Diagnoza

– Hahaha, a jaka ja jestem autentyczna, jak wpadam do dziecięcego pokoju i widzę tam bałagan. Drę się tak autentycznie, jak mało kto!
– Mi się podoba idea autentyczności rodzica, ale jak to się ma do dbania o dziecko? Przecież jak staram się wyrażać siebie, to bywam bardzo niemiły.
– Jakbym ja dawała wyraz swoim emocjom, to bym zabiła moje dzieci pierwszego dnia.

 

 

O co mi chodzi?

Autentyczność czy impulsywność? Jedno bardzo często, jeśli nie zawsze, wyklucza drugie. To moje doświadczenie – kiedy działam impulsywnie, nie jestem autentyczna. Kiedy wpadam do tego nieszczęsnego dziecięcego pokoju i widzę ten nieszczęsny bałagan, i zaczynam się pieklić – nie wyrażam siebie, tylko wyładowuję emocje. Tak bardzo pasuje mi tu hasło: nie wiem, o co mi chodzi, ale chodzi mi o to bardzo mocno.

 

No, jak to nie wiem?! O porządek przecież chodzi!
Otóż mi prawie nigdy nie chodzi o porządek. Może o to, że jestem zmęczona domowymi zadaniami i nie mam odwagi poprosić o wsparcie. Albo chcę widzieć, że wszyscy w rodzinie troszczą się o to, jak wygląda nasz dom. Albo chciałabym po prostu powiedzieć coś i zobaczyć, że dzieci to robią, bez rozwlekłych dyskusji. O różne rzeczy mi chodzi, ale nie o sam nieład zazwyczaj.
A jednak wpadam i wyrzucam z siebie potok słów o nieporządku. Bałaganie. Syfie. I tak dalej.
I to naprawdę nie jest autentyczność. To tylko rozładowywanie się w bieżącej chwili.

 

 

Jaka to różnica? Taka, jak między byciem chorym, a zdiagnozowanym. Kiedy kaszlę, to wiem tylko, że kaszlę. Tyle to wie całe moje otoczenie. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego kaszlę. Dopiero, kiedy lekarz postawi mi diagnozę, wiem, co mi dolega. Tak naprawdę.

 

 

I podobnie widzę autentyczność – jako diagnozę. Dopóki wrzeszczę, atakuję, syczę, wbijam szpilki, oskarżam, użalam się nad sobą etc. – kaszlę. Ja to wiem, wszyscy dokoła to wiedzą, ale nikt z nas nie ma pojęcia, co mi właściwie dolega.

 

Kiedy zatrzymam się na chwilkę, wezmę głęboki oddech (ale taki naprawdę zatrzymujący i przynoszący odprężenie – warto się go uczyć w spokojnych chwilach i doświadczać ulgi, jaką potrafi przynieść) i zerknę do środka siebie, dokonuję diagnozy.

 

O co mi tak naprawdę chodzi? O co ważnego próbuję się zatroszczyć? Czego potrzebuję? Co mi towarzyszy?

 

Warto zejść głębiej w tych poszukiwaniach; kiedy odpowiedzią na pytanie “czego potrzebuję?” jest stwierdzenie “żeby dzieci posprzątały”, to jeszcze nie sedno moich dążeń. To jakiś mój pomysł na to, jak bym chciała dostać to, co chcę dostać. Można podrążyć i zapytać siebie wtedy: “a co bym miała, gdyby dzieci posprzątały?”. Co ważnego dla mnie wtedy by się stało? Miałabym poczucie, że jestem brana pod uwagę? Że dostaję wsparcie, którego tak bardzo potrzebuję? Że widzę współpracę i współdziałanie?

 

 

Autentyczność nie zabija

Kiedy dotrę do tego sedna, jestem gotowa autentycznie wyrazić siebie. Powiedzieć coś o sobie, nie o tym, co inni powinni byli zrobić/czego nie powinni byli robić. Kiedy docieram do tego miejsca, doświadczam zmiany energii – z takiej pełnej furii i zacietrzewienia, na wcale nie mniej mocną, ale już inaczej skierowaną. Już nie przeciw komuś, tylko zgodnie ze mną samą.

 

 

Autentyczność nikomu nie zagraża. Nie oskarża, nie rani, nie wbija szpili. Jest odwagą, bo odsłania kawałek mnie i wystawia go na widok publiczny. Ktoś, komu go pokazuję, może go przyjąć z wdzięcznością, ale może go też odrzucić. Bywa więc ryzykowna. Nawet wtedy jest warta świeczki, bo daje mi samej poczucie, że wiem, co jest grane, i otwiera pole nowych rozwiązań. Kiedy jestem przywiązana do jedynego rozwiązania, i ono z jakichś powodów nie chce zaistnieć, zaczynam kopać się z koniem – wygra silniejszy. Kiedy wiem, co jest sednem, rozglądam się za innym rozwiązaniem. I ono zawsze gdzieś jest, tylko nieraz potrzeba czasu, by je znaleźć.

 

 

Czy mamy czas zatrzymywać się w środku armageddonu i analizować swoje wnętrze? Pewnie nie zawsze. Pewnie nie często. Przy odrobinie wprawy zajmuje to tyle, ile kilka głębokich wdechów – warto dać sobie ten czas, skracając tym samym tornada rozpętujące się przez nieokiełznaną impulsywność.
Jak do wprawy dotrzeć? Nie odkryję Ameryki – przez ćwiczenie. Najlepiej codziennie. W dogodnym momencie, kilka minut dla siebie – jadąc autem, podczas porannej/wieczornej toalety, przed zaśnięciem. Zajrzyjcie do środka, nie tylko wtedy, gdy tam kipi; zajrzyjcie i poszukajcie w sobie emocji, nazywając je kolejno (nazywanie aktywizuje te obszary mózgu, które odpowiadają też za radzenie sobie z emocjami). Jak po sznureczku idźcie za nimi do potrzeb.

 

O co ważnego chcę się zatroszczyć w tej sytuacji?

 

Co tak naprawdę chcę powiedzieć, gdy mówię, że nikt mnie nie szanuje, że mam dość, że tak być nie może? Co tak naprawdę chcę powiedzieć o sobie, nie o drugim człowieku?

 

Żeby być prawdziwym, trzeba być zdiagnozowanym.

 

 

Foto: Pixabay

 

 

Czytaj więcej

Siła podnoszenia się

Wracamy do domu po jakimś mega intensywnym wyjeździe do miasta. Marzę tylko o ciepłym obiedzie, kawie i sofie. Podjeżdżam pod bramę i mówię do jednego z dzieci, aby mi ją otworzyło.

W odpowiedzi słyszę spokojne i stanowcze “Nie”. Powtarzam tę prośbę-nieprośbę, odpowiedź jest taka sama, jak wcześniej.

 

 

W idealnym świecie biorę głęboki oddech, wysiadam, otwieram i wjeżdżam. Mam szacunek do tej dziecięcej granicy, do autonomii, do prawa odmowy.

 

Ale to nie jest idealny świat, nie dzisiaj.

 

Wysiadam wkurzona, trzaskam drzwiami, otwieram tę cholerną bramę sama, wsiadam, podjeżdżam, jedno skrzydło się zamyka, wysiadam, trzaskam, otwieram, wsiadam, wjeżdżam ostro na podjazd, wysiadam, trzaskam, emocje buzują w najlepsze, rzucam jakiś bardzo nieprzychylny komentarz o nieruszaniu czterech liter z fotela i wkurzona wchodzę do domu.

 

Długo później, kiedy emocje opadają, jestem przybita. Nie tak chciałam się komunikować ze światem, z dziećmi, nie tak chciałam podchodzić do trudnych sytuacji. Całkiem wysoko na liście moich rodzicielskich priorytetów usadowiłam wspieranie dziecięcej autonomii i utwierdzanie w przekonaniu, że odmawianie innym nie jest niczym złym. Skreśliłam ten priorytet w tamtej chwili.

 

I już nie pamiętam o niczym innym. Nie pamiętam tych momentów, gdy wspinałam się na wyżyny rodzicielstwa, przyjmując emocje, wielkie emocje, trudne emocje kilku małych osób naraz. Nie pamiętam, jak przekraczałam siebie, swoje zmęczenie, rozdrażnienie, odpowiadając na potrzeby, pragnienia i prośby. Nie pamiętam całokształtu, utknęłam w tym jednym nieszczęsnym punkcie niedzielnego popołