Na imię mi Gosia, mam siedem lat i babcię-superbohaterkę.
Siedzę u niej w kuchni na wysokim krześle, majtam nogami w oczekiwaniu na racuchy, które babcia smaży swoim wnuczkom.
Babcia ma super moc. Potrafi zdjąć gorące racuchy z patelni gołą ręką. Bez niczego. Ze zdumienia otwieram szeroko oczy, przyglądam się bacznie jej dłoniom, może mają jakąś nadprogramową warstwę ochronną, zrogowacenia, odbierające czucie blizny? Nic. Dłoń trochę spracowana, ale poza tym normalna.
W tych moich rozszerzonych niedowierzaniem oczach babcia urasta do rangi herosa.
Niespełna trzy dekady później to ja jestem superbohaterką w oczach moich własnych dzieci. Widzę na ich twarzach niedowierzanie, gdy wyjmuję im z piekarnika gorące zapiekanki – bez użycia łopatki czy rękawicy.
“Mamo, jak ty tak umiesz?!” – pytają zaskoczone.
No, wiadomo przecież. Z wiekiem wzrosła moja odporność na ból. Kiedyś wiłam się w męczarniach, gdy podczas przemierzania podłogi na kolanach wbiłam sobie w skórę twardy okruch chleba, dziś jest to jedynie lekko dyskomfortowa sytuacja, która przemyka niezauważona niemal, gdzieś na obrzeżach świadomości.
Nic takiego.
A jednocześnie coś ważnego, co zatrzymuje mnie na długą chwilę i skłania do refleksji.
I oczywiście nie o te zapiekanki czy racuchy się rozchodzi, ale o odbiór, o perspektywę. Przecież wiadomo, że kiedy dzieci dorosną, ta “super moc” stanie się także ich udziałem.
Teraz nie są gotowe – i wcale się na to nie zżymam, nie poganiam, nie żądam ćwiczenia się w doświadczaniu wysokiej temperatury.
To dlaczego tak okrutnie zależy mi na tym, żeby patrzyły na świat moimi oczami? Dlaczego przekonuję, że przegrana w grze planszowej (czy jakiejkolwiek innej), to nic takiego? Dlaczego czuję niepokój widząc, jak ogromnie przeżywają nieudany rysunek, zgubiony samochodzik, ułamane ciasteczko?
Matkozcórką, przecież to wszystko takie nic! W życiu spotka was, drogie dziatki, milion innych, poważniejszych rozczarowań, więc przestańcie się nad sobą użalać i weźcie się w garść. Bo ja, na ten przykład, chciałabym mieć tylko takie problemy.
Prawdą jest jednak, że kiedyś miałam wyłącznie takie. I bolały wcale nie mniej niż teraz boli choroba bliskiej osoby, opóźniona wypłata czy kolejna kosztowna naprawa auta.
W pewnym sensie wzrosła moja odporność. Lepiej radzę sobie z frustracją potrzeb, z regulacją emocji.
Ale nie tylko. Zebrałam w czasie tych niemal trzydziestu lat masę doświadczeń, które pomogły mi ustawić różne sytuacje w pewnej hierarchii. Tym sposobem ułamane ciasteczka i zagubione samochodziki wylądowały na samym jej spodzie, ustępując miejsca innym, bardziej bolesnym i wymagającym.
W znalezieniu dystansu wcale nie pomagały mi stwierdzenia “Przestań, to nie boli, nie przesadzaj, nie wyolbrzymiaj”. I to nie one sprawiły, że dziś patrzę inaczej. Miały zamiar być wsparciem, ale nie były za grosz. Dziś widzę, że wręcz opóźniały to, co rodziło się we mnie spontanicznie, pod wpływem doświadczeń.
Myślę o tym wszystkim i przestaję się obawiać, że wspierając moje własne dzieci w przeżywaniu tego, co dziś widzą jako trudność, utrwalę w nich tę dziecięcą definicję trudności.
Nie utrwalę – życie samo przyniesie im większe zmartwienia, nie potrzeba wysiłków z mojej strony. Przytulam, masuję, przyjmuję i jestem blisko, gdy ich dziecięcy świat spada im na głowy.
Super moc przyjdzie z czasem.
Piękna historia 🙂 !Gosiu, jak ty ładnie piszesz ! 🙂 Dziękuję. Zaczęłam sobie drukować Twoje wpisy, żeby móc sobie do nich wracać. Doświadczam tego ile daje dziecku po prostu uznanie tego co się z nim dzieje, danie mu prawa do tego że wścieka go jak spadnie mu ludzik z półeczki:) Chociaż czasem jestem już zmęczona: to też muszę zaakceptować?…Tej Twojej frustracji też muszę dać akceptację? Po prostu uużo tego na co dzień jest, a my nie przywykli do takiej reakcji rodzica…;)
Pytasz o to, czy możesz zaakceptować swoje zmęczenie i swoja frustrację? Oczywiście, jak inaczej mogłabyś przyjąć jakiekolwiek emocje innych?
Małe problemy bywają największe.
A ja ostatnio walczę o to, żeby inni też je szanowali. I nie zbywali Joasi, że to nic, kiedy jej się nie uda napisać „ZAPROSZENIE” i jest wściekła.
Najgorsze, co może wtedy usłyszeć, to „Czemu zgniotłaś tę kartkę i rzuciłaś ją na podłogę? Tak się nie robi! Jesteś niegrzeczna!”
P.S. Jest 3:41. Ale wcześniej nie miałam czasu przeczytać, a Twoich wpisów nie odpuszczam:)
Przeczytałam o 5.41. Dziecko mnie z łóżka wykopało 😉 Ściski!
Dziękuję za ten tekst! Często zapominam, że to co dla mnie jest błahostką dla moich synków może być prawdziwą tragedią. Pozdrawiam!
Mam te mooooc! Mam te mooooc!…. Gosiu wydaj swoje wpisy w ksiazce, potrzebuje czasem do ktoregos wrocic, a od internetu mnie odrzuca 🙂
Z książką to nie takie hop siup 🙂 Kiedyś pewnie się pojawi, w końcu każdy szanujący się bloger musi sobie taką sprawić – ale i wtedy nie będą to raczej wpisy z bloga.