Tekst dotyczący otwartości na dziecięce NIE wywołał sporo komentarzy. Wiele ironicznych, w stylu: Jasne, zmuszę do odstawienia butów na miejsce, a ono potem będzie ćpać z kolegami. I część takich, w których czuć pragnienie pójścia w tę stronę, z jednoczesną próbą zadbania o siebie i pewną równowagę rodzinną (nie chcę ciągle robić wszystkiego za dzieci).
Te ironiczne podsumuję krótko: Oczywiście, że to tak nie działa. Liczy się całokształt, wiele sytuacji, wiele czynników. Chodzi raczej o to, by pamiętać, że dziecięce NIE jest ważne, każdy moment, w którym zostaje ono uszanowane, wzmacnia dziecięcą autonomię i poczucie, że jest się w porządku, gdy dba się o swoje granice. Jedna, dwie, pięć czy nawet dziesięć chwil, w których tak się nie stanie, nie przekreśla niczego – o ile o ten całokształt dbamy i o nim pamiętamy.
Jeśli natomiast o równowagę chodzi, jestem wdzięczna każdemu, kto napisał w tym duchu – czy to w komentarzu, czy w wiadomości prywatnej. Jestem wdzięczna, bo ja sama mam jakiś gen rodzica trzymającego dzieci krótko, więc moja szala raczej wychyla się w drugą stronę, przesadnego rygoru i restrykcji – pilnuję się, aby równoważyć tę tendencję uważnością na potrzeby dzieci i stwarzaniem im przestrzeni na odmowę.
A przecież wiem, że wiele osób ma inaczej. Że łatwo im pominąć siebie samych w zapale dbania o dzieci i ich potrzeby, ich prawidłowy rozwój, ich autonomię.
Dlatego powtórzę myśl, która we wspomnianym tekście pojawiła się może zbyt subtelnie. Dzieci chcą obdarowywać rodziców. Chcą przyczyniać się do ich zadowolenia, chcą zaopiekować się nimi, gdy widzą ich smutnych, zmęczonych, strapionych. Nie zawsze jednak są w stanie to zrobić, bo bywa, że kiedy ich rodzice przeżywają trudne chwile, one same też ich doświadczają. A czasem proponują swoją pomoc i w odpowiedzi słyszą: “Dzięki, jakoś sobie poradzę” – bo może tak jest szybciej, łatwiej, a może rodzic myśli, że powinien sam się zająć sobą, nie obarczając tym dziecka (i wcale nie mam na myśli wtajemniczania pociechy w problemy finansowe rodziny, raczej proste historie typu: Tak, mam kiepski dzień i bardzo mi będzie miło, jeśli zaparzysz mi herbatę).
Ale kluczowe wydaje mi się to, co dzieje się w momencie odmowy ze strony dziecka. Jeśli bardzo potrzebuję pomocy, i słyszę NIE, czy spuszczam pokornie głowę i zasuwam sama, czy raczej kontynuuję wątek, dopytując:
– Mówisz nie, bo chcesz teraz dokończyć swoją zabawę i moja prośba ci w tym przeszkadza? Czy kiedy dokończysz, będziesz mogła/chciała to zrobić?
Czy obrażam się i robię coś sama, z wysyłanym dziecku co chwilę sygnałem: Tak prosiłam, a ty odmówiłeś, proszę bardzo, sama zrobię, bez łaski? Czy raczej daję wyraz trudnościom, które przeżywam, nie obarczając nimi dziecka?
– Trudno mi teraz, bo naprawdę potrzebuję pomocy, a jednocześnie chcę uszanować twoje prawo do odmowy.
Może być też tak, że tu i teraz pomocy nie potrzebuję na gwałtu rety, ale w ogólnym rozrachunku chciałabym widzieć, że dzieci są gotowe działać razem ze mną w ciągu dnia. I jeśli mam wrażenie, że odmawiają niemal ciągle, to zamiast popadać w skrajności (chowam głowę w piasek/nakazuję tonem nie znoszącym sprzeciwu), mogę usiąść z nimi w jakimś spokojniejszym momencie i powiedzieć o swoich wątpliwościach. Zobaczyć ich perspektywę. I wspólnie poszukać rozwiązania.
– Ostatnio trzy razy poprosiłam cię o pomoc w porządkach domowych, a ty trzy razy odmówiłeś. Bardzo chciałabym widzieć, że wszyscy w domu troszczymy się o to, by było w nim czysto i przyjemnie; zastanawiam się, czy to jest tak, że moje prośby dotyczą takich czynności, których nie lubisz, ale możesz zrobić coś innego, o co nie poprosiłam?
To jest podejście czasochłonne. Bo pewne nawyki zaszczepiają się powoli, a zmiany zachodzą raczej ewolucyjnie, niż w procesie szalonej rewolucji. Nic się jednak nie wydarzy, gdy dziecko nie usłyszy, że swoim działaniem przyczynia się do komfortu rodzica – z jednoczesnym poczuciem, że czasem może o ten komfort zadbać, a czasem może wybrać inaczej.
Jeśli jednak rodzic, potrzebując pomocy, nie powie o niej wprost, tylko zaciśnie zęby i po raz kolejny zrobi coś trochę wbrew sobie, ale z przekonaniem, że powinien – sytuacja w niedługim czasie może stać się nie do zniesienia. Po prostu.
Trudno mi uwierzyć, że dzieciom jest obojętne to, co dla rodziców ważne. Podkreślę: jeśli nie tu i teraz, natychmiast, to w ogólnej perspektywie pochylają się nad tym, czego ich rodzice potrzebują i są gotowe odpowiedzieć na te potrzeby.
Mam w sercu taką sytuację, która utwierdza mnie w tym przekonaniu. Wiele miesięcy przypominania, że wrzucanie do kosza na pranie czystych ubrań, tylko dlatego, że nie chce się ich odnosić do szafki, powoduje częstsze prania. Większe zużycie wody. Szybsze niszczenie tkanin. Jak grochem o ścianę.
I w końcu to:
– Za każdym razem, gdy wkładasz tam czyste ubrania, dokłada mi to pracy – muszę niepotrzebnie częściej je prać, lub sprawdzać, czy nie są aby czyste, wyjąć je, złożyć z powrotem. Za każdym razem, gdy ty nie masz ochoty tego zrobić, robię to ja.
Bez ironii, pretensji, oskarżeń. Czysto informacyjnie, z sympatią wręcz. Po kilku tygodniach zauważam zmniejszoną ilość ubrań w koszu i słyszę od dziecka: Kiedy powiedziałaś, że dokłada ci pracy to, że je tam wrzucam, przekonało mnie to, żeby wrzucać ich mniej.
Między rozkazywaniem a zupełnym odpuszczaniem jest morze możliwości. Warto ich szukać dla równowagi.
Małgorzato,
polecam Twój blog w ramach Share Week 2017:
https://bajdocja.blogspot.com/2017/03/share-week-2017-polecam-blogi.html
Dziękuję za Twój blog i wszystko, co na nim znajduję / znajdę 🙂
Pozdrawiam wiosennie 🙂
Buba
JUż Share Week? Jak ten czas leci. Dziękuję za pamięć i ciepłe słowa pod adresem bloga 🙂 Przypomniało mi się też, że dawno nie zaglądałam do ciebie, a właśnie teraz inspiracji potrzebuję ogromnie – zanurzam się w Bajdocję zatem!
W moim wypadku częściej słyszę słowo NIE niż TAK, I to od samego początku..może kiedyś będzie łatwiej..