Może jestem dziwna, a może wcale – dość, że miewam problemy z odmawianiem moim dzieciom. Spędzam z nimi naprawdę dużo czasu, poświęcam ogrom uwagi, jestem na niemal każde zawołanie.
A jednak sytuacje, w których mam powiedzieć dzieciom NIE, często
powodują u mnie cierpnięcie skóry.
Czasem, gdy po całym upojnym dniu zdarza mi się odmówić zabawy w dzidziusia
(bo jeszcze się tego dnia nie pobawiłam, a może nawet już kilka dni), poczytania na dobranoc (święty obowiązek!) czy prowadzenia ożywionej dyskusji na temat kondycji toruńskich zawodników żużlowych – zwyczajnie mam jakiś wewnętrzny wyrzut.
Jeszcze gorzej jest, gdy wychodzę wieczorem. Bez dzieci.
Jak to, bez nas? pytają zdziwione.
Tak, muszę iść się trochę zrelaksować.
To nie możesz w domu?
Ano nie mogę. I chociaż wiem, że nie mogę, że potrzebuję pobyć bez nich, poza domem, dla swoich spraw i przyjemności, to już poczęło się we mnie jakieś smrodliwe poczucie winy, które pęcznieje z godziny na godzinę.
Rozum….
Przed popadnięciem w obłęd ratuje mnie rozum. Bo, rozumem to ja doskonale wiem, że dla dobra naszych wzajemnych relacji, dla swojego zdrowia psychicznego i dla krzewienia prawidłowych wzorców budowania związków, powinnam dbać o siebie i swoje potrzeby.
Czyli czasem odmawiać. Kiedy? Ano wtedy, kiedy czuję, że chcę odmówić. Kiedy naprawdę nie chce mi się gadać, bawić, czytać. Niekiedy nie chce mi się trochę, ale wiem, że dla dzieci to ważne, więc próbuję się przemóc. I jest fajnie.
A czasem wiem, że się akurat nie przemogę. Będę czytać bez uczucia, bawić się z posępną miną, rozmawiać nie słuchając. Po co to komu? Przecież dzieci zwietrzą natychmiast nieautentyczność, być może poczują się zaniepokojone, zrobi się nerwowo, a ja – z moimi napiętymi do granic nerwami – nie udźwignę tego i rozpęta się burza.
…i serce
Wszystkie te myśli kotłują mi się w głowie, gdy dopełniam wieczornego rytuału przy średniaczce. Zawsze zostaje nam jakiś niedobitek – dziecko, które akurat najbardziej ociąga się z położeniem do łóżka. Tego dnia jest to nasza starsza córka. Widocznie dopomina się jeszcze kontaktu ze mną – tego kontaktu domaga się też sterta prania do wyprasowania oraz jakieś drobiazgi do zszycia. Jasne, prasowanie nie zając, wiem – jednak powtarzanie sobie tej mantry przez ponad 2 miesiące obrzydło mi doszczętnie. Dziś wieczór z żelazkiem, drogie dziecko.
– Poczytasz mi?
– Dzisiaj nie. Mam parę rzeczy do zrobienia. Jeśli chcesz, możesz usiąść przy stole i jeszcze porysować albo coś sobie porobić – ja będę prasować w tym samym pokoju.
– No dobra – mówi z ociąganiem, lekko zawiedziona.
O dziwo, łatwe uzyskanie jej zgody potęguje we mnie wyrzut. Co ze mnie za matka, mogłam jej przecież poczytać tą chwilkę, biedne dziecko tak łaknie mojego towarzystwa. Jednak słowo się rzekło, zaczynam walkę z toną pogniecionych ubrań. Córka w tym czasie papla wesoło o jakichś bzdurkach mniejszych i większych, zdaje się po chwili już nie pamiętać tego odrzucenia, które we mnie wyżera coraz większą dziurę.
– Wiesz mamo – stwierdza w którymś momencie – fajne jest życie! Cieszę się, że mogę żyć.
I bardzo Cię kocham.
Przykuta do żelazka, cudem nie padam z wrażenia. I w zasadzie nie wiem, dla kogo odmawianie jest trudniejsze – dla mnie, czy dla nich.
Foto: Unsplash