Między chaosem a brzegiem skostnienia*

Wszystko jest dobrze, jak jest dobrze. Gdy jestem otwarta, elastyczna, uważna na to, co się dzieje we mnie i wokół mnie. Płynę sobie wtedy tą rzeczką życia, zgrabnie omijając różne trudne sytuacje, bądź wychodząc im odważnie naprzeciw.

Ale nie zawsze tak jest. Czasem zbliżam się niebezpiecznie do jednego z brzegów, tracąc niejako kontakt z rzeczywistością i ten cudowny stan gotowości na to, co się wydarzy.

 

 

Skostnienie

“Nie. Po prostu nie” mówię w takiej chwili i twardo obstaję przy swoim. Tak było kilka tygodni temu – wydawałam obiad kilkorgu dzieciom – swoim i znajomych. Spędziłam z nimi pół dnia sama, dzielnie służąc pomocą w szukaniu zagubionych przedmiotów, wspierając w konfliktach, towarzysząc w emocjach. Jakoś to płynęło nam wszystkim, dopóki dzieci przebywały w podgrupach, w różnych częściach domu i przestrzeni wokół niego. Kiedy jednak cała ta wesoła kompania pojawiła się w kuchni, przynosząc ze sobą nieodłączny gwar i hałas, moje możliwości wyczerpały się w mgnieniu oka. Byłam już podirytowana i rozdrażniona, bo oczekiwanie na posiłek chciałam widzieć raczej jako spokojne siedzenie przy stole, a to niestety raczej nie idzie w parze z byciem dzieckiem.
Kiedy więc usłyszałam deklarację jednego z dzieci, że zje przygotowane przeze mnie kopytka WYŁĄCZNIE z cukrem i nijak inaczej, byłam już ugotowana. To nie jedz, nie jedz w ogóle, pomyślałam sobie ze złością, to są kopytka i albo się je spożywa wytrawnie, albo wcale! Nikt w moim domu nie będzie sobie kopytek posypywał cukrem, prędzej skonam, nie i basta!!!
I chociaż zazwyczaj sytuacja, w której dziecko wygina usta w podkówkę i ucieka z płaczem, porusza moje serce i budzi gotowość do wysłuchania oraz szukania rozwiązań, wtedy utkwiłam w tym jednym punkcie, obserwując z nieprzyjemnym zaskoczeniem wobec siebie samej, jak bardzo usztywniona jestem i nieugięta. Tu nawet nie chodziło o to, że nie miałam przestrzeni na zmianę decyzji; przecież nie muszę jej mieć, nie zawsze. Ja nie miałam przestrzeni na pozostanie w kontakcie z tym dzieckiem. Na usłyszenie, o co tak naprawdę chodzi. Na uważność, delikatność i towarzyszenie. Tylko NIE i NIE. Koniec dyskusji. Im bardziej docierał do mnie rozżalony płacz, tym bardziej usztywniałam się w sobie, tym większe NIE rozbrzmiewało mi w głowie.

 

 

Chaos

Drugim niebezpiecznym brzegiem okazał się brzeg chaosu. Zdarza mi się nieopatrznie zbliżyć do niego, i zostać wessaną przez kłębiące się tam myśli, odczucia, wrażenia i emocje. Wszystkie one pojawiają się bez jakiegoś wspólnego klucza, tak jakby jedynym punktem stycznym było dla nich to, że się tam znalazły w całej swojej intensywności, czekając jedynie sposobności na autoekspresję.

 

Do tego brzegu zepchnął mnie jakiś czas temu bolący ząb. Ząb, który odezwał się dużo wcześniej, asekuracyjnie więc od razu skontaktowałam się z dentystą, potulnie ustawiając się w kolejce oczekujących na termin wizyty. Czas płynął, ząb milczał. Aż któregoś dnia odezwał się z wielką siłą. Nie podejrzewałam, że tak niewielka część ciała potrafi tak bardzo zaburzyć funkcjonowanie całości. Słaniałam się z bólu, warczałam na wszystkich, którzy choćby spojrzeli w moją stronę. Lada dzień mieliśmy wyjechać całą rodziną, a ja zamiast szaleć zakupowo, umierałam na kanapie, szprycując się kolejnymi dawkami przeciwbólowych środków ożywczych i uczestnicząc w szaleńczym wyścigu między czasem upływającym w oczekiwaniu na przyspieszoną wizytę u dentysty, a perspektywą śmierci z bólu.

 

W chwilach, gdy pigułki przytłumiały ból i odzyskiwałam choć szczątkową łączność z mózgiem, docierało do mnie moje położenie (dosłownie i w przenośni). Zaczynałam wówczas galopadę narzekań:
Czemu ja muszę mieć zawsze takie przeboje z zębami? Znam ludzi, którzy w ogóle o to nie dbają, chodzą do dentysty raz na dekadę i wychodzą po 5 minutach z hasłem “Zdrowe, piękne zęby”. A ja ciągle coś, ciągle leczenie! Teraz, kiedy mamy wyjechać, ja spędzę ten czas na prochach. I jeszcze nie mam nowych butów, wiosna przyszła, a ja w znoszonych zimowych mam się gotować? Na nic nie mam czasu, nawet na głupie zakupy. I dzieci tak się po domu snują, nie mam jak się nimi zająć, a do jasnej cholery – czy oni sami nie mogą wykazać się inwencją trochę? Wszystko jest zawsze na mojej głowie. Jak ja czegoś nie zrobię, to już nikt. Co, już się pranie skończyło? Trzeba wywiesić i wstawić następne. Zresztą na pewno ta bluzka się nie wyprała, prosiłam, żeby uważać, jak jedzą, i nie dociera nigdy – jak ja mam potem dopierać te ubrania? Rozumiem, niemowlę, to się ubrudzi, ale takie duże konie naprawdę mogłyby trochę uważać!

 

Jak żyć?

Co począć, gdy się dobije do jednego z brzegów? Na początku – nic. Zwłaszcza brzeg chaosu jest dla mnie takim, przy którym zdecydowanie zatrzymuję się i czekam, aż myśli, emocje i wrażenia opadną jak płatki w kuli śnieżnej. Przez trzydzieści kilka lat nauczyłam się, że to najskuteczniejsza strategia – podążanie za odruchami lub uporczywe tkwienie w niedyskutowalnym NIE jakoś nigdy nie przyniosło mi oświeconego ukojenia.

 

Biorę więc głęboki wdech. I drugi. I trzeci. Świadomy, rozluźniający, przywracający kontakt z pobudzonym ciałem i miotającym się w panice umysłem. Wycofuję się do centrum swojej świadomości – bezpiecznego miejsca w głowie, z którego mogę bezpiecznie obserwować to, co się dzieje, i spokojnie poczekać, aż dziać się przestanie. Będąc na brzegu nie jestem w stanie podejmować decyzji uwzględniających zarówno mnie, jak i drugiej osoby. Nie jestem w stanie działać dla swojego dobra, nawet jeśli w danej chwili jestem przekonana, że to właśnie robię.

 

Nic nie mów, nic nie rób. O ile ktokolwiek w otoczeniu nie znajduje się w stanie zagrożenia życia lub zdrowia – a zazwyczaj takim stanem nie jest (mimo wszystko) chęć posypania kopytek cukrem, pokój zawalony klockami lego bądź rozrzucone w przedpokoju buty. Nawet, jeśli dzieje się to po raz setny w tej dobie. Naprawdę nic się nie stanie, jeśli moje dzieci nie usłyszą tu i teraz, natychmiast, co myślę o bałaganie pozostawionym w salonie – za piętnaście minut z wielkim prawdopodobieństwem będę gotowa powiedzieć to tak, żeby dotrzeć do nich faktycznie z tym, co dla mnie ważne, a nie tylko ulać nieco bólu i frustracji.

 

 

Mogą wtedy dziać się zadziwiające rzeczy. Tak, jak w sytuacji z kopytkami. Głęboki wdech zatrzymał mnie na tyle, bym miała siły odkryć, że moim głównym zmartwieniem w tej sytuacji jest projekcja, że MOJE własne dzieci zechcą cukru. Cudze jak cudze, skoro (jak twierdzą) w domu tak jadają, nie moja to rzecz. Wolałabym jednak, aby moje cukru unikały. Kopytka stygną, dziecko płacze, podejmuję szybką decyzję:

– Słuchajcie, moja trudność polega na obawie, że kiedy posypię mu ten obiad cukrem, wy wszyscy też będziecie tak chcieli, a na to, jak czuję, nie mam zgody w tej chwili.

Cisza. Sześć par oczu wlepionych we mnie z bezgranicznym zdumieniem. W odpowiedzi słyszę oburzone pytanie:
– No co ty, kopytka z cukrem? Nigdy w życiu!

 

*Metafora brzegu chaosu i skostnienia pochodzi z książki „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko” D. Siegla i Tiny Payne Bryson

 

Czytaj więcej

Siła podnoszenia się

Wracamy do domu po jakimś mega intensywnym wyjeździe do miasta. Marzę tylko o ciepłym obiedzie, kawie i sofie. Podjeżdżam pod bramę i mówię do jednego z dzieci, aby mi ją otworzyło.

W odpowiedzi słyszę spokojne i stanowcze “Nie”. Powtarzam tę prośbę-nieprośbę, odpowiedź jest taka sama, jak wcześniej.

 

 

W idealnym świecie biorę głęboki oddech, wysiadam, otwieram i wjeżdżam. Mam szacunek do tej dziecięcej granicy, do autonomii, do prawa odmowy.

 

Ale to nie jest idealny świat, nie dzisiaj.

 

Wysiadam wkurzona, trzaskam drzwiami, otwieram tę cholerną bramę sama, wsiadam, podjeżdżam, jedno skrzydło się zamyka, wysiadam, trzaskam, otwieram, wsiadam, wjeżdżam ostro na podjazd, wysiadam, trzaskam, emocje buzują w najlepsze, rzucam jakiś bardzo nieprzychylny komentarz o nieruszaniu czterech liter z fotela i wkurzona wchodzę do domu.

 

Długo później, kiedy emocje opadają, jestem przybita. Nie tak chciałam się komunikować ze światem, z dziećmi, nie tak chciałam podchodzić do trudnych sytuacji. Całkiem wysoko na liście moich rodzicielskich priorytetów usadowiłam wspieranie dziecięcej autonomii i utwierdzanie w przekonaniu, że odmawianie innym nie jest niczym złym. Skreśliłam ten priorytet w tamtej chwili.

 

I już nie pamiętam o niczym innym. Nie pamiętam tych momentów, gdy wspinałam się na wyżyny rodzicielstwa, przyjmując emocje, wielkie emocje, trudne emocje kilku małych osób naraz. Nie pamiętam, jak przekraczałam siebie, swoje zmęczenie, rozdrażnienie, odpowiadając na potrzeby, pragnienia i prośby. Nie pamiętam całokształtu, utknęłam w tym jednym nieszczęsnym punkcie niedzielnego popołudnia, kiedy nie zdążyłam się wspiąć na rodzicielskie Himalaje i pozostałam w absolutnej dolinie własnych zamierzeń.

 

Nie chcę tkwić w tym miejscu. Czuję żal, że tak wyszło, ale chcę go przeżyć do końca i pójść dalej. Chcę odbudować relację, pamiętając, że takie sytuacje są niejako wpisane w codzienne życie -i mimo wszystko, mogą służyć i mi samej, i dziecku, które w nich uczestniczyło.
Mi – bo utwierdzają mnie w moich przekonaniach, co jest dla mnie ważne,
i jak chcę działać w podobnych chwilach. Następnym razem.
Dziecku – bo to okazja do pokazania, co można zrobić, gdy coś “poszło nie tak”. Gdy nie zapanuje się nad odruchem i zrani swoim działaniem bliską osobę.

 

 

Zatem, gdy żal wybrzmi do ostatniej nuty, chcę porozmawiać. Nie tyle skupiać się na usprawiedliwianiu czy wynagradzać krzywdę (mam poważne wątpliwości, czy to w ogóle możliwe), ile uznać, że w tamtej chwili ostre słowa były trudne dla dziecka, że może czuło strach, może smutek, może zabrakło mu poczucia bezpieczeństwa. Mówię o swoim żalu, że tak się stało – i zastanawiamy się, co kolejnym razem moglibyśmy zrobić razem, aby pomóc sobie nawzajem (wersja raczej dla starszych dzieci).

 

Ta rozmowa nie tylko pomaga dziecku uporządkować i zrozumieć to, co zaszło, nazwać rzeczy po imieniu – ale też pokazuje, że te trudne chwile po prostu się zdarzają. I że mimo wszystko relacja zawsze jest do odbudowania, a bliskość można pogłębić nawet wtedy, gdy byliśmy bardzo od siebie daleko. To, jak się sprawy potoczyły, nie definiuje mnie jako matki, nie określa mojego rodzicielstwa, nie przesądza niczego. Ważny jest całokształt i to, co się dzieje po tych chwilach “upadku”. Kiedy byłam nastolatką, przeczytałam gdzieś wywiad z Dorotą Stalińską, i zapamiętałam z niego słowa: “Moja siła polega na tym, że umiem się podnosić”. Różne sentencje w tym czasie dorastania sobie zapisywałam, różne poruszały mnie gdzieś w głębi – ale tę zapamiętałam aż do dziś i chcę pamiętać ją zawsze.

 

 

Podnoszę się więc, odbudowuję to, co chwilowo zerwane i chcę iść dalej.

– Jest mi żal, bo chciałabym tak wyrażać swoje zdenerwowanie, żeby każdy mógł czuć się z tym bezpiecznie.

– Mamo, wtedy nie było bezpiecznie, ale wiem, że czasem umiesz to zrobić.

 

Uśmiecham się w myślach. Kiedy czuję i słyszę, że umiem, to chcę tego robić więcej i częściej, nawet jeśli nie zawsze będę o tym pamiętać. Wtedy przecież mogę się podnieść.

Foto: Irene Dávila

Czytaj więcej

Rodzicielstwo bliskości nie działa!*

Jeśli Twoje dziecko krzyczy, płacze, wścieka się, kłóci z rodzeństwem, przechodzi trudne etapy (słynny “bunt dwulatka”!) – reklamacji nie uwzględnia się.

 

 

Uważność, empatia i pogłębianie wzajemnych relacji to nie jest sposób na to, by dziecko chodziło jak w zegarku. Są na to inne sposoby, o czym pisał Gonzalez w książce “Mocno mnie przytul”. Bardziej restrykcyjne i autorytarne; czy skuteczne – nie wiem i nie chcę wiedzieć.

 

Wiem natomiast, że – bez względu na metody wychowawcze – dzieci na całym świecie rozwijają się w podobny sposób. Nie potrafią radzić sobie z emocjami, więc radzą sobie tak, jak potrafią. Jeśli rzucają się podłogę, długo i głośno płaczą nie dostając tego, czego chcą – to nie dlatego, że daliśmy im sobie wejść na głowę, tylko dlatego, że taka jest dynamika rozwoju. Znam rodziny, które pielęgnują podejście empatyczne i takie, które są bardziej skupione na egzekwowaniu posłuszeństwa i odpowiednich zachowań – z obserwacji różnych sytuacji wysuwa się wniosek, że dzieci we wszystkich tych rodzinach zachowują się podobnie (przynajmniej wyjściowo).
To nie rodzicielstwo bliskości jest przyczyną trudnych zachowań, tylko życie.

 

Jeśli pielęgnujemy relację z dzieckiem, to efektem będzie wypielęgnowana relacja, a nie grzeczne dziecko. Po prostu.

 

Nie jest też tak, że na niektóre dzieci podejście bliskościowe “nie działa”. Bliskość jest potrzebna wszystkim, empatii i zrozumienia, wspierania i szacunku pragną wszyscy – duzi i mali, spokojni i żywiołowi, wymagający i łatwo dopasowujący się do zastanych warunków. Wszyscy. Rodzicielstwo bliskości daje narzędzia, aby zaspokoić te bazowe potrzeby – i owszem, w efekcie dzieci mogą poczuć się lepiej, ale to nie znaczy, że ich życie będzie pasmem nieustającej szczęśliwości.

 

To jest ten moment, w którym uaktywnia się pytanie: o co mi chodzi? Do czego dążę, ja – rodzic? Co jest dla mnie ważne?

Bardzo dobrze rozumiem tę naglącą potrzebę pokazania światu efektów naszych rozmów z dziećmi i pochylania się nad ich problemami. Stosowania rozwiązań bezprzemocowych, opartych na zaufaniu i szacunku.

Chciałoby się, żeby tak choć raz objawiły się wszystkim wygrażającym nam nad głowami, że hodujemy sobie żmije na własnym łonie, że Ballada o Januszku i co tam jeszcze. Znam to doskonale.

 

A jednocześnie wiem, że droga, którą wybrałam, nie zmierza w tę stronę. Nie obiera sobie za cel pokazywanie komukolwiek czegokolwiek. To droga wewnętrzna, między mną a dzieckiem, nie między mną a otoczeniem. Dlatego tak ważne jest, abym wiedziała, dlaczego wybrałam to podejście i co ono mi daje.

 

Dlatego nie chcę zabraniać wyjść na podwórko dziecku, któremu zdarza się spóźniać z powrotem, nawet często. Owszem, być może wtedy szybciej przestałoby się spóźniać – ze strachu przed karą, moim celem nie jest jednak uzyskanie szybkiego efektu, tylko zrozumienie, dlaczego pojawia się ta trudność, i jak możemy ją przezwyciężyć, grając wciąż w jednej drużynie.

 

Tak, to prawda – świat nie będzie wobec moich dzieci rodzicem bliskości. Czasem będzie je karcił, może wychłoszcze, odrzuci.

Dlatego naprawdę nie ma potrzeby, abym i ja to robiła. Nasza więź jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, żaden człowiek nigdy nie pokocha ich w taki sposób, jaki jest moim udziałem.
Decydując się na bliskościowe podejście nie szukam efektów, tylko okazji do zbudowania wyjątkowej, silnej relacji, uodparniającej na wszystkie chłosty świata.

I głównie o to chodzi.

 

* te słowa jako pierwsza napisała Marta z Pasikoni

Czytaj więcej

Prawa rodzica

Znać swoje granice i rozpoznawać dziecięce, szanując je jak swoje własne. Wiedzieć, co dla mnie ważne, co mogę odpuścić, czemu robię tak, a nie inaczej.

 

Mieć przestrzeń dla emocji dziecka, z otwartymi ramionami przyjmując wszystkie – od głupawki z radości po galopującą wściekłość.

 

Pamiętać, że za każdym zachowaniem kryją się konkretne potrzeby. Że kiedy dziecko zachowuje się w skandaliczny sposób, to tylko dlatego, że inaczej nie umie i potrzebuje wsparcia dorosłych w uporaniu się z tym, co przeżywa.

 

Pielęgnować autonomię dziecka. Każde własne NIE przeżuć trzy razy, zanim się je wypluje; a właściwie, czemu nie? Szukać innych rozwiązań dla konfliktowych sytuacji, podążać za tym, co dla dziecka ważne, nie oceniać jego wyborów – dbać o bezpieczeństwo, ale nade wszystko dawać przestrzeń dla doświadczania samodzielności.

 

Wspierać dzieci w rozwiązywaniu konfliktów mediując zamiast sędziować. Wyzbyć się etykietek i schematów patrzenia na te konflikty, dawać oparcie zdejmując z dzieci trudne emocje i zostawiając im przestrzeń na dogadywanie się.

 

Dawać siebie, siebie i jeszcze raz siebie. Uważność, zaangażowanie, otwartość, miłość, empatię. Przezwyciężając siebie w codzienności udowadniać (niekoniecznie zawsze, ale jednak znacząco często), że to, z czym przychodzi dziecko, ważniejsze jest niż internet, książka, umyte naczynia.

 

Można zmęczyć się samym czytaniem.

 

I chociaż każde z powyższych zdań tworzy mój osobisty zbiór rodzicielskich wskazówek na każdy dzień, to mam bardzo mocne doświadczenie, że nie mogę dać komuś tego, czego nie mam dla siebie samej.
Jestem tak samo ważna, warta szacunku i miłości, jak moje dzieci. Mam takie samo prawo do dbania o siebie i swoje potrzeby, jak dbam o te dziecięce. Mam prawo być zmęczona, zniechęcona, zdenerwowana, wykończona, błądząca gdzieś myślami, przeżywająca trudności czasowo zamykające na kontakt z drugim człowiekiem.

 

Mam prawo dostawać gęsiej skórki, gdy słyszę kłótnię w dziecięcym pokoju. I mam prawo nie pójść tam i nie udzielić dzieciom wsparcia i pomocy, gdy sama tego wsparcia potrzebuję.

 

Mam prawo nie wiedzieć, dlaczego nie chcę się na coś zgodzić. Mam prawo dać sobie czas do namysłu i odkrycia, dlaczego jestem przeciwna – a do tego czasu nie zgadzać się bez uzasadnienia.

 

Mam prawo nie mieć siły. Czekać na wiosnę i słońce jak na wybawienie, a do tego czasu nie gorszyć się, gdy odkrywam, że znów nie znalazłam w sobie empatii dla dziecięcych dramatów. Nie muszę być zawsze oazą spokoju, może mi się przelewać, mogę płakać z bezsilności, mogę mieć dosyć trudnego etapu rozwoju.

Mam prawo być wyrozumiałą dla siebie tak, jak jestem dla dzieci. Wkładam masę zaangażowania w to, żeby je rozumieć, szanować, nie oskarżać i nie skupiać się na ich potknięciach – i dokładnie to samo mogę fundować sobie.

Mam prawo popełniać błędy – czy też, jak kto woli, postępować i odzywać się nie zawsze tak, jak bym chciała.

Mam prawo nie być studnią bez dna, potrzebować czyjegoś wsparcia, aby doładować się i wrócić z nowymi siłami w swoje rodzicielstwo.

Mam prawo dbać o te siły nie tylko wtedy, gdy się kończą, ale regularnie, nawet wtedy, gdy mam ich jeszcze spory zapas.

 

Zresztą, te wszystkie rodzicielskie prawa, co do których jestem absolutnie przekonana, mają swoje odbicie w jednym z praw dzieci:

 

„Dzieci mają prawo do życia z rodzicami, którzy nie udają, że są nadludźmi.” Jesper Juul

Czytaj więcej