Rodzina to dobra rzecz. Człowiek myśli, że jest taki fajny, oświecony i z samoświadomością na poziomie level master, ale na szczęście – zanim ugrzęźnie na wieki w samouwielbieniu – stanie twarzą w twarz z własnym dzieckiem (bądź mężem) i natychmiast schodzi do parteru, na Olimpie pozostawiając złudzenia o wybitności swojej osoby.
Boleśnie dość spadłam ze swojej góry chełpliwości któregoś popołudnia, gdy zupełnie niezamierzenie stałam się świadkiem spięcia między dwojgiem z pięciorga członków mojej rodziny. Emocje eskalowały z sekundy na sekundę, i chcąc ratować sytuację, weszłam w ten konflikt z nadzieją rozbrojenia go i zaprowadzenia pokoju po wsze czasy.
Nie dość jednak, że pokój nie nastąpił, to burza, która wybuchła, porwała ze sobą więcej jednostek, niż planowała początkowo, wciągając mnie w swe ponure odmęty.
I najtrudniejsze w tej sytuacji nie były słowa, które padały ze wszystkich stron. Najmocniej wstrząsnęło mną odkrycie dotyczące moich własnych intencji niesienia ratunku.
Zawsze bowiem myślałam, że ruszam z odsieczą, aby wesprzeć. Aby zatroszczyć się o tych, których kocham.
I okazało się, że guzik. Że najbardziej w takich chwilach troszczę się o samą siebie.
Bo gęsta atmosfera, napięcie, nieprzyjemne chwile, podniesiony ton i kłujące słowa przerażają mnie tak bardzo, że chcę od nich uciekać, gdzie pieprz rośnie.
Bo boję się aury konfliktu, chwilowej niechęci, zerwanej bliskości.
I niemal za każdym razem, gdy podejmuję próbę mediacji, wspierania moich bliskich – to robię to z lęku i po to, by chronić siebie, a nie z miłości do nich.
Bum! To odkrycie strąciło mnie boleśnie z piedestału, który sama sobie wzniosłam przez lata zajmowania się emocjami, konfliktami i relacjami między ludźmi.
I chociaż chciałabym myśleć o sobie inaczej, to jednak z pokorą przyznałam, że niewiele w tym obszarze różni mnie od dziecka, które w obliczu straty hardo deklaruje “mam to gdzieś”, lub dorosłego, który popija smutki trzema wieczornymi lampkami wina.
W tym zbiorze każdy boi się stawić czoła swoim emocjom, więc widząc je na horyzoncie, robi w tył zwrot i szuka ucieczki.
To był ten moment, w którym nie tylko zrozumiałam (bo przecież wiem to od lat), ale dogłębnie poczułam, na czym polega akceptacja emocji. Otwarcie im gościnnie drzwi i zadanie przyjaznego pytania: co przynosicie?
Zrobienie głębokiego wdechu i zanurzenie się w nich, tak jakbym chciała przepłynąć na drugi brzeg jeziora. Woda obmywa łagodnie moje ciało, i przepływa dalej, zostawiam ją bez lęku i trwogi, płynę ku swemu celowi.
Ta metafora niesie mnie każdego dnia, zwłaszcza gdy na horyzoncie widzę zalążki trudnych emocji. Biorę wdech, robię pauzę i delikatnie się w nich zanurzam, z zaufaniem, że nie zrobią mi krzywdy. Że są po to, by mi pomóc, nawet jeśli w niełatwy sposób. Że kiedy ich wysłucham, spojrzę na nie z ciekawością, zostawią swoje przesłanie i odpłyną dalej. Owszem, nie zawsze będzie to przyjemne, ale zawsze minie – tym szybciej i łagodniej, im mniej będę się szamotać.
Rodzina to naprawdę niezła szkółka pływacka.
Foto: Ze zbiorów Unsplash
Małgosiu, z wielką przyjemnością przeczytałam Twój felieton. Bardzo mi bliskie takie ratownictwo,chociaż coraz częściej zauważam jego bezcelowość. Dodam tylko, że Twoje „lekkie pióro” sprawia, że czyta się Ciebie jak poezję. Sciskam!
Cudna fotografia, jak z katalogu 😀
Myślę, że nie ma znaczenia nasze wykształcenie, dyplomy, doświadczenia. W obliczu konfliktu emocje i trochę niezdrowy egoizm biorą górę, i cóż.
Mam jeszcze małe dzieci 4 lata i 2,5 roku, więc im pomagam. Ciężko jest…
Ale zdarza mi się wejść w rozmowę między tatą a czteroletnią córką. Zwykle polega to na tym, że próbuję liczyć do 10, proszę o czas, albo wysyłam tatę do drugiego pokoju, bo niestety nie panuje nad swoją złością
Nie wiem czy dobrze robię, ale boję się że pójdzie za daleko. Już się zdarzyło
Ja robię tak samo…
Ale pięknie napisałaś! 🙂
Tak lekko się czyta, a temat dość ciężki i trudny do przerobienia w sobie.
Dzięki za tę lekcję nauki pływania!
Cenne. Nie od dziś wiem, że nie cierpię napiętej atmosfery i podniesionych głosów i chciałabym, żeby wszyscy w domu byli dla siebie mili, uprzejmi i empatyczni, a tu gucio. Oczywiście najbardziej drażni mnie, kiedy widzę, jak zaostrza się konflikt między mężem, a którymś z synów, ale każda moja interwencja sprawia, że jest jeszcze gorzej.
To co wtedy robisz? Ja zaczęłam przeczekiwać. Staram się zająć resztą. Zwykle trwa to długo, ale przeważnie po kilkunastu-kilkudziesięciu minutach jest już w miarę ok.
zajmuję się sobą 🙂
Bardzo fajnie się czyta, felieton trafny i w punkt. Ja mam 3,5 latkę i prawie 2 latka. Nie zawsze udaje mi się nie wtrącić, ale miałam już sporo cudownych momentów, kiedy ugryzłam się w język, odczekałam chwilkę i wtedy zadziała się magia. Ostry sztorm zamienił się w super zabawę lub ciekawą interakcję. Myślę, że im więcej się praktykuje, tym lepiej idzie. Miałam szczęście trafić na nurt RIE bardzo wcześnie, jak dzieci były małe. I staram się mocno podążać tą drogą 🙂