Współpracuj!

Czasami zastanawiam się, jakby to było, gdyby dzieci zaczęły mówić do dorosłych tak, jak dorośli mówią do dzieci.

 

Nie, nie wyjdziemy teraz do sklepu, jestem zajęta – kąpię laleczki. Pójdziemy później. Przestań się awanturować, jak będę mogła, to pójdziemy, powiedziałam przecież. Znajdź sobie teraz jakieś inne zajęcie.

 

Ile razy mam ci powtarzać, że nie zamierzam teraz kłaść się spać?! Uparłaś się, że wszystko ma być tak, jak ty chcesz.

 

Mówiłem ci milion razy – nie cierpię kaszy, na śniadanie chcę jeść płatki. Ciągle ich nie kupujesz. Przecież tłumaczyłem ci, że to dla mnie ważne. Kiedy zaczniesz współpracować?

 

Na placu są dzieci. Wychodzimy teraz. Teraz na plac. Tu masz buty, zakładaj szybko. Nie odnoś ich na miejsce, tylko zakładaj! Albo będziesz ze mną współpracować, albo będzie naprawdę niemiło!

 

Brzmi śmiesznie, może trochę strasznie i mocno absurdalnie.

 

Myślę, że tak właśnie brzmimy my, dorośli – wiele razy, gdy próbujemy dzieciom coś wytłumaczyć, przekonać do swojego punktu widzenia, zachęcić do współpracy.
Niestety, w takich sytuacjach słowo “współpraca” wydaje się być śmieszne.
Śmieszne, bo kompletnie rozmijające się ze swoim pierwotnym znaczeniem.

 

Jakie to znaczenie? Pierwszy z brzegu internetowy słownik rozstrzyga:
Współpraca, inaczej współdziałanie, to zdolność tworzenia więzi i współdziałania z innymi, umiejętność pracy w grupie na rzecz osiągania wspólnych celów.
Synonimy? Partnerstwo, równorzędność, udział, wkład.

 

Dlaczego się rozmija? Bo używamy go w sytuacjach, gdy chcemy, aby dziecko tańczyło do zapodanej mu przez nas melodii. Mówimy “współpracuj” a myślimy “rób, co ci każę”. Ostatnia rzecz, która przychodzi nam do głowy, to jakaś tam równorzędność z dzieckiem. Ma być tak a tak i już.

 

Dopóki idziemy tą drogą, nasze myśli brzmią dla dzieci tak, jak komunikaty otwierające ten felieton.

 

Żeby było jasne – absolutnie nie podważam przywódczej roli rodzica, jego większego doświadczenia życiowego i zdolności przewidywania oraz umiejętności ustalania priorytetów. A także prawa do dbania o własne granice.
Ja tylko jestem przeciwna udawaniu, że wymuszanie na drugiej osobie czegokolwiek jest współpracą, a sprzeciw przymuszanej osoby do wywierania na nią nacisku – brakiem współpracy.

 

Jeśli naprawdę chcę współpracować, to muszę zacząć od wspólnego celu. Niektóre cele pojawiają się same z siebie, np. w propozycji pójścia na lody. Nie muszę wtedy raczej się głowić, jak zachęcić dzieci do współpracy.

Tego celu nie ma w sytuacji, gdy moje dziecko jest pochłonięte zabawą, a ja chcę właśnie wyjść po zakupy.
Dwa odległe od siebie zadania, dwa różne cele.

Co może je połączyć? Uwaga, powieje banałem!…miłość.
Miłość, która sprawia, że to, co ważne dla kochanej osoby, ważne też dla mnie. Że chcę spojrzeć jej oczami. Że zamiast narzucać swoją wolę, szukam nowych rozwiązań, wróć – szukamy ich razem.
I to ona sprawia, że dzieci potrafią angażować się w czynności, które są ważne dla rodziców.

 

– Ale miasto zbudowałeś! Są ulice, domki..
– Tak, i cukiernia, zobacz.
– O, pomyślałeś też o cukierni!
– Tak, ten pan teraz właśnie jedzie na pączka.
– Mmmm…Teraz, kiedy ta zabawa trwa w najlepsze, nie wiem, czy spodoba ci się pomysł pójścia do prawdziwego sklepu.
– Nie mogę.
– Tak myślałam. Ja też wcale nie lubię przerywać fajnych zajęć. Patrzę na zegarek i widzę, że jest taka godzina, o której powinnam zacząć już przygotowywać obiad. Chcę pójść do sklepu po zakupy, a ty chcesz się nadal bawić. Pomożesz mi znaleźć jakieś rozwiązanie?
– Ty pójdź, a ja się pobawię.
– Tak byłoby najwygodniej, niestety – nie możesz zostać sam w domu.
– To nie idź po zakupy.
– To też jest jakieś rozwiązanie, niestety wtedy będziemy głodni.
– Mamo, muszę tylko zawieźć tego pana na pączka, a potem do szpitala, i mogę iść z tobą.
– Do szpitala?
– Tak. Ten pączek będzie nieświeży.
– Czy ten pan wyzdrowieje?
– Tak, spokojnie, nie martw się.
– I wtedy będziesz gotowy, żeby iść ze mną?
– Tak.

