Mit wiosny i czekolady

Gdy przychodzi na świat dziecko, przynosi swoim rodzicom wór przeżyć i emocji. Radość, błogość, szczęście, entuzjazm, wzruszenie, a może właśnie lęk, niepokój, obawy, poczucie bezradności.
A często i to, i to. Trochę słońca, trochę deszczu.

 

I zazwyczaj rodzice biorą to, co jest, i niosą dzięki wsparciu otoczenia. Dzięki pomocy, życzliwym słowom, gestom otuchy.


Tak jest zazwyczaj. A czasem (jak podają źródła, od 10 do 25% przypadków), takie wsparcie nie wystarcza. Różne sytuacje okołoporodowe, niesprzyjające aspekty społeczne czy wreszcie hormony – mogą prowadzić do poważnych zaburzeń nastroju. Jednym z nich jest depresja poporodowa.
Sama w sobie jest chorobą niebezpieczną, wręcz śmiertelną (mogąca zakończyć się samobójstwem matki lub odebraniem życia dziecku; czasem wręcz tzw. samobójstwem rozszerzonym czyli śmiercią i matki, i dziecka). Dodatkowo obrosła mitami, zakopała się w tabu – nie daje poprosić o pomoc, szukać wsparcia, korzystać z leczenia.



Można trochę zgadywać, na kogo wypadnie.
Miałaś epizody depresyjne? Masz chore dziecko? Przeżyłaś tragedię? Masz nieadekwatną samoocenę? Neurotyczną osobowość? Problemy finansowe? Jesteś w grupie ryzyka.
Ale możesz mieć wszystko na raz i depresja cię nie dotknie. Możesz też nie otrzeć się nawet o żaden z czynników, i zachorować.
Wróżenie z fusów.

Jedno jest pewne. To nie twoja wina. Wszystkie zaburzenia nastroju mają źródło w trzech czynnikach:

  • długotrwały stres (i nasze zdolności odreagowywania go);
  • genetyka (co odziedziczyliśmy po przodkach);
  • środowisko (wsparcie, które dostajemy od otoczenia).


Jakie są typowe objawy depresji poporodowej?


Poczucie bycia nieszczęśliwą/przygnębioną
Nie cieszy to, co wcześniej cieszyło. Wszystko maluje się w czarnych barwach, trudno o realistyczną ocenę sytuacji. Bywają okresy lepszego samopoczucia, wraca nadzieja, że jeszcze wszystko będzie dobrze – po takim czasie powrót objawów boli tym bardziej.


Irytacja kierowana w stronę najbliższego otoczenia
A czasem wręcz pełne nienawiści oskarżenia “To przez ciebie jestem nieszczęśliwa!”

Określanie siebie jako złą matkę
Depresja uniemożliwia opiekowanie się dzieckiem i wypełnianie codziennych obowiązków. Mimo iż kobieta cierpi z powodu swojej niemocy, płacząc razem z zawodzącym z głodu dzieckiem, nie jest w stanie przełamać się i jakoś sobie z tym poradzić.


Brak odczuwania miłości do dziecka
Wpędza w poczucie winy i przeświadczenie, że jest się nie w porządku (przecież każda matka kocha swoje dziecko). To przygnębienie niestety nasila objawy choroby.

Poczucie izolacji
Kobieta nie wie, co wzmaga jej cierpienie, a jednocześnie czuje, że otoczenie jej nie rozumie, nierzadko krytykuje i osądza.

Brak zainteresowania życiem intymnym
A to pociąga za sobą kolejny obszar pełen napięć i oskarżeń – w relacji między kobietą i jej partnerem.

 

Zmiana myślenia
Depresja zmienia biochemię mózgu w taki sposób, że podsuwa on myśli, które kobieta traktuje jako prawdziwe.
Nic się nie zmieni.
Ja już taka jestem.
Życie jest bez sensu.
Tych myśli nie da się zmienić wysiłkiem woli. Potrzeba profesjonalnej pomocy i leczenia, aby przywrócić prawidłowe neuroprzekaźnictwo hormonalne w mózgu.

 

 

Nie trzeba zaobserwować wszystkich objawów. Pewnym wyznacznikiem może być Skala Depresji Poporodowej, jednak uzyskany wynik nie jest równoznaczny z diagnozą – jeśli cokolwiek wydaje się niepokojące, warto szukać profesjonalnej pomocy.

 

Depresję nierzadko myli się z baby blues. To nie tylko nieprawidłowe, ale i szkodliwe – nieleczona depresja może trwać bardzo długo, a następnie zmienić osobowość kobiety w tzw. osobowość depresyjną. Baby blues natomiast jest zaburzeniem nastroju związanym ze zmianą równowagi hormonalnej, o charakterze przejściowym (pojawia się około 3.dnia po porodzie, trwa do ok. 14. dnia), nie wymagającym leczenia farmakologicznego. I choć kobiecie doświadczającej baby blues również potrzebne jest wsparcie i zrozumienie, warto pamiętać, że takie poporodowe pogorszenie nastroju jest powszechne, naturalne – i mija.

 


Co nie pomaga kobiecie cierpiącej na depresję poporodową?


Nakłanianie do kontaktu z dzieckiem – taki kontakt może okazać się niekorzystny i dla kobiety, i dla dziecka (a wręcz ryzykowny dla jego prawidłowego rozwoju). Nakłanianie oznacza zmuszanie wbrew woli kobiety – jeśli wykazuje ona gotowość do zajmowania się i przebywania z dzieckiem, nie należy jej tego kontaktu utrudniać ani ograniczać. Nie warto również namawiać kobiety do zakończenia karmienia dziecka w celu podjęcia terapii farmakologicznej. Leczenie farmaceutyczne rzadko wymaga zaprzestania karmienia, wystarczy poszukać bardziej przyjaznych zamienników leków lub dobrać dawkowanie w sposób bezpieczny dla dziecka.



Nakłanianie do podejmowania aktywności – apatia i brak aktywności to nie lenistwo czy zła wola kobiety, tylko jej niemoc. Naciskanie, by ją przezwyciężyła, doprowadzi do jeszcze większej rozpaczy.

 

Rozweselanie i usiłowanie pokazania jasnych stron życia – ponieważ depresja jest chorobą, która zmienia myślenie, może pojawić się pomysł podsuwania kobiecie “jasnych myśli”. Niestety, te myśli nie mają szans trafić na podatny grunt, wpędzają tylko w poczucie winy (otoczenie tak się stara, a ja nie jestem w stanie na to odpowiedzieć) i powodują frustrację u osób z otoczenia kobiety.

 


Bagatelizowanie (to nie choroba, to tylko chwilowy spadek nastroju) – pogłębia poczucie niezrozumienia i izolacji. Naprawdę, depresja nie mija z wiosną i nie leczy jej tabliczka czekolady.

 


Porównywanie (do innych matek czy innych osób, które lepiej zajmują się dzieckiem) – uderza w poczucie wartości kobiety, która nie potrafi sprostać tym oczekiwaniom.

 


Zwroty typu: “weź się w garść”, “twoje dziecko cię potrzebuje”, “co z ciebie za matka” etc. Kobieta wie, co powinna robić jako mama – ona po prostu nie jest w stanie temu podołać.

 


Co w takim razie robić?

Wspierać emocjonalnie, przejąć część obowiązków, skontaktować się ze specjalistą, okazać kobiecie zrozumienie i obdarzyć ją pomocą. Szukać informacji o tym, czym jest depresja, pamiętając, że wymaga ona profesjonalnego leczenia, bo zagraża zarówno kobiecie, jak i jej dziecku.



A nade wszystko – mówić o depresji. Dopóki jest tabu, dopóki funkcjonuje w sferze niedopowiedzeń i mitów, dopóty nie będzie traktowana z należytą jej powagą i pozostanie chorobą niebezpieczną znacznie bardziej, niż mogłaby być.

 

 

Tekst powstał we współpracy z Fundacją Wemenders, która od ponad 11 lat pomaga osobom cierpiącym z powodu depresji, ich bliskim, rodzinom i pracodawcom. W czerwcu  fundacja wydała poradnik. ”DZIECKO, MATKA I DEPRESJA. Poradnik dla bliskich i partnerów kobiet z depresją poporodową” to pierwszy poradnik, który obejmuje wszystkie aspekty depresji poporodowej– medyczne, psychologiczne, prawne, administracyjne, osobiste.
https://web.facebook.com/IsThisDepression/

Foto: Pixabay

 

Czytaj więcej

To nie jest o mnie, to jest o tobie

Dobra mama. Taka, co to swój czas i zaangażowanie dzieciom daje. Wozi, gdzie proszą, ułatwia im bycie z przyjaciółmi, pokornie czekając pod sklepami, lodziarniami, kinami etc. Książka pomaga w czekaniu, ale to i tak jest pewien wysiłek dla matki, która mogłaby w tym czasie czytać na wygodnej sofie, popijając kawkę. A tymczasem czyta wyrywkowo w centrach handlowych, w aucie na chwilowych postojach, w różnych skupiskach ludzkich.
Czego się nie robi dla dzieci.

 

 

Obmyśla więc logistykę, jak to zrobić, żeby kiedy jedno dziecko gości u siebie przyjaciół, mogło czas ten spędzać bez towarzystwa rodzeństwa. Wywozi rodzeństwo do przyjaciół na drugim końcu miasta. Przeznacza pół dnia i wpina własne obowiązki w harmonogram wycieczki, żeby tylko cały plan się powiódł.

 

Mama dumna z siebie, że tak dba o równowagę, żeby zatroszczyć się o siebie, ale i dzieciom dać dowód zaangażowania, oddawania swojego czasu, miłości po prostu.

I co usłyszy?

– Możemy już jechać?
– Za pół godziny. Piję jeszcze kawę.
– Co???? Mamy czekać i się nudzić, bo ty pijesz durną kawę???

 

Ożesz. Wyhodowałam żmiję na własnym łonie. Roszczeniowe, bezczelne i aroganckie jednostki, które za nic mają moje wysiłki i zaangażowanie, są zainteresowane wyłącznie sobą, a kiedy dorosną, będą zatwardziałymi egocentrykami niezdolnymi do obdarowywania i wdzięczności.
Taka myśl eksploduje w mojej głowie i przed wykrzyczeniem jej dziecku w twarz chroni mnie tylko to, że równolegle i z taką samą siła pojawia się druga.

 

To nie jest o mnie, to jest o dziecku.
To nie fakty mnie nakręcają, rozgrzewają do białości – tylko moje ich interpretacje.
Nie to, co ktoś mówi lub robi, albo czego nie mówi lub nie robi – tylko to, jak ja to odczytuję w kontekście siebie samej.

 

Bo ja w tych słowach słyszę brak wdzięczności. I roszczeniowość. I to, że ma być natychmiast, tuiteraz, bez brania mnie pod uwagę.
Że jestem kiepską mamą jednak, bo nie umiałam wychować dzieci tak, żeby były wrażliwe na innych i ich potrzeby. Czytam to w tej jednej sytuacji, wyciągam wnioski i uogólnienia i mam graniczące z pewnością przeczucie, że tak właśnie jest!

 

I ten jeden głęboki, świadomy, przywracający równowagę wdech pomaga mi spojrzeć inaczej. Zobaczyć, że TERAZ jest taka sytuacja, ale ona nie zdarza się nagminnie. Że TERAZ moje dziecko w ten nieudolny sposób chce mi coś powiedzieć, przekazać coś, co ważne dla niego.

 

Że gdyby nie było tak zestresowane niespodzianką, jaką przygotowało swoim przyjaciołom, nie byłoby tak niespokojne i pobudzone. Powiedziałoby wtedy coś bliższego słowom:
– Bardzo chcę już jechać, nie mogę się doczekać tego, co zaplanowane. Czy możemy wyruszyć już teraz?

 

Ale nie powie, bo jest tak spięte, że nie ma dostępu do tej swojej części mózgu, która potrafi tak ładnie ubierać myśli w słowa.

 

Wiem, że mam dwie drogi, pewnie i więcej, ale dwie w pierwszej kolejności.
Klasyczną:
– Ja teraz piję kawę, jak ci się to nie podoba, to możemy nie pojechać w ogóle. Może by tak trochę wdzięczności? Świat nie kręci się wokół ciebie, zrozum to wreszcie!

 

I wspierającą:
– Mówisz takim podenerowanym głosem, bo chcesz już jechać, trudno ci czekać na to, co ma się wydarzyć? Ja potrzebuję jeszcze pół godziny, bo wasze plany są połączone z moimi. Jeśli wyjadę wcześniej, nie uda się tego zrobić tak, jak jest w planach.

 

 

Wiem, którą chcę wybrać. Choć nie zawsze potrafię. Czasem ta pierwsza myśl, ta o aroganckim egocentryku, jest tak silna, że boję się choćby otwierać usta (ja też nie zawsze mam dostęp do tej części mózgu ubierającej ładnie myśli). Czasem więc nie otwieram, a gdy dziecko naciska, wyduszam jedynie:
– Jedziemy za pół godziny, nie chcę teraz o tym rozmawiać.

 

 

Staram się jednak wybierać drogę wspierającą, bo chcę ją pokazywać dzieciom. Chcę, by miały wzorzec, do którego będą mogły sięgać, gdy już nabiorą pełnej wprawy w radzeniu sobie z trudnymi sytuacji. Analogicznie, nie chcę, by nasiąkały wzorcem “kiedy nie dostaję tego, czego chcę, tupię, krzyczę i kąsam”. Chcę im pokazywać, jak mogą się komunikować, zamiast besztać je za to, że robią to źle.

 

 

Żeby to umieć, potrzebuję pamiętać, że wszystko, co mówią moje dzieci, mówią o sobie, nie o mnie. Nawet jeśli słowami mówią coś ze mną związanego.
W końcu świat nie kręci się wokół mnie.

 

 

Czytaj więcej

O mleku i owocach

  • Ale ja chcę sama iść!!! – krzyczy z mocą jedna, wykrzywiając twarz w grymasie pełnym złości.
  • Zawsze ty, ty, ty!!!! Może ja też chcę, co? Pomyślałaś o tym w ogóle?! – odparowuje druga.

 

 

Bezradnie opuszczam ręce. Nie mam siły, kołacze mi się po głowie, to zresztą moja najczęściej aktywowana w ostatnim czasie myśl. Nie mam siły, czy ja was tak wychowałam, żebyście się ciągle (!) kłóciły, obrzucały wyzwiskami, szarpały o drobiazgi i nieustannie jazgotały?

 

A przecież wiem, że dokładam wszelkich starań, by konflikty łączyły, nie dzieliły i raniły. Wspieram dzieci, mediując, rozdzielając w razie potrzeby i pomagając uporać się z silnymi emocjami; unikam oskarżania i etykietowania (czemu ty zawsze ją prowokujesz? dlaczego nigdy nie możesz ustąpić?!).
Kiedy jestem stroną w konflikcie, pilnuję bardzo, aby nie podchodzić do niego w emocjach – najpierw robię wszystko, by wrócić do równowagi, dopiero potem biorę się za rozmowy. Włożyłam dużo pracy w swoje podejście do konfliktów, sporo zaangażowania w towarzyszeniu w konfliktach dzieciom.
I teraz kurka, chciałabym w końcu zobaczyć jakieś owoce, a nie od rana do wieczora słuchać kłótni o bzdury, pierdoły, drobiazgi – kłótni intensywnych, nierzadko z rękoczynami w tle.

 

Wiem, że te drobiazgi dla nich są ważne i wiem, że są na tyle duzi, żeby zostawić im przestrzeń decydowania, w jaki sposób chcą swoje sprawy załatwiać. Naprawdę wiem to wszystko, i wiem też to, że z racji swojej pracy mam wyśrubowane oczekiwania wobec swoich dzieci, żeby były mi żywą reklamą mikrokręgów, bezprzemocowego języka i otwartości na drugiego. Tymczasem to, co zazwyczaj słyszę, koło żywej reklamy nawet nie stało.

 

Kiedy więc pytam, czy ktoś mógłby skoczyć do sklepu po ser i mleko, w trybie raczej pilnym (kawa stygnie), a oni zaczynają kłócić się o to, kto pójdzie, naprawdę nie potrafię cieszyć się z tego, że dzieci zabijają się niemal o to, które pomoże rodzicielce.

 

Wznoszę oczy do góry, opuszczam bezradnie ręce i pragnę zastosować stary, wyuczony i obserwowany przez lata schemat: Jak nie potraficie się dogadać, sama sobie poradzę. Sama sobie pójdę i sama sobie kupię.
Otwieram usta, żeby użyć tej broni obosiecznej, ale jakimś cudem mówię coś innego:
– Słuchajcie, ja nie mam siły tego teraz mediować. Potrzebuję szybko mleka do kawy. Dogadajcie się proszę i powiedzcie mi, co ustaliłyście.

 

Idę do kuchni. Słyszę urywki zdań:
– Słuchaj, co jest dla ciebie ważne?
– Żeby samej kupić mleko, bez pomocy.
– A dla mnie ważne jest… (dalej nie słyszę, słowa gdzieś giną w czeluściach domu).
Nie mijają 3 minuty.
– Mamo, już się dogadałyśmy! Ona pójdzie kupować, ja z nią, ale będę w sklepie stała daleko od kasy i pooglądam sobie chipsy.

 

Czytaj więcej

Między chaosem a brzegiem skostnienia*

Wszystko jest dobrze, jak jest dobrze. Gdy jestem otwarta, elastyczna, uważna na to, co się dzieje we mnie i wokół mnie. Płynę sobie wtedy tą rzeczką życia, zgrabnie omijając różne trudne sytuacje, bądź wychodząc im odważnie naprzeciw.

Ale nie zawsze tak jest. Czasem zbliżam się niebezpiecznie do jednego z brzegów, tracąc niejako kontakt z rzeczywistością i ten cudowny stan gotowości na to, co się wydarzy.

 

 

Skostnienie

“Nie. Po prostu nie” mówię w takiej chwili i twardo obstaję przy swoim. Tak było kilka tygodni temu – wydawałam obiad kilkorgu dzieciom – swoim i znajomych. Spędziłam z nimi pół dnia sama, dzielnie służąc pomocą w szukaniu zagubionych przedmiotów, wspierając w konfliktach, towarzysząc w emocjach. Jakoś to płynęło nam wszystkim, dopóki dzieci przebywały w podgrupach, w różnych częściach domu i przestrzeni wokół niego. Kiedy jednak cała ta wesoła kompania pojawiła się w kuchni, przynosząc ze sobą nieodłączny gwar i hałas, moje możliwości wyczerpały się w mgnieniu oka. Byłam już podirytowana i rozdrażniona, bo oczekiwanie na posiłek chciałam widzieć raczej jako spokojne siedzenie przy stole, a to niestety raczej nie idzie w parze z byciem dzieckiem.
Kiedy więc usłyszałam deklarację jednego z dzieci, że zje przygotowane przeze mnie kopytka WYŁĄCZNIE z cukrem i nijak inaczej, byłam już ugotowana. To nie jedz, nie jedz w ogóle, pomyślałam sobie ze złością, to są kopytka i albo się je spożywa wytrawnie, albo wcale! Nikt w moim domu nie będzie sobie kopytek posypywał cukrem, prędzej skonam, nie i basta!!!
I chociaż zazwyczaj sytuacja, w której dziecko wygina usta w podkówkę i ucieka z płaczem, porusza moje serce i budzi gotowość do wysłuchania oraz szukania rozwiązań, wtedy utkwiłam w tym jednym punkcie, obserwując z nieprzyjemnym zaskoczeniem wobec siebie samej, jak bardzo usztywniona jestem i nieugięta. Tu nawet nie chodziło o to, że nie miałam przestrzeni na zmianę decyzji; przecież nie muszę jej mieć, nie zawsze. Ja nie miałam przestrzeni na pozostanie w kontakcie z tym dzieckiem. Na usłyszenie, o co tak naprawdę chodzi. Na uważność, delikatność i towarzyszenie. Tylko NIE i NIE. Koniec dyskusji. Im bardziej docierał do mnie rozżalony płacz, tym bardziej usztywniałam się w sobie, tym większe NIE rozbrzmiewało mi w głowie.

 

 

Chaos

Drugim niebezpiecznym brzegiem okazał się brzeg chaosu. Zdarza mi się nieopatrznie zbliżyć do niego, i zostać wessaną przez kłębiące się tam myśli, odczucia, wrażenia i emocje. Wszystkie one pojawiają się bez jakiegoś wspólnego klucza, tak jakby jedynym punktem stycznym było dla nich to, że się tam znalazły w całej swojej intensywności, czekając jedynie sposobności na autoekspresję.

 

Do tego brzegu zepchnął mnie jakiś czas temu bolący ząb. Ząb, który odezwał się dużo wcześniej, asekuracyjnie więc od razu skontaktowałam się z dentystą, potulnie ustawiając się w kolejce oczekujących na termin wizyty. Czas płynął, ząb milczał. Aż któregoś dnia odezwał się z wielką siłą. Nie podejrzewałam, że tak niewielka część ciała potrafi tak bardzo zaburzyć funkcjonowanie całości. Słaniałam się z bólu, warczałam na wszystkich, którzy choćby spojrzeli w moją stronę. Lada dzień mieliśmy wyjechać całą rodziną, a ja zamiast szaleć zakupowo, umierałam na kanapie, szprycując się kolejnymi dawkami przeciwbólowych środków ożywczych i uczestnicząc w szaleńczym wyścigu między czasem upływającym w oczekiwaniu na przyspieszoną wizytę u dentysty, a perspektywą śmierci z bólu.

 

W chwilach, gdy pigułki przytłumiały ból i odzyskiwałam choć szczątkową łączność z mózgiem, docierało do mnie moje położenie (dosłownie i w przenośni). Zaczynałam wówczas galopadę narzekań:
Czemu ja muszę mieć zawsze takie przeboje z zębami? Znam ludzi, którzy w ogóle o to nie dbają, chodzą do dentysty raz na dekadę i wychodzą po 5 minutach z hasłem “Zdrowe, piękne zęby”. A ja ciągle coś, ciągle leczenie! Teraz, kiedy mamy wyjechać, ja spędzę ten czas na prochach. I jeszcze nie mam nowych butów, wiosna przyszła, a ja w znoszonych zimowych mam się gotować? Na nic nie mam czasu, nawet na głupie zakupy. I dzieci tak się po domu snują, nie mam jak się nimi zająć, a do jasnej cholery – czy oni sami nie mogą wykazać się inwencją trochę? Wszystko jest zawsze na mojej głowie. Jak ja czegoś nie zrobię, to już nikt. Co, już się pranie skończyło? Trzeba wywiesić i wstawić następne. Zresztą na pewno ta bluzka się nie wyprała, prosiłam, żeby uważać, jak jedzą, i nie dociera nigdy – jak ja mam potem dopierać te ubrania? Rozumiem, niemowlę, to się ubrudzi, ale takie duże konie naprawdę mogłyby trochę uważać!

 

Jak żyć?

Co począć, gdy się dobije do jednego z brzegów? Na początku – nic. Zwłaszcza brzeg chaosu jest dla mnie takim, przy którym zdecydowanie zatrzymuję się i czekam, aż myśli, emocje i wrażenia opadną jak płatki w kuli śnieżnej. Przez trzydzieści kilka lat nauczyłam się, że to najskuteczniejsza strategia – podążanie za odruchami lub uporczywe tkwienie w niedyskutowalnym NIE jakoś nigdy nie przyniosło mi oświeconego ukojenia.

 

Biorę więc głęboki wdech. I drugi. I trzeci. Świadomy, rozluźniający, przywracający kontakt z pobudzonym ciałem i miotającym się w panice umysłem. Wycofuję się do centrum swojej świadomości – bezpiecznego miejsca w głowie, z którego mogę bezpiecznie obserwować to, co się dzieje, i spokojnie poczekać, aż dziać się przestanie. Będąc na brzegu nie jestem w stanie podejmować decyzji uwzględniających zarówno mnie, jak i drugiej osoby. Nie jestem w stanie działać dla swojego dobra, nawet jeśli w danej chwili jestem przekonana, że to właśnie robię.

 

Nic nie mów, nic nie rób. O ile ktokolwiek w otoczeniu nie znajduje się w stanie zagrożenia życia lub zdrowia – a zazwyczaj takim stanem nie jest (mimo wszystko) chęć posypania kopytek cukrem, pokój zawalony klockami lego bądź rozrzucone w przedpokoju buty. Nawet, jeśli dzieje się to po raz setny w tej dobie. Naprawdę nic się nie stanie, jeśli moje dzieci nie usłyszą tu i teraz, natychmiast, co myślę o bałaganie pozostawionym w salonie – za piętnaście minut z wielkim prawdopodobieństwem będę gotowa powiedzieć to tak, żeby dotrzeć do nich faktycznie z tym, co dla mnie ważne, a nie tylko ulać nieco bólu i frustracji.

 

 

Mogą wtedy dziać się zadziwiające rzeczy. Tak, jak w sytuacji z kopytkami. Głęboki wdech zatrzymał mnie na tyle, bym miała siły odkryć, że moim głównym zmartwieniem w tej sytuacji jest projekcja, że MOJE własne dzieci zechcą cukru. Cudze jak cudze, skoro (jak twierdzą) w domu tak jadają, nie moja to rzecz. Wolałabym jednak, aby moje cukru unikały. Kopytka stygną, dziecko płacze, podejmuję szybką decyzję:

– Słuchajcie, moja trudność polega na obawie, że kiedy posypię mu ten obiad cukrem, wy wszyscy też będziecie tak chcieli, a na to, jak czuję, nie mam zgody w tej chwili.

Cisza. Sześć par oczu wlepionych we mnie z bezgranicznym zdumieniem. W odpowiedzi słyszę oburzone pytanie:
– No co ty, kopytka z cukrem? Nigdy w życiu!

 

*Metafora brzegu chaosu i skostnienia pochodzi z książki „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko” D. Siegla i Tiny Payne Bryson

 

Czytaj więcej