej lub innego szczęśliwego zakończenia, otrzymuje komunikat „skoro on może, to i ty też”. Dlatego chętnie wróci do tej bajki kiedy będzie w swoim życiu w podobnej sytuacji co bohater. Czasami nawet po kilkadziesiąt razy. Niestety adekwatnie jest przy zakończeniu negatywnym, dlatego martwią mnie mocno bajki, które kończą się źle i wzbudzają tylko pragnienie obejrzenia kolejnej i kolejnej, bo może jednak znajdzie się dobre zakończenie?

 

Ten proces Bohater – w  podobnej sytuacji – ze szczęśliwym zakończeniem. Daje obraz idealnej bajki. Dlatego nie jest na przykład problemem, że w bajce pojawia się przemoc, ba, w przypadku dziecka bojącego się jej może to nawet być wskazane (uwaga, dosłowność może odstraszyć), jeśli na końcu bohater zostanie ochroniony przez nią. Gorzej, jeśli z powodzeniem stosuje ją bohater (co trafia w gusta widzów noszących w sobie sporo złości) i odnosi korzyść na tej bazie. Znając ten mechanizm można nie tylko przyglądać się potrzebom dziecka, ale także na nie odpowiadać. Wystarczy odpowiednio zareagować na różne sytuacje w życiu dziecka i do tego ułożyć bajkę.

 

Trzeba przy tym pamiętać, że mimo misterii opisanego mechanizmu jest to jednak tylko bajka. Bajka nie zastąpi na przykład wzorów dawanych przez rodziców czy doświadczeń doznawanych w normalnym świecie. Ona jest zwierciadłem, a czasem wsparciem dającym nadzieję. Warto z niej korzystać, ale nie należy jej wpływu wyolbrzymiać. Jasne, jak widzimy, że to co proponuje bohater, to nie jest rozwiązanie, którego chcemy dla swojego dziecka, to poszukajmy dalej. Widzę czasem w bajkach czarną psychologię, że ktoś powyższy mechanizm świadomie (!!!) wykorzystuje by rozpalić połączenie, ale nie gasi go potem.


Niemniej dziecko nie „zepsuje się” od pojedynczych bajek. Jeśli zawierają one negatywne wzorce – wymieńmy ją, bo nawet mała szkodliwość jest szkodliwością. Ale nie należy też rwać włosów z głowy krzycząc „zepsułem swoje dziecko bo obejrzało jeden odcinek…..”. W każdym razie nad bajkami naszych dzieci po prostu warto się pochylić.

 

Jarek Żyliński

Psychoblog Jarka Żylińskiego

 

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Jak sobie radzę ze złością

Mam dość gwałtowny temperament. Teraz, po niemal 10 latach bycia mamą i z racji bycia o dekadę starszą, jest już o niebo lepiej – jednak często moim odruchem jest reakcja zamiast refleksji i nieraz muszę się powstrzymywać przed pójściem za tym odruchem.

 

Próbowałam coś z tym zrobić długo, długo wcześniej. Niestety, rady w stylu “weź głęboki oddech” lub “wyjdź z mieszkania i zaczerpnij świeżego powietrza” powodowały we mnie jedynie frustrację. Otóż często zanim pomyślałam o wzięciu oddechu, już wydzierałam się w najlepsze i wszelkie techniki relaksacyjne były moją ostatnią myślą.

 

Z kolei wyjście z domu, w którym jest się jedynym opiekunem dwuletniego dziecka, nie wchodziło absolutnie w grę. A wyjście do sąsiedniego pokoju okazywało się aż za często niewystarczające.

 

Wypracowanie sobie własnej metody, skutecznej w większości sytuacji, zajęło mi trochę czasu, pochłonęło nieco wyrzutów sumienia (“przesadziłam!”) i mnóstwo rozmyślań (“czemu w zasadzie tak się rozjuszyłam?”).

 

Co takiego robię?

 

Obserwuję siebie. Łatwiej jest mi zapanować nad emocjami, gdy są jeszcze niewielkie. Kiedy czuję szum w głowie, drżenie rąk i suchość w ustach, jest zazwyczaj za późno – tylko krok dzieli mnie od wybuchnięcia. Nauczyłam się rozpoznawać wcześniejsze sygnały, które moje ciało wysyła jako informację, że sytuacja robi się trudna.

 

Bardzo trudno było mi przekonać się do takich obserwacji. Nie należę do osób podejmujących dialog ze swoim organizmem i – szczerze mówiąc – początkowo podchodziłam do tego pomysłu jak pies do jeża. Jakieś tam pseudonaukowe brednie, tak sobie wtedy myślałam. Dopiero kiedy zauważyłam tę zależność, że moje najgorsze wybuchy poprzedzone są zawsze tymi samymi odczuciami, byłam gotowa zaryzykować przyglądanie się sobie.

 

Moment, w którym jestem w stanie jeszcze się zatrzymać, to ten, kiedy wszystkie mięśnie stają się napięte, a twarz (widzę to oczami wyobraźni) wykrzywia grymas zniecierpliwienia. To jest mój konkretny sygnał, że pora działać, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.

 

Staram się nie oceniać. To, co najczęściej rozpala mnie do białości, to moja interpretacja sytuacji.
On mnie ignoruje.
Ona to robi specjalnie.
Oni są złośliwi.

 

Staram się patrzeć jak bezstronny obserwator, nie przypisując dzieciom żadnych intencji. A jeśli nie żadnych, to przynajmniej nie tych złych.

 

Po pierwsze dlatego, że zazwyczaj wcale ich nie mają. Jeśli moje dziecko robi coś specjalnie, to nie specjalnie po to, żeby mnie rozzłościć, ale po to, by zająć się jakąś swoją potrzebą. Córka, która skacze po mnie mimo moich próśb, aby przestała, nie robi tego przeciw mnie; zazwyczaj jest tak naładowana energią, że nie potrafi się powstrzymać. Często też wysyła mi w ten sposób sygnał, że potrzebuje kontaktu fizycznego ze mną, przepychanek, siłowanek, wspólnych zabaw.

 

Po drugie dlatego, że to oceny wzmagają moją złość. Kiedy myślę o dziecku, że mnie ignoruje, podchodzę do tego bardziej emocjonalnie, niż gdy stwierdzam po prostu, że nie odpowiada, gdy do niego mówię. W pierwszym przypadku rodzi się we mnie poczucie krzywdy i złość (jak ono śmie!), w drugim skupiam się na tym, jak dotrzeć do niego, by chciało słuchać.

 

Daję sobie prawo do złości. To trudne, bo czasami staram się być miła, gdy w środku wszystko wrze – głęboko na dnie mam schowane przeświadczenie, że rodzic powinien być zawsze spokojny i cierpliwy.
Jasne, cierpliwość jest kluczem, który otwiera wiele sytuacji, jednak udawanie spokoju, gdy spokoju brak, nie wydaje się mieć wiele wspólnego z cierpliwością. Problemem nie jest samo przeżywanie emocji, tylko sposób jej wyrażania. Czasami przyznanie się przed sobą samą, że jestem zdenerwowana, pomaga mi trochę obniżyć temperaturę emocji i działać nieco spokojniej. Czasami.

 

Szukam rozwiązań. Nie poprzestaję na emocjach (jestem wściekła!), tylko staram się znaleźć potrzeby, które za nimi stoją (np. w sytuacji, gdy dziecko nie słucha tego, co do niego mówię – potrzeba bycia wysłuchaną, zauważoną). Kiedy skupiam się na tym, czego potrzebuję, kieruję swoje siły ku poszukiwaniu rozwiązania (jak mogę dotrzeć do dziecka z tym, co chcę mu przekazać?) zamiast oskarżać dziecko (znowu mnie lekceważysz!).

 

Widzę też, że często dzieciom łatwiej jest przyjmować informacje nt. moich potrzeb (potrzebuję trochę spokoju, czy możecie bawić się w pokoju obok?) niż nt. emocji (jestem zdenerwowana, gdy skaczecie po kanapie, na której czytam książkę). Mam wrażenie, że czasem te emocje je przytłaczają (mama jest na nas zdenerwowana) nie dając sygnału, co można zrobić z sytuacją.

 

Tłumaczę sobie sytuację. Kiedy robi się naprawdę gorąco, ostatnią deską mojego ratunku staje się mój dialog ze mną samą.
Zorganizowałam kiedyś dzieciom edukacyjną wycieczkę wiosenną. Zaplanowałam trochę atrakcji i początkowo były zainteresowane, jednak stopniowo ich entuzjazm gasł i zaczynały okazywać zniecierpliwienie.
Wtedy akurat nie zdążyłam porozmawiać ze sobą, zanim krew mnie zalała – zrobiła się niezła draka. Jednak po ochłonięciu, gdy przeanalizowałam sytuację, odkryłam dwie proste prawdy:

 

1) Zależało mi na tym, by dzieci przyjęły z wdzięcznością to, co im zaoferowałam i zabolało mnie, że mój wysiłek nie został doceniony.

 

2) Dzieci nie chciały mnie zranić i zlekceważyć, a jedynie dawały mi sygnały, że nasze pojęcia “atrakcyjnej wycieczki” nieco się różnią. Zamiast poznawać nazwy wiosennych kwiatków, wolały ganiać się po pagórkach. To nie był sygnał, że jestem kiepską mamą (a tak to odebrałam), tylko że ich potrzeby w tej sytuacji odbiegają nieco od moich wyobrażeń.

 

Dostałam wtedy bardzo cenną lekcję, która pomogła mi potem wielokrotnie uniknąć burz. Kiedy widzę, że dzieci w trakcie różnych naszych działań edukacyjnych zaczynają się kręcić, rozglądać na boki i pytać “kiedy koniec?”, to wiem, że nie trafiam do nich z tym, z czym chcę trafić. Dzięki tamtej sytuacji nauczyłam się zatrzymywać w takim momencie i albo przyjaźnie kończyć zajęcia, albo zmieniać tor, którym podążają.

 

Kluczem jest jednak dla mnie powiedzenie sobie “Odbieram tą sytuację jako zagrożenie dla siebie samej (podważenie moich kompetencji, zlekceważenie mojego wysiłku), ale tak nie jest. Nie muszę się bronić, bo nikt mnie nie atakuje. Ja jestem w porządku i moje dzieci też są w porządku. Nie muszę z nimi walczyć”.

 

Wciąż zdarza mi się działać impulsywnie. Widzę jednak, jak te parę kroków pomaga rozładowywać wiele sytuacji w ciągu dnia. Opanować odruchy i działać racjonalnie. Stałam się bardziej przewidywalna i zrównoważona w swoich reakcjach. A jednocześnie wciąż autentyczna.

 


To jest moja lista – subiektywna i niewyczerpująca tematu. Jakie są Wasze sposoby na radzenie sobie z dorosłą złością? Stwórzmy listę, z której każdy będzie mógł wybrać coś dla siebie!

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Słowa mają znaczenie

Ten tekst dedykuję dentystce moich dzieci. Byłej dentystce. Początkowo chciałam Jej wysłać rachunek za ubogacone leczenie córki w prywatnym gabinecie, ale później odkryłam, że zupełnie niechcący udzieliła mi bardzo cennej lekcji. Lekcji skuteczniejszej niż tysiąc poradników.

 

Najpierw trzeba się cofnąć całkiem sporo – niemal rok. Gabinet dentystyczny, rutynowy przegląd i wyrok – jest dziurka, trzeba wyczyścić. Ostatnio poszło gładko, więc bez żadnego stresu córka poddaje się leczeniu, jednak w trakcie coś jej zaczyna przeszkadzać, popłakuje, że boli.

 

– Boli? Eeee, chyba przesadzasz. – stwierdza Pani dentystka nie przerywając leczenia.
Córka jednak narzeka dalej – kręci się, wierci, popiskuje. Do akcji wkracza pomoc dentystki, dość oschła starsza pani.
– Ojeju jeju jak to boli – szydzi – Ajajaj!

 

Nietrudno przewidzieć, że taki komentarz wzmaga płacz. Chwila przerwy, próbuję wesprzeć córkę, rozumiejąc, że jest nieprzyjemnie, że niewygodnie – proszę ją, aby postarała się jeszcze wytrzymać, żeby pani mogła wyczyścić ząb do końca. Popłakuje, ale zgadza się.
Niestety, po chwili znów zaczyna zawodzić. Ewidentnie coś jej przeszkadza – ale widzę to chyba tylko ja.
– Taka duża dziewczyna, a tak się boi!

 

Chciałabym rzucić się Pani do gardła, ale z racji tego, że grzebie w ustach mojej córki, mogłoby to skończyć się źle również dla niej, a poza tym bardziej zasadne wydaje mi się skierowanie energii na wsparcie dziecka niż atakowanie dentystki.
Potem padło jeszcze wiele słów – w moim odczuciu niepotrzebnych. Że niby wygląda na to, że córka lubi te bakterie w zębach i chce je hodować, aby wieczorem im kołysanki śpiewać. O tym, że pani doktor się spieszy i nie ma czasu, więc niechże już córka przestanie.

 

A w końcu oschła Pani złapała córkę za głowę i przytrzymała mocno – obrażając się na mój protest, że nie chcę robić tego na siłę.
To był koniec – młoda była tak zestresowana, że nie dało się zrobić nic więcej. Zdenerwowana dentystka szorstko zepchnęła moje dziecko z fotela.
Zostałyśmy z niedokończonym zębem i – co gorsze – nie lada problemem, co dalej.

 

Bo oczywiście przez kolejne tygodnie córka nawet nie chciała o dentyście słyszeć. Gdy w końcu dała się przekonać i zaczęłyśmy szukać kogoś, kto podejdzie do niej z większą delikatnością – po wejściu do gabinetu wtulała się we mnie z przerażeniem, nie było mowy o zbliżeniu się do fotela, co dopiero o otwarciu ust.

Wiele miesięcy upłynęło, zanim znalazłyśmy dobre miejsce. Z opcją zastosowania sedacji – gazu rozweselającego, który pomógłby młodej znieść leczenie.

Taki gaz podnosi koszt leczenia dwukrotnie, i choć pieniądze w tamtym momencie nie grały roli, to byłam sfrustrowana tym, jaki obrót przyjęły sprawy – jeszcze dwa lata temu wizyta u dentysty była przyjmowana bez problemu, borowanie również.

Teraz miałam dziecko do podwójnego leczenia – dentystycznego i emocjonalnego.
Pierwsza wizyta skończyła się zalakowaniem szóstek. Nie dało się zrobić nic więcej, a i to okraszone było strachem i łzami.

 

Druga, po miesiącu, miała już zakończyć się wyleczeniem chorego ząbka – z zastosowaniem sedacji w razie potrzeby.

 

Sedację zastąpiła łagodność pani doktor. Jej ciepłe słowa “wiem, że to jest nieprzyjemne”, “będę liczyć do trzech i robić przerwy”, “kiedy poczujesz, że masz dość, podnieś lewą rękę – natychmiast przestanę”. Uprzedzanie “teraz wezmę taką miotełkę i wymiotę wszystkie bakterie z twojego ząbka”, “ teraz trochę podmucham na ząb, żeby sprawdzić, czy jest już wyczyszczony”, “jeszcze raz poczyszczę, wytrzymasz?”.

 

Bez żadnego przytrzymywania na siłę. Bez sedacji. Spokojnie i łagodnie, a zarazem sprawnie i zdecydowanie.
Po wszystkim zapytałam córkę, czy ją bolało i czy było tak trudno, jak się obawiała.
– Nie, nie bolało. Płakałam, bo się bałam i byłam zdenerwowana, ale nie bolało mnie.

 

Słowa mają moc. Można nimi dodać otuchy, pomóc przetrwać trudne chwile, wesprzeć w przechodzeniu trudności.
Można też nimi zranić, pozbawić kogoś sił, zwiększyć jego cierpienie.
Akceptacja emocji to nie “pieszczenie się” i roztkliwianie, tylko konkretne narzędzie wspomagające ich regulację. “Widzę, że się boisz” nie oznacza “bój się więcej”, tylko “chcę ci pomóc przezwyciężyć twój strach”.

 

Strasznie chciałabym, aby tam, gdzie strach i ból są największe – u lekarza, dentysty, w szpitalach, personel pamiętał o tym i żył tym przekonaniem w każdej minucie swojej trudnej pracy.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Gdy jedno trudniej kochać

Bywa, że miłość do jednego z dzieci jest kłująca. Niby wiemy, że gdyby cokolwiek, to skoczymy za nim w ogień, ale na co dzień relacja z nim sprawia nam wiele trudności.

 

Bywa, że nie zawsze tak było. Może kiedyś było łatwiej, a potem pojawiło się rodzeństwo – słodki, rozkoszny noworodek o potrzebach ograniczonych do nakarm, przewiń, przytul. A tymczasem starszak puszczał głośne bąki, dłubał w nosie, krzyczał, rzucał zabawkami i płakał niemal bez powodu.

 

A może właśnie było na odwrót. Rodzeństwo, które się pojawiło, przegrało z pierworodnym – ograniczone ściśle do fizjologii nie umiało zaoferować rodzicowi żadnej intelektualnej rozrywki, odbierało natomiast sen w nocy i względny spokój w ciągu dnia. Więź między nim a rodzicami poddawana jest nieustannym próbom.

A może i bez związku z rodzeństwem – po prostu w którymś momencie, jakoś niepostrzeżenie, drogi im się rozjechały. Dziecko rosło, stając się coraz bardziej niezależne, samodzielne – zaznaczało swoją odrębność dość intensywnie. I może w tych codziennych przepychankach, miniwojnach, potyczkach, pyskówkach i cotamjeszcze – gdzieś utonęła ich relacja.

Mogło też być tak, że dziecko było lustrzanym odbiciem rodzica, ukazując mu wyraźnie to wszystko, czego rodzic w sobie nie akceptował, to wszystko, z czym przez lata walczył.

 

A może było jeszcze inaczej. Nieistotne.
Jakkolwiek było, jest trudno. Mimo szczerych chęci zbudowania relacji, odnalezienia drogi do siebie, większość prób kończy się podobnie. Rodzice i dziecko wychodzą pokłuci. Pretensjami, oskarżeniami, nieakceptacją.

A niedaleko mają przecież to drugie dziecko, takie łatwe do kochania. To, które jest zawsze zadowolone, uśmiechnięte, pogodne, chętne do współpracy, radosne. Sama słodycz.

 

Jak oni mogą być tak różni od siebie?!

 

Rodzice niechętnie przyznają się do tego, że tak jest. Sami przed sobą ukrywają tę prawdę o kłującej miłości. Przecież rodzic zawsze kocha swoje dziecko – jeśli mi jest tak trudno, co ze mnie za rodzic?

 

Tymczasem w takim układzie traci nie tylko “trudne” dziecko, ale i sami rodzice – a także rodzeństwo.
Zwłaszcza rodzeństwo, bo jego krzywda jest taka nieoczywista – przecież rodzice ubóstwiają je, ono jest im pociechą.

Ano właśnie. Jest im osłodą po trudach skomplikowanej relacji z bratem/siostrą. Ma im dostarczyć przyjemności, zapewnić, że rodzicielstwo to najlepsze, co ich spotkało, a oni sami są całkiem fajnymi rodzicami.

Zatem nie ma miejsca na pokazywanie siebie, swojego niezadowolenia, gorszego humoru, rozładowanie emocji. A jeśli nawet się zdarzy, trzeba potem nadrobić. Ukoić rodziców.

 

Sytuacja wygląda patowo, ale nie musi taką być. Wielu rodziców, z którymi rozmawiam, czuje ogromną ulgę dowiadując się, że to, co czują, czego doświadczają, zdarza się i innym. Całkiem często.
A więc nie jestem może takim potworem?

 

Nie, nie dajcie się na to łapać. Ugrząźnięcie w poczuciu winy i wyrzutach sumienia, z których będziecie usiłowali wydostać się przez okazjonalne, dość desperackie próby wynagrodzenia temu “trudnemu” dziecku. A to wycieczką tylko we dwoje, a to przymykając oko na jakieś występki, a to pozwalając na coś, na co rodzeństwu w tym wieku i podobnych okolicznościach nie pozwolilibyście zapewne.
Tylko, że dzieci nie dają się oszukać. Doskonale czują, że nie są kochane tak, jak potrzebują. I potwornie zazdroszczą rodzeństwu tej łatwości w relacji z rodzicami.

 

Jeśli chcemy cokolwiek zmienić, to nie udając, ale przyznając otwarcie jak jest. Przyznając to przed samym sobą, nie przed dzieckiem.

Tak, jest mi trudno je kochać, bo….
Ale jednak wiem, że gdyby cokolwiek, skoczę za nim w ogień.
Nie chcę przerzucać ciężaru tej relacji na rodzeństwo, usiłując uzyskać od niego potwierdzenie siebie jako rodzica – które ta kłująca relacja wciąż we mnie podkopuje.
Jeśli to może pomóc, warto porozmawiać z kimś dorosłym, wylać swoje tęsknoty, obawy, żale, frustracje. Nie z dzieckiem. Ani tym “trudnym”, ani tym “łatwym”.
A kiedy emocje trochę opadną, na chwilę (bo pojawią się pewnie jeszcze nieraz), warto głęboko zastanowić się, co lubię w tym konkretnym dziecku. Nic? A co podobało mi się kiedyś?
Czego nie lubię i dlaczego? Może to przejściowe, związane z dorastaniem i potrzeba cierpliwości, aż minie? A może to coś, co mam w sobie i mnie drażni, dlatego nie akceptuję tego u dziecka? Może łatwiej będzie mi to przyjąć, gdy zrozumiem, skąd pochodzi?

 

Może to wystarczy, może nie – i przyda się spotkanie z kimś, kto pomoże profesjonalnie. Niezależnie od tego, pierwszy krok musimy zrobić sami – przyznać się do kłującej miłości i uwolnić dzieci od odpowiedzialności za nią.

A zaraz potem przestać się oskarżać. Kłująca miłość wciąż jest tabu – gdyby tabu upadło, zdziwilibyśmy się, jak wielu rodziców doświadcza jej na co dzień. Rodziców i dzieci.

 

Tylko rodzice mogą to zmienić.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej