Dzieckiem być

Znów zapomina odnieść talerz po posiłku. Nie wkłada brudnych ubrań do kosza na bieliznę. Ciągle rozrzuca płyty, zamiast odkładać je na miejsce. Byle jak owija szalik wokół szyi. Nieustannie zapomina, gdzie położyło rękawiczki. Każdego ranka, mimo chłodnej pory roku, chodzi po domu boso – ignorując czekające posłusznie tuż przy łóżku kapcie.

 

Słowem, nie można spuścić go z oka. Trzeba wiecznie powtarzać, a i tak połowę zapomni, część przekręci, resztę zlekceważy.

 

Kiedy było mniejsze, wciąż i wciąż nie mogło pojąć, że nie wolno zbliżać się do nagrzanego piekarnika. Upominane raz po raz, wielokrotnie wystawiało rodzicielską cierpliwość na próbę.
Nie rozumiało, że psia miska z wodą nie znajduje się w kategorii „zabawki dziecięce”, nie mogło pojąć, dlaczego trzeba zamykać lodówkę.
A już wytłumaczenie mu, że nie należy gryźć, bić, pluć i szczypać wydawało się zadaniem ponad siły zwykłego śmiertelnika.

 

Co można zrobić, aby szybciej, dobitniej i skuteczniej wpoić mu te podstawowe i obligatoryjne prawdy życiowe?
Jak pokazać, jak zadziałać, jakich słów użyć?
Ileż jeszcze razy trzeba będzie pokazać palcem, przypomnieć, poprawić, przywołać do porządku? Ile można??

 

Zżymać się na to, to jakby zżymać się na dziecko, że… jest dzieckiem. Że żyje w swoim świecie, w którym czas płynie jak w Narnii, że ma zupełnie inną hierarchię celów niż my, dorośli, że potrafi genialnie zapamiętać przy którym bloku wczoraj mijaliśmy pana w czerwonej czapeczce, ale niekoniecznie przyswoi fakt, że należy myć ręce po wizycie w toalecie – na przykład.

 

I bez względu na to, czy ma rok, pięć czy dziesięć, najbardziej pomocna jest rodzicielska cierpliwość i wyrozumiałość. Zgoda na to, żeby dzieci były dziećmi, dopóki mogą. Nie żeby rozrzucały, nie odnosiły, nie myły i nie odkładały; chodzi tylko o to, żeby – kiedy już się dopuszczą tych wszystkich czynów – zamiast naszych pełnych krytyki westchnień i oczu wznoszonych ku niebu mogły napotkać łagodną, przypominającą z miłością wymowę całego ciała.

 

Ja wiem, że to nie jest łatwe. I nie zawsze się uda. Trudno. Jeśli jednak ta zmiana perspektywy może pomóc nam – rodzicom – nie denerwować się, że woda jest mokra, a śnieg zimny, to warto zacząć od zaraz.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Gdy nie da się zrobić nic więcej

Pytaniem, które powraca jak bumerang we wszystkich moich spotkaniach, szkoleniach i warsztatach dotyczących rodzicielstwa, jest: „Co, jeśli to nie działa?” TO, czyli jakikolwiek komunikat, pomysł, podpowiedź, coś co pomoże w trudnej sytuacji. Robiłam/mówiłam tak i nie podziałało. Dziecko dalej domagało się (czegoś), płakało, marudziło, jęczało, narzekało.

 

 

Przypomina mi się sytuacja, którą jakiś czas temu „przerabiałam” z najmłodszą. Robiłam z nią zakupy i nieopatrznie weszłam w alejkę ze słodyczami. Młoda, ujrzawszy ciastka, zaczęła się ich domagać. Nie miałam absolutnie zamiaru ich kupować, i to z niejednego powodu, o czym otwarcie ją poinformowałam.

 

Nie spodobało jej się to. Bardzo.

 

Zrobiłam wszystko to, co umiałam, by pomóc jej się uporać z tym faktem. Nie działałam rozpaczliwie, desperacko usiłując zapobiec jakiejś katastrofie, nie ukrywam jednak, że marzyły mi się zakupy w bardziej komfortowych warunkach niż towarzystwo jęczącego dwulatka – dlatego sięgnęłam po wszystkie znane mi narzędzia, które mogłyby tegoż dwulatka ukoić.

 

Miałaś ochotę na te ciasteczka, co? (w odpowiedzi zasmarkane taaaak i wzmożone pojękiwania).

Kupimy je w niedzielę. Pokażesz mi, które chciałabyś wtedy wybrać? (Nie i głośniejszy płacz)

Rozumiem. Nie chcesz w niedzielę, chcesz dzisiaj, teraz. (Taaaak!)

Niestety, dziś nie chcę ich kupować. Teraz pójdziemy do kasy i zapłacimy za to, co jest w koszyku.

(Płacz przybiera na sile).

Jesteś mocno rozczarowana, prawda?

(mogłam tego nie mówić, ona i tak nie słyszy. Milknę więc na dłużej)

 

Oczekiwanie w kolejce, płacenie oraz pakowanie zakupów przebiega przy akompaniamencie rozżalonego płaczu i przewijającej się regularnie frazy „Ja chcę ciastka!”. Co jakiś czas dorzucam swoje trzy grosze, aby przypomnieć, że nie jestem obojętna, raczej milcząco współodczuwająca.

 

 

Podobnie zatem wygląda droga do domu. I w domu również. Już już wydaje się, że jest spokój, sprawa zakończona – a ona wtedy znów zawodzi „Ja chcę ciastkaaaa!”. Mam nieodparte wrażenie, że ona już nawet nie wie, co to są ciastka, jęczy tak z rozpędu. Wygląda raczej na zmęczoną, niż sfrustrowaną z powodu ciasteczek.

 

Mija niemal dwadzieścia minut od wdepnięcia w nieszczęsną alejkę do całkowitego zamknięcia tematu. Wygasił się sam.

 

Nie byłam w stanie zrobić nic – w tamtym momencie – aby ten czas skrócić. Nie znałam takich słów, i do dziś nie znam, które natychmiast osuszyłyby łzy na twarzy mojej córeczki. Nie udało mi się odwrócić jej uwagi, zabawić, niewiele „uzyskałam” zaakceptowaniem jej emocji (poza samym – jakże ważnym –faktem zaakceptowania ich oczywiście).

 

I mam wrażenie, że wcale nierzadkie są sytuacje, gdy nic więcej nie można już zrobić.

Gdy dziecko marznie na spacerze, a do domu jeszcze dziesięć minut marszu.

Gdy na śniadanie nie ma ulubionego serka.

Gdy trzeba kończyć świetną zabawę i wracać do domu.

Gdy, gdy, gdy…

 

Gdy po prostu nic „nie działa” na dziecięcą frustrację, rozczarowanie, silne pragnienie, niezadowolenie. Nie czuję się w obowiązku rozweselać moje dzieci na siłę. Jasne, nie jest mi po drodze z nadąsanym kilkulatkiem, nie zamierzam jednak odbierać im okazji do doświadczania niewygodnych emocji i próby uporania się z nimi. Jeśli zechcą – mogą uporać się z moją pomocą, jeśli jednak nie – nie będę się narzucać. Jedyne, czego bardzo pilnuję, to aby nie poczuły się zignorowane, zostawione same sobie – co jakiś czas ponawiam zatem sygnał (werbalny bądź nie), że jestem obok, słucham i w razie czego – służę.

 

A reszta musi zrobić się sama.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Działa? Działa!

Wiele razy doświadczałam korzyści płynących z pochylania się nad dzieckiem. Nie, że taka moda, że teraz tak się bezstresowo wychowuje, że się trzęsę nad tymi swoimi pisklątkami.
Tylko autentycznie doświadczam, ile dobrego wypływa z faktu, że zamiast ukarać, odesłać, nakrzyczeć czy skarcić w jakikolwiek inny sposób, próbuję zrozumieć moje dzieci.

I mimo iż doświadczałam tego mnóstwo razy, wciąż bywam zdumiona mocą takiego podejścia.

 

Moja średnia córka została zaproszona przez koleżankę na noc. Pierwszą jej samodzielną noc poza domem – gdy wcześniej nocowała u naszych przyjaciół, towarzyszył jej brat. Tym razem miała być zupełnie sama.

 

Marzyła o takiej chwili bardzo długo, więc była zachwycona tą propozycją. Czekała niecierpliwie calutki tydzień, odliczając dzień po dniu.

 

Wreszcie nadszedł piątek. Spakowana, oczekiwała godziny wyjścia z domu. W połowie dnia jednak zaczęła się zachowywać w nieprzyjemny sposób – wciąż kłóciła się z młodszą siostrą, bardzo niegrzecznie odzywała się do mnie przy obiedzie, rozgrzebując jedzenie na talerzu. Nie od razu załapałam, o co chodzi, jednak widziałam wyraźnie, że coś ją męczy.

 

– Jakaś smutna chyba jesteś – delikatnie zarzuciłam wędkę.
– Nie jestem smutna, tylko mam zły humor – odparła markotnie.

 

Wtedy mnie olśniło.

 

– Czy ty się trochę martwisz tym wyjściem?
– Yhm… – wykrztusiła.
– Obawiasz się nocy poza domem. – domyśliłam się.
– Tak. – oczy zaszkliły jej się niebezpiecznie.
– Z jednej strony cieszysz się na wielką przygodę, a z drugiej martwisz się, jak sobie poradzisz.
– Tak. Boję się, że w nocy będę chciała przyjść do ciebie, a ty będziesz wtedy daleko.

 

Potem nastąpiła dłuższa chwila zastanawiania się, co by jej pomogło. Stanęło na ukochanej poduszce i telefonie do mamy tuż przed zaśnięciem.

 

Od razu po rozmowie odprężona zabrała się do jedzenia, opowiadając z przejęciem, w jakie zabawy będą się bawiły. Popołudnie upłynęło nam już w zupełnie miłej atmosferze.

 

Ja jednak nie mogłam otrząsnąć się po tej sytuacji z tego dobitnego efektu króciutkiej rozmowy.

 

Łatwiej byłoby przecież powiedzieć – jeśli będziesz się zachowywała w taki sposób, nigdzie dziś nie pójdziesz!

 

I uzyskać efekt w postaci poprawy zachowania (albo i nie), a jednak nie pomóc dziecku uporać się z problemem, który je uciskał.

 

Nie to jest ważne, CZY coś działa. Ważne jest JAK to działa.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Szacuneczek

Do dzieci należy odnosić się z szacunkiem. Zdecydowana większość rodziców, ba – dorosłych w ogóle, zgodzi się z tym stwierdzeniem. Nie krzyczeć, nie poniżać, nie zastraszać, nie wyszydzać. No, wiadomo, w czym rzecz.

 

Jednak w szacunku chodzi o coś więcej niż zestaw różnego rodzaju „nie”.

 

Ostatnio uświadomiłam sobie to „więcej”, gdy jechałam ze swoją dwuipółlatką autobusem. Trzymała w ręku śliweczkę, nadgryzioną jeszcze na przystanku.

 

Zapytałam, czy będzie ją jadła. Odpowiedziała, że nie – tylko sobie trzyma.

 

Jakoś mi to nie dawało spokoju, taka nadgryziona śliweczka w tym autobusie, to niewygodnie chyba. Zapytałam ponownie. Odparła z uśmiechem, że trzyma sobie. Może Ci schowam? zapytałam usłużnie. Nie, potrzymam.

 

Po jakiejś chwili chciałam zapytać po raz trzeci – i nagle nie wiem zupełnie skąd, wyobraziłam sobie, że jadę z moim mężem. I że to on trzyma śliweczkę. Jakoś trudno mi było rozciągnąć wyobraźnię tak, żeby odmalować wizję siebie samej, pochylającej się nad mężem i usłużnie co i rusz dopytującej się o tę śliwkę. Jak chce, to niech trzyma. Chyba wie, co robi.

 

Uderzyło mnie to. Jasne, dorosły to nie dziecko, dziecko to nie dorosły. Ile razy jednak działam nie w trosce o dobro dziecka, tylko z obawy, co ludzie pomyślą, bądź w przeświadczeniu, że to małe jest jeszcze takie nierozumne, trzeba nieustannie decydować za nie? Korygować, napominać, podpowiadać, tłumaczyć?

 

Śliweczka. Chodzenie w spodniach, które już są przykrótkie. Zakładanie grubej zimowej czapki, gdy dopiero rozkręca się wrzesień. Smarowanie dżemem sera. Wypatrywanie w bibliotece najbardziej kiczowatej i głupiej książki, a potem czytanie jej w kółko od nowa. Nieustanne zapominanie, gdzie się odłożyło legitymację, komórkę, plecak.

 

I jakoś mimo przeświadczenia o należnym dzieciom szacunku, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w identycznych sytuacjach potraktowałabym dzieci zupełnie inaczej, niż dorosłych.

 

Dlatego lubię sobie czasem, nawet często, robić tzw. test sąsiadki. Kiedy pojawia się napięta sytuacja z którymkolwiek dzieckiem, zanim coś zrobię, podstawiam sobie w miejsce pociechy sąsiadkę. Trochę absurdalnie, bo trudno wyobrazić sobie, że sąsiadka rzuca się na podłogę, gdy jej nie poczęstuję ciasteczkiem – mimo wszystko skutecznie mnie otrzeźwia. Gdy syn odmawia pójścia do sklepu, gdy dzieci kręcą się w kuchni, a ja potrzebuję spokoju, gdy mówią mi przykre rzeczy – „dodaję” im w myślach te dwadzieścia parę lat.

 

I od razu wiem, co to znaczy traktować dzieci z szacunkiem.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej