Krótka historia pewnej złości

Poprztykałam się z córką. Ściślej – ona poprztykała się ze mną, gdy zabroniłam jej czegoś, a może kazałam jej coś – nieistotne. Wkurzyła się nieźle i nagadała mi, że ona nie będzie (albo będzie), że co to ma znaczyć i w ogóle. Po czym zdjęła z tablicy laurkę, którą wręczyła mi kilka tygodni wcześniej i uciekła z nią do swojego pokoju.

 

 

Po kilku minutach laurka wróciła do mnie, prezentując starannie zamalowane wszystkie wcześniejsze życzenia zdrowia, wyznania miłości, uściski, buziaczki i serduszka. Powrót laurki córka opatrzyła stosownym komentarzem „Nie kocham Cię!”.

 

– Ja ciebie kocham – odpowiedziałam niezbyt mądrze i rezolutnie, ale w końcu i najlepszym zdarzają się niezbyt mądre odpowiedzi.

 

Na te słowa córka porwała laurkę i znów uciekła do pokoju. Wróciła szybciej niż poprzednio, a laurka tym razem krzyczała do mnie wyzywającym poleceniem: Nie masz kochać mnie!!!

 

A w ogóle to jesteś durna – dorzuciła córka drwa pod ten ogień.

 

Zasadniczo jestem dość gruboskórna wobec takich wyznań. Umiem czytać między słowami i różne gorsze teksty przyjmowałam bez mrugnięcia okiem, nie tylko na zewnątrz.

 

Ale tym razem poczułam lekkie naciągnięcie jakiejś struny gdzieś w środku mnie.

 

– To mi się akurat nie podobało. Jeśli jesteś na mnie zła, powiedz, że jesteś zła, zamiast mnie obrażać – powiedziałam spokojnie, bo struna naciągnęła się nie tak znowu mocno.

 

Ale ostatnie słowa wypowiedziałam już w próżnię, bo córka kolejny raz zniknęła w swoim pokoju.

 

Zajęłam się swoimi sprawami i zapomniałam w mgnieniu oka o sytuacji, zaskoczyło mnie więc, gdy po dłuższej chwili dziewczę wróciło z nową (!) laurką. Piękna tęcza, serduszka, uściski i buziaczki.

 

– Teraz już Cię kocham mamo – wyznała córka i poszła się bawić.

 

Tyle razy już to przerabiałam, tyle razy doświadczałam niesamowitej mocy niezaprzeczania emocjom, a mimo to wciąż wobec tej potęgi tak prostego rozwiązania staję jak wryta z niemądrze rozdziawioną buzią.

 

Nie zawsze tak to się kończy i nie zawsze tak wygląda. Zawsze jednak takie sytuacje krzyczą do mnie, że to dobra droga.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Szacuneczek

Do dzieci należy odnosić się z szacunkiem. Zdecydowana większość rodziców, ba – dorosłych w ogóle, zgodzi się z tym stwierdzeniem. Nie krzyczeć, nie poniżać, nie zastraszać, nie wyszydzać. No, wiadomo, w czym rzecz.

 

Jednak w szacunku chodzi o coś więcej niż zestaw różnego rodzaju „nie”.

 

Ostatnio uświadomiłam sobie to „więcej”, gdy jechałam ze swoją dwuipółlatką autobusem. Trzymała w ręku śliweczkę, nadgryzioną jeszcze na przystanku.

 

Zapytałam, czy będzie ją jadła. Odpowiedziała, że nie – tylko sobie trzyma.

 

Jakoś mi to nie dawało spokoju, taka nadgryziona śliweczka w tym autobusie, to niewygodnie chyba. Zapytałam ponownie. Odparła z uśmiechem, że trzyma sobie. Może Ci schowam? zapytałam usłużnie. Nie, potrzymam.

 

Po jakiejś chwili chciałam zapytać po raz trzeci – i nagle nie wiem zupełnie skąd, wyobraziłam sobie, że jadę z moim mężem. I że to on trzyma śliweczkę. Jakoś trudno mi było rozciągnąć wyobraźnię tak, żeby odmalować wizję siebie samej, pochylającej się nad mężem i usłużnie co i rusz dopytującej się o tę śliwkę. Jak chce, to niech trzyma. Chyba wie, co robi.

 

Uderzyło mnie to. Jasne, dorosły to nie dziecko, dziecko to nie dorosły. Ile razy jednak działam nie w trosce o dobro dziecka, tylko z obawy, co ludzie pomyślą, bądź w przeświadczeniu, że to małe jest jeszcze takie nierozumne, trzeba nieustannie decydować za nie? Korygować, napominać, podpowiadać, tłumaczyć?

 

Śliweczka. Chodzenie w spodniach, które już są przykrótkie. Zakładanie grubej zimowej czapki, gdy dopiero rozkręca się wrzesień. Smarowanie dżemem sera. Wypatrywanie w bibliotece najbardziej kiczowatej i głupiej książki, a potem czytanie jej w kółko od nowa. Nieustanne zapominanie, gdzie się odłożyło legitymację, komórkę, plecak.

 

I jakoś mimo przeświadczenia o należnym dzieciom szacunku, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w identycznych sytuacjach potraktowałabym dzieci zupełnie inaczej, niż dorosłych.

 

Dlatego lubię sobie czasem, nawet często, robić tzw. test sąsiadki. Kiedy pojawia się napięta sytuacja z którymkolwiek dzieckiem, zanim coś zrobię, podstawiam sobie w miejsce pociechy sąsiadkę. Trochę absurdalnie, bo trudno wyobrazić sobie, że sąsiadka rzuca się na podłogę, gdy jej nie poczęstuję ciasteczkiem – mimo wszystko skutecznie mnie otrzeźwia. Gdy syn odmawia pójścia do sklepu, gdy dzieci kręcą się w kuchni, a ja potrzebuję spokoju, gdy mówią mi przykre rzeczy – „dodaję” im w myślach te dwadzieścia parę lat.

 

I od razu wiem, co to znaczy traktować dzieci z szacunkiem.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Lustro

Kiedy się uderzy, wrzeszczy wniebogłosy. Płacze, stęka, syczy z bólu, wręcz teatralnie nieraz. Gdy coś nie idzie zgodnie z planem, nie udaje się namalować tak jak sobie wymyśliło, klocek nie chce się przyczepić do klocka, albo nie umie zawiązać kokardki – złość jest ogromna. Choleryczna. Wrzeszczy, zarzeka się, że nigdy więcej, wszystko jest głupie i w ogóle.

 

Łatwo się zniechęca – trzeba się nieźle nagimnastykować, by pokazać, że warto nie poddawać się przy pierwszym niepowodzeniu.

 

Jest wrażliwe. Bardzo. Łatwo je urazić, emocje i nastroje z otoczenia wychwytuje jak radar.

 

Bywa trudno z takim dzieckiem. No, mi bywało. Nawet tak, że miałam wyrzuty sumienia, bo inne jakoś mi łatwiej kochać, łatwiej im towarzyszyć. A przy nim jestem napięta, kontroluję każdy ruch, każde słowo – żeby nie wyczuło, że mi trudno.

 

A i tak czuło.

 

Moja miłość była racjonalna – wiedziałam, że gdyby cokolwiek – skoczę w ogień. Ale na co dzień spalałam się w tej relacji bardzo. I pożerały mnie wyrzuty sumienia. Co to za matka, która musi zmuszać się do przebywania ze swoim dzieckiem?

 

Bywały momenty, że żyliśmy jak pies z kotem. Ja i ono.

 

A potem odkryłam jego zdolności. Tak zbieżne z moimi, gdy byłam dzieckiem. Połykanie książek, opowiadanie innym rozmaitych historii; namiętne przelewanie na papier tego, co rodziło się w głowie.

 

Odkryłam też pogrzebaną gdzieś tam dawną siebie – dziewczynkę, która rwała z wściekłości nieudany rysunek. Płakała i krzyczała, gdy uczyła się jeździć na rowerze i nie była zadowolona z efektów. Która postawiła kiedyś pół domu na alarm, bo wbił jej się w kolano okruszek z podłogi (bolało!).

 

Odezwały się we mnie wszystkie raniące słowa i sytuacje, których doświadczyłam jako dziecko, nierozumiana w swoich przeżyciach. Etykietka histeryczki. Choleryczki. Nadwrażliwca.

 

Przeglądam się w tym dziecku jak w lustrze. Nie zawsze byłam zadowolona z tego, co widziałam. Chcemy w końcu dla naszych dzieci lepiej, niż sami mieliśmy. Chciałam, by było „lepsze”, aby nie musiało zmagać się tak, jak ja wiele lat temu. A czasem trochę z automatu reagowałam tak, jak kiedyś reagowano na moje zachowania.

 

To odkrycie było wyzwalające. Katharsis. Miłość – nie, nie wybuchła – przyszła spokojnie, mocna i silna, pewna siebie, pewna nas.

 

Rozumiem je tak, jak nikt inny na świecie. Przeglądam się w nim do dziś – teraz już ze zrozumieniem, spokojem, choć nie bez cierpienia czasami.

 

Mamy swój sekretny język, nieodczytywalny dla innych.

 

Ja i moje lustro.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej