Jeszcze wczoraj byłam niemal stuprocentowo pewna, że nie chcę się zgodzić. Nie, i już. Stracę tylko czas na spotkanie z ludźmi, którzy nie są mi specjalnie bliscy; to już lepiej posiedzieć w domu i poczytać książkę, tak dawno nie miałam ku temu okazji.
Ale dziś… dziś nie mam tej pewności. Myślę sobie, że może jednak pójdę? Może dobrze mi zrobi kontakt z innymi. Książka nie ucieknie.
– Sama sobie zaprzeczasz – słyszę w odpowiedzi, gdy dzielę się tymi rozterkami ze znajomą. – Wcześniej zarzekałaś się, że nie ma mowy, teraz miękniesz. Czy ty w ogóle wiesz, o co ci chodzi?
No właśnie chyba nie. Miotam się między jednym a drugim, rozpaczliwie usiłując znaleźć jakieś merytoryczne argumenty, które pomogłyby podjąć decyzję. Jednak, podobnie do doświadczenia Kubusia Puchatka, im bardziej wyglądam tych argumentów, tym bardziej ich nie ma, a ja zostaję z mętlikiem w głowie i sercu.
A przynajmniej było tak jeszcze kilka lat temu. Często czułam, że nie rozumiem swoich zmian decyzji, że czuję się niestabilna, niedojrzała i generalnie coś ze mną nie tak.
Bałam się też, że ktoś mi wypomni te sprzeczności.
“Najpierw mówisz tak, potem tak”.
“Kiedyś twierdziłaś inaczej”.
“Wcześniej pisałaś, że to nie jest istotne, teraz nagle się stało?”.
Odpowiedź przyniósł mi System Wewnętrznej Rodziny*. Okazało się, że jestem najzupełniej normalna i nie muszę walczyć ze sobą – a raczej słuchać uważnie różnych głosów, które się we mnie odzywały.
SWR bowiem zakłada, że w każdym z nas “przemawiają” części – zupełnie jak w bajkach, w których na obu ramionach bohatera siedzą aniołek i diabełek, podpowiadając sprzeczne scenariusze działania. Wprawdzie Wewnętrzna Rodzina jest bardziej złożona niż tych dwóch antagonistów, ale poza tym wszystko wygląda podobnie.
Jakiś głos we mnie mówi, żeby pójść. Bo będzie fajnie, jakaś odmiana, kontakt z ludźmi, intelektualna dyskusja. Ten głos jest otwarty na nowe doświadczenia.
Inny zaś osadza mnie w miejscu, przekonując, że w domu jednak lepiej, po co ten wysiłek i podejmowanie wyzwań, które nie do końca wydają mu się potrzebne. Ten głos w uproszczeniu chce zadbać o mój komfort.
Żeby było ciekawiej, pojawia się trzeci i udziela delikatnej reprymendy – zdecyduj się wreszcie! Nad czym tu tak deliberować? O, ten chyba chce konkretnego działania i jasności, na czym stoimy.
Kiedy je usłyszę, wezmę pod uwagę i potraktuję wszystkie poważnie, z zaufaniem, że każdy chce dla mnie dobrze – mam szansę zdecydować, o co najbardziej chcę zadbać w tym momencie ja sama. O komfort czy nowe doświadczenie? Co wybiorę tym razem? Na co mam zasoby?
Łatwiej przyjdzie mi zrozumieć moich bliskich, doświadczających konfliktu wewnętrznego, płynącego ze ścierania się różnych części. “Część mnie chce iść na te urodziny, część woli zostać w domu”
“Z jednej strony cieszę się na zmianę szkoły, a z drugiej trochę się jej obawiam”
“Trochę się zgadzam z twoim podejściem, a trochę martwię się, czy to naprawdę służy naszym dzieciom”.
“Chciałabym go już odstawić od piersi i zyskać więcej swobody, a z drugiej strony myślę, że może dla niego to jeszcze za wcześnie?”
Brzmi znajomo? Pewnie tak.
Denerwuje? Być może czasem.
Ilekroć jednak skupimy się na słuchaniu i rozumieniu, co tak naprawdę dla nas te rozbieżności znaczą, zamiast zwalczać jedną na rzecz drugiej – możemy zacząć podejmować decyzje z większym zaufaniem i spokojem.
*model psychoterapii stworzony przez Richarda Schwartza
Foto: Unsplash
Tak, tak, to właśnie ja. Cieszę się, że nie tylko tak ja mam, jakoś lżej po przeczytaniu:)
Jak zwykle w punkt! Dzieki Gosia, ze piszesz o tych glosach. Mysle ze wielu z nas tak ma a Ty po prostu ubrałaś to w słowa ☺️ I masz racje, czytając „No bo trzeba sie zdecydować” doznaje ulgi