Jest taka scena w filmie Edi,o ile dobrze pamiętam, w której główny bohater, miotany dość dramatycznymi wiatrami na wszystkie możliwe strony, obserwuje unoszący się na wodzie listek, płynący z jej nurtem. I chociaż nie mam nawet w połowie tak trudnych i niesprawiedliwych w potocznej ocenie wydarzeń, to bardzo przemawia do mnie ta metafora.
W rodzicielstwie zwłaszcza.
Bo rodzicielstwo ma ogromny potencjał rozwojowy, ale jest też ogromnie angażujące emocjonalnie.
I nieważne, czy podchodzę do swojego rodzicielstwa jak do kolejnego zadania do perfekcyjnego wykonania, czy też pragnę dać swojemu dziecku wszystko to, czego mi jako dziecku brakowało – jeśli nie zdystansuję się do tego obszaru swojego życia, oszaleję.
Jest bowiem mnóstwo spraw, na które mam w tej relacji wpływ. Przezwyciężanie swoich słabości, przełamywanie schematów, zmiana podejścia do dziecka, codzienna praca nad sobą. To moje zadanie i wykonywanie go sprawia mi mnóstwo satysfakcji.
Jest też jednak gros spraw, na które wpływu nie mam, lub mam niewielki. Część z nich pochodzi z zewnątrz – relacje z rówieśnikami, szkoła, choroby, trudne wydarzenia. Samo życie.
A z drugiej strony to, co pochodzi ze mnie. Moje słabości, których (jeszcze) nie potrafię przezwyciężyć. Słabości, które już przezwyciężyłam, jednak ich owoce zbieram do dziś (tu przychodzą mi na myśl te wszystkie historie o tym, jak trudno było rodzicom wesprzeć pierworodne dziecko po narodzinach drugiego, jak nie umieli sami do końca odnaleźć się w tej sytuacji – i relacja tego rodzeństwa do dziś nosi ślady tamtych dni ).
To, czego prawdopodobnie nigdy nie zmienię, bo nie jestem istotą idealną i nie mogę zaoferować swoim dzieciom tego, czego sama nie mam.
Uczę się płynąć z falą i przyjmować to, co spotykam po drodze. Nie biczować się, że nie potrafiłam, że zawaliłam, że nie umiałam.
Miałam prawo nie umieć, zawalić, nie potrafić.
Bycie dorosłym nie oznacza bycia idealnym – odpowiedzialnym, owszem, ale nie perfekcyjnym do bólu.
Nasze dzieci poznają tę prawdę dość późno, warto choć w tym obszarze je wyprzedzić i pogodzić się ze swoją niedoskonałością na długo przed tym, nim one ją odkryją.
Chciałabym, aby moje dzieci były szczęśliwe, pewne siebie i aby miały głębokie poczucie własnej wartości. Za każdym razem, gdy widzę, że nie dałam im tego, co chciałam dać, staram się przyjmować ten fakt w pokorze. Za każdym razem, gdy widzę, że chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle – staram się patrzeć przed siebie i tam szukać rozwiązań, zamiast oskarżycielsko analizować swoje błędy z przeszłości.
I wcale nie znaczy to, że nie oglądam się za siebie. Kiedyś próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie, co zmieniłabym w swoim rodzicielstwie, gdybym miała taką możliwość. O, mnóstwo! Byłabym bardziej cierpliwa, wyrozumiała, łagodna, spokojna.
Ale nie byłam. I być może dopiero przejście całej tej drogi i dotarcie do punktu, w którym jestem dziś (wcale nie taka znów zawsze super łagodna i cierpliwa) pokazało mi prawdziwą wartość cierpliwości, łagodności i spokoju.
Jakkolwiek nie było, tylko gotowość na przyjęcie całego dobrodziejstwa inwentarza gwarantuje mój spokój.
Spokój, który pomaga szukać rozwiązań, zamiast pogrążać się w wyrzutach sumienia. Który pozwala odpuszczać sobie i dzieciom, zamiast coraz wyżej stawiać poprzeczkę.
Który umożliwia mi odkrycie tej prostej prawdy, że moje dzieci potrzebują nie tyle mamy, która nie popełnia błędów, ile takiej, która potrafi wziąć za nie odpowiedzialność.
Tego chcę się uczyć.
Foto: Unsplash
Dzięki z rana za ten tekst. Uczę się płynąć z falą – tego mi dzisiaj trzeba.
Nam wszystkim jest potrzebna wyrozumiałość dla siebie samych:) Pozdrawiam ciepło!
Dziękuję. Akurat po ciężkim wczorajszym dniu i dzisiejszym poranku bardzo przydatny. W dodatku ja zawsze chcę być idealna a czesto wychodzi jak zwykle.
My chcemy być idealni, a dziec wcale nie potrzebują ideałów, tylko rodziców uważnych na ich potrzeby. To uwalniające!
Jak zwykle zainspirowałam się do lepszego życia w te popołudnie;) pani Malgosiu… Moja mama też idealna nie była i miałam jej to jeszcze niedawno za złe. Ale przecież ona tez idealna nie musiała być Chociaż chciała. Mam pytanie, jak dać dziecku poczucie własnej wartości skoro dookoła pełno takich którzy ocenią moje dziecko pod kątem posiadania?
Poczucie własnej wartości rodzi się, mówia mądrzy ludzie, z poczucia, że jesteśmy wartością dla kogoś. Wartością samą w sobie, nie przez to, co robimy, lub czego nie robimy.
Najprostsza, a zarazem najtrudniejsza zatem odpowiedź, to – kochać dziecko bezwarunkowo. Taki banał niby, ale im dłużej jestem mamą, tym mocniej widzę, że to jest clue wszystkiego.
Mniej więcej do 12 roku życia, to rodzice są dla dziecka całym światem. Jeśli zmarnujemy ten czas, tak jak na przykład zmarnowało go większość rodziców z mojego pokolenia, to potem o zbudowanie zdrowej relacji dziecko-rodzic będzie niezwykle trudno. Tym bardziej trzeba nad sobą pracować; czasu jest niewiele.
Tak, z jednej strony.
Z drugiej, warto nie wpaść w paranoję.
„moje dzieci potrzebują nie tyle mamy, która nie popełnia błędów, ile takiej, która potrafi wziąć za nie odpowiedzialność”
Ten fragment wydrukowałam i powiesiłam w kuchni.
Dziękuje za przypomnienie tych kilku podstawowych prawd:)