 

O tym, że to nie jest żaden trick, najdobitniej świadczy fakt, że nie zawsze tak to wygląda. Czasem słyszymy “nie, nigdy, nie chcę” i trudno nam się przebić przez chwilowo wzniesiony mur.
I jeśli można, warto się wycofać.
A jeśli nie można? Mus to mus, nie ma dyskusji rzecz jasna. Jednak nazywanie musu “współpracą” jest nieporozumieniem.

 

Bo jeśli już tak przy tej współpracy się upieramy, to dzieci zawsze współpracują, tylko na głębszym poziomie, niż nasz wzrok na co dzień sięga.
Nawet, kiedy nie wykonują naszych poleceń, kiedy się nam sprzeciwiają, kiedy stają okoniem – nasza definicja współpracy zatrzymuje się na poziomie czynności, definicja dzieci dotyka naszej wspólnej relacji.

Współpracują z nami przy jej budowaniu. “Nie czuję się brany pod uwagę, potrzebuję równowagi i twojego bycia w moim świecie, a nie tylko mojego przebywania w twoim.”
“Jeśli widzę, że to, co istotne dla mnie, w twoich oczach jest błahostką, nie mam ochoty traktować z powagą tego, co ważne dla ciebie”.

 

Jeśli współpraca jest – jak podaje słownik – tworzeniem więzi, to kto tak naprawdę nie współpracuje?

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nakręcona

To miał być wyjątkowy dzień. Dzień moich urodzin. Pełen ciepła, dobrych słów, cieszenia się życiem, które mam i radosnego czekania na to, co jeszcze przede mną. Nie zdążyłam wstać, a już wiedziałam, że będzie inaczej.

 

 

Oczywiście, nie zabrakło życzeń, uścisków i buziaczków już od rana – w głębi siebie jednak czułam jakieś nieprzyjemne napięcie. To ono wyznaczyło kierunek nadchodzącemu dniowi.

 

Tego dnia zaplanowałam wyjście edukacyjne z dziećmi. Starsze miały zwiedzić ogródek meteorologiczny, młodsza była “na doczepkę”.

 

Zazwyczaj radzę sobie w takich sytuacjach, spodziewając się niemal wszystkiego, obmyślając plan awaryjny. Nie pamiętam, czy wtedy miałam jakiś plan B. Byłam tak nabuzowana, że marzyłam tylko o tym, by przetrwać.

 

 

Pierwsze chwile w ogródku upływały spokojnie. Młoda bawiła się kamykami wysypanymi na alejce żwirowej. Szybko jej się to znudziło, zaczęła więc adorować urządzenia służące do pomiaru wskaźników pogody. Adoracja oznaczała bliższy kontakt z tymi, musiałam ją trochę przystopować. Źle zaczęłam:

 

– Proszę, nie kop tego słupka.
Oczywista, że zaczęła go kopać mocniej. Wiedziałam, co powinnam zrobić, ale jakiś głos we mnie był silniejszy:
– Powiedziałam NIE KOP.

 

 

Następne kilkadziesiąt minut upłynęło nam na autentycznej walce. Tonem nieznoszącym sprzeciwu rozkazywałam jej porzucać kolejne obiekty zainteresowania, na co ona z postawą nieuznającą jakiejkolwiek przewagi przyklejała się do nich tym bardziej.
Posykiwanie, grożenie, zaciśnięte zęby.
– Jesteś nie do zniesienia. Powiedziałam, że masz to zostawić, rozumiesz?!

 

 

Trzymana na rękach wyrywała się, odstawiana na ziemię natychmiast robiła to, czego jej zabraniałam.
W końcu wyszłyśmy za ogródek. Posiedziała wściekła na ziemi, po czym wstała i zaczęła eksplorować dostępne otoczenie. Oczywiście nie minęło pięć minut, gdy znalazła coś, co mi się nie spodobało.

 

– Zejdź stamtąd, bo wpadniesz do środka – ostrzegłam ze zniechęceniem.
Mijająca nas kobieta z chłopczykiem mniej więcej w wieku mojej córki spokojnie przyglądała się, jak ten wchodzi dokładnie w to samo miejsce. “Powiedziałam ZEJDŹ” rzuciłam do młodej i od razu poczułam idiotyzm tej sytuacji.

