Na co dzień zazdrościmy sobie nawzajem. Ja im – umiejętności oderwania się od wszystkiego, całkowitego pochłonięcia tu i teraz, opływania w czas.
Oni mi – decydującego głosu, wolności rozumianej jako decydowanie o sprawach, w których im wyrokować nie wolno, choć bardzo by chcieli.
Dziwna ta zazdrość objawia się często w nieakceptacji.
W moim zżymaniu się na wieczne “zaraz”, “potem”, “zapomniałam”. W nieustannym napominaniu: “zgaś światło”, “umyj ręce”, “podnieś skarpetki”. Bo nie pamiętam już, jak to jest, gdy to wszystko wydaje się nieistotne wobec przygód wieku dziecięcego. Kiedy czas potrafi się zatrzymać i ruszyć dopiero na wyraźny nasz rozkaz.
W ich niezgodzie na to, że decyduję o tym, kiedy wychodzimy. Że nie pozwalam pić coli i nie kupuję wszystkiego, czego pragnie dziecięca dusza, choć w portfelu są pieniądze, widzieli. I w postanowieniu, że kiedy oni będą mieli dzieci, to oni im nigdy (nie zabronią, nie odmówią). I oni im zawsze (kupią, dadzą, pozwolą).
Ta wzajemna zazdrość iskrzy w codzienności. Sprawia, że się mijamy, ścieramy, czasem wybuchamy.
Ale czasem udaje nam się wyjść poza nią.
Kiedy patrzę moje córki wpatrzone w kiczowaty spektakl światło-wodno-muzyczny w centrum miasta.
Kiedy słucham syna z zaangażowaniem opowiadającego o meczu.
Kiedy jedziemy razem autem słuchając głośno muzyki i fałszując każde na swoją nutę.
To są nanosekundy, w których nikt nikomu nie zazdrości. Jesteśmy w pełni razem, nasze światy się przenikają i zachwycają sobą nawzajem.
Pocztówki, które zbieram pieczołowicie gdzieś na dnie, a wydobyte przypadkowym impulsem – powodują poruszenie.
Nie znam słów, które mogłyby choć w części oddać urok tych chwil. Wiem z całą pewnością, że początkowo, gdy dziecko jest małe, przychodzą z łatwością, niemal nieustannie – by później jakoś spowszednieć. “Koniec rozkosznego patrzenia sobie w oczy”, stwierdza L. Cohen*. Trzeba się trochę napracować, by znów zachwycić się człowiekiem, który już tak długo jest obok.
Wiem też, że bez tego zachwytu na nic wszystkie moje wysiłki.
Moje poprawne komunikaty.
Moja uważność.
Moja empatia.
Wszystko to jest pustym gestem, gdy nie potrafię spojrzeć z błyskiem w oku.
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący**
* Lawrence Cohen, Rodzicielstwo przez zabawę
**Hymn o miłości, 1 List do Koryntian 13
Foto: Unsplash
Dzisiejsza pocztówka – ponieważ miałam ważne spotkanie, to trochę się wystroiłam do pracy, nie powalająco, ale coś innego założyłam niż dżinsy i bluzka. No i odkurzyłam kosmetyczkę 🙂 Syn wchodzi do pokoju i mówi: „Mamusiu, jak ty ładnie dziś wyglądasz.” 🙂
No i nie miałam potem serca za bardzo go przy ubieraniu poganiać 😀
Małgosiu, ujęłaś to w bardzo ładną metaforę. Aż mnie kusi, żeby rozsmakować się nią na dobre. Bo pocztówki to takie widokówki i te które opisałaś to takie widoki, widoczki – czasem bardzo małe, ale bardzo cenne – na miłość, na radość, na przyjaźń. To także dobre widoki na przyszłość! A ta zazdrość jest zawsze drogowskazem mówiącym, w którą stronę warto się rozwijać. My dorośli, żeby trochę zwolnić, wyluzować i dać się zachwycić. Oni, mali i młodzi – żeby się usamodzielniać, mieć wpływ, decydować i brać rzeczywistość bardziej poważnie. Dziękuję za inspirację!
Smacznego 🙂
Jak pięknie Pani napisała! Wzruszyłam się, dla mnie ten tekst jest tak bardzo aktualny… 🙂 Dziękuję i serdecznie Panią i wszystkie (współ)Czytelniczki pozdrawiam.