Złapała mnie gdzieś na mieście i powiedziała, wręczając niepozorny pakunek: Od dawna chciałam ci to dać.
Uwielbiam, jak ktoś daje mi to, co chciał mi dać od dawna, więc podekscytowana zaczęłam przedzierać się przez zasieki papieru pakowego i kartonu. Odsłoniły przede mną dwa kubeczki, te ze zdjęcia.
Takie, które kiedyś zobaczyłam u niej w domu i kawę zawsze piłam z tylko z nich.
A ona pamiętała.
Kiedy rano schodzę na dół zacząć dzień, siadam na kanapie i nogi otulam kocem, który ktoś wydziergał ze słonecznej włóczki specjalnie dla mnie, bo “chciałaś mieć salon z cytrynowymi dodatkami”.
Za każdym razem, gdy na warsztatach z rodzicami rozkładam karty DixIt, przypominam sobie osobę, która – ku mojemu zaskoczeniu – przyniosła mi je kiedyś do domu z prostymi słowami: “To dla ciebie”.
(No, dobra, prawie za każdym razem).
Podarunki wręczone mi bez okazji, z sympatii, miłości, przywiązania. Nie, nie są w moich oczach bardziej cenne niż te otrzymane przy rozmaitych uroczystościach. Nie cieszą bardziej, może inaczej – z zadziwieniem, zaskoczeniem, czasem niedowierzaniem (jak to, tak po prostu??!).
To mój język miłości. Sposób okazania uczuć. Mówi się, że kiedy mężczyzna chce wyznać miłość kobiecie, myje jej samochód. Mówi się to prześmiewczo, wyszydzając stereoytypową męską nieumiejętność rozmawiania o emocjach.
Ja o emocjach rozmawiać lubię, a i tak czasem wolę umyć komuś samochód, czy też konkretniej – wręczyć mu jakiś prezent.
Nie mam przekonania, że niektóre miłosne języki są lepsze od innych. Przekonuje mnie, kiedy Gary Chapman, autor otwierającej oczy książki “Pięć języków miłości”, pisze, że ważne, aby wyrażać uczucia w sposób, który ułatwi adresatowi ich zrozumienie.
To dlatego z jednej strony staram się uczyć języków, w których kochają moi najbliżsi – uczyć i porozumiewać, nawet gdy to nie są moje ulubione języki.
Z drugiej zaś strony nauczyłam się lubić swój własny język. Wstydliwy, bo już w dzieciństwie nasiąkłam przekonaniem, że kiedy otrzymuje się prezent, należy się ucieszyć, ale nie za bardzo, i nie za mało; bez względu na to, co się otrzymało, należy się ucieszyć odpowiednio.
Następnie o prezentach nie powinno się zanadto marzyć, a już absolutnie o nich mówić, na nie czekać i się ich spodziewać.
Łamiący te zasady jest najpospolitszym materialistą, ot co.
Dorastałam więc w przekonaniu, że jestem materialistką, i że to coś złego. Kiedy pojawiły się na świecie moje dzieci, i – jak to dzieci – zaczęły cieszyć się prezentami, marzyć o nich i ich wyczekiwać, odezwał się zasiany we mnie niepokój.
Wychowuję zachłannych egoistów.
“Chcę dużo gości na urodzinach, bo chcę dużo prezentów”.
“Jaka szkoda, że to już wszystko, co znalazłam pod choinką, chcę więcej”.
“On dostał trzy prezenty, a ja tylko dwa!”
Moje serce truchlało.
Kilka razy temperowałam ich entuzjazm. Prawiłam morały o wartości życia duchowego, kazania na temat wyższości własnoręcznie zrobionego prezentu nad tym kupnym oraz wywody o tym, jak to liczy się pamięć.
Dziś mam więcej luzu, akceptacji i zrozumienia. W prezentach ważna jest przecież nie tyle ich wartość materialna, co zaangażowanie, oddanie swojego czasu i energii (na szukanie i wymyślanie), pieniędzy (na realizację), a przede wszystkim – pokazanie, że zna się tę drugą osobę, wie się, co ją ucieszy.
Po prostu. I to jest ten model, w którym dawanie sprawia przynajmniej taką samą frajdę jak dostawanie. To dlatego staram się dawać tylko z serca, omijając konwenanse. Odejść od “wypadałoby” ku “chcę”. Tak, by główną okazją nie była data czy okoliczność, a potrzeba serca właśnie.
Jest sierpień, miesiąc, w którym moje dzieci obchodzą urodziny. Obdarowują się wzajemnie. Przychodzą po podpowiedź “Jak myślisz, co ją/jego ucieszy?”. Wydają na te upominki swoje pieniądze. Dziękują sobie potem z błyskiem w oku.
Robią to wszystko tak samo naturalnie, jak wcześniej dopytywały “ciekawe, ile prezentów dostanę”.
Nie wiem, czy to będzie ich język miłości, gdy dorosną. To nieistotne.
Tu i teraz, gdy zaciera się granica między dawaniem a otrzymywaniem, chcę cieszyć się z nimi bez wstydu i poczucia, że coś z nami nie tak.
Nie ma lepszych i gorszych języków; są tylko takie, które znamy mniej lub bardziej płynnie. Albo wcale.
normalnie się wzruszyłam 🙂 dziękuję za ten wpis!
To trochę jak z prezentami na przywitanie dziecka – najbardziej cieszą te niematerialne – zrobiony obiad czy pranie lub wzięcie malucha na spacer by młodzi rodzice mogli mieć chwilę wytchnienia..
Małgosiu, dziękuję Ci za ten wpis!! To właśnie moja córka! Ma siedem lat, a podarkami od niej mogłabym pewnie wypełnić tira z kilkoma przyczepami… Daje, daje, daje… Wprawia mnie to w zakłopotanie, bo myślę sobie: „A może nie czuje się kochana? Może daje, aby otrzymać wdzięczność? Miłość?”. A teraz czytam Twój wpis i uświadamiam sobie, jak ja sama uwielbiam szykować dla innych prezenty… Brak mi słów. Dziękuję.