 

Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam tak mocno dość swojego dziecka. Któregokolwiek. W którymś momencie, czując swoją bezradność w zderzeniu z nieustępliwością córki, poczułam, że teraz pozostaje mi tylko ją uderzyć, bo nic nie dociera!

 

Nie, nie uderzyłam jej. Natomiast mnie uderzyło to odkrycie, w jaki sposób walka z dzieckiem nakręca obie strony – z wszelkimi tego konsekwencjami. Wiedziałam doskonale, co by nam obu pomogło – gdybym spróbowała znaleźć jej zajęcie, powiedzieć, że widzę, jak jej się podoba kopanie słupka, a jednak martwię się, że w taki sposób go zniszczy. Gdybym nie udawała, że proszę, gdy wydawałam polecenie. Gdybym stała po jej stronie, zamiast przeciw niej – sprzeciw przecież można wyrażać w różny sposób.

Zamiast tego brnęłam beznadziejnie w jakąś otchłań rozpaczy, z każdą minutą oddalając się od własnej córki na lata świetlne. I w głębi duszy zastanawiając się, po co właściwie to wszystko utrudniam, nakręcając nas obie? Przecież to jest strasznie wyczerpujące!

 

Jasne, akceptowanie emocji dziecka, zachęcanie go do współpracy czy zgadzanie się na jego wolę nie jest łatwe, a na owoce trzeba czasem poczekać – jednak człowiek myśli wówczas dobrze o sobie i własnym dziecku o wiele częściej. A na pewno pomaga mu to rozumieć dziecko i budować z nim przyjazną relację.

 

Kiedy tylko opadły emocje, przeprosiłam córkę za to, jak niemiła byłam dla niej całe przedpołudnie.
I mimo że było to trudne doświadczenie dla nas obu, bardzo mocno utwierdziło mnie w przekonaniu, że droga, którą staram się podążać, jest dobra.

 

Zmuszanie dzieci do posłuszeństwa jest o wiele trudniejsze niż zachęcanie ich do współpracy. Mimo wszystko.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Dzieckiem być

Znów zapomina odnieść talerz po posiłku. Nie wkłada brudnych ubrań do kosza na bieliznę. Ciągle rozrzuca płyty, zamiast odkładać je na miejsce. Byle jak owija szalik wokół szyi. Nieustannie zapomina, gdzie położyło rękawiczki. Każdego ranka, mimo chłodnej pory roku, chodzi po domu boso – ignorując czekające posłusznie tuż przy łóżku kapcie.

 

Słowem, nie można spuścić go z oka. Trzeba wiecznie powtarzać, a i tak połowę zapomni, część przekręci, resztę zlekceważy.

 

Kiedy było mniejsze, wciąż i wciąż nie mogło pojąć, że nie wolno zbliżać się do nagrzanego piekarnika. Upominane raz po raz, wielokrotnie wystawiało rodzicielską cierpliwość na próbę.
Nie rozumiało, że psia miska z wodą nie znajduje się w kategorii „zabawki dziecięce”, nie mogło pojąć, dlaczego trzeba zamykać lodówkę.
A już wytłumaczenie mu, że nie należy gryźć, bić, pluć i szczypać wydawało się zadaniem ponad siły zwykłego śmiertelnika.

 

Co można zrobić, aby szybciej, dobitniej i skuteczniej wpoić mu te podstawowe i obligatoryjne prawdy życiowe?
Jak pokazać, jak zadziałać, jakich słów użyć?
Ileż jeszcze razy trzeba będzie pokazać palcem, przypomnieć, poprawić, przywołać do porządku? Ile można??

 

Zżymać się na to, to jakby zżymać się na dziecko, że… jest dzieckiem. Że żyje w swoim świecie, w którym czas płynie jak w Narnii, że ma zupełnie inną hierarchię celów niż my, dorośli, że potrafi genialnie zapamiętać przy którym bloku wczoraj mijaliśmy pana w czerwonej czapeczce, ale niekoniecznie przyswoi fakt, że należy myć ręce po wizycie w toalecie – na przykład.

 

I bez względu na to, czy ma rok, pięć czy dziesięć, najbardziej pomocna jest rodzicielska cierpliwość i wyrozumiałość. Zgoda na to, żeby dzieci były dziećmi, dopóki mogą. Nie żeby rozrzucały, nie odnosiły, nie myły i nie odkładały; chodzi tylko o to, żeby – kiedy już się dopuszczą tych wszystkich czynów – zamiast naszych pełnych krytyki westchnień i oczu wznoszonych ku niebu mogły napotkać łagodną, przypominającą z miłością wymowę całego ciała.

 

Ja wiem, że to nie jest łatwe. I nie zawsze się uda. Trudno. Jeśli jednak ta zmiana perspektywy może pomóc nam – rodzicom – nie denerwować się, że woda jest mokra, a śnieg zimny, to warto zacząć od zaraz.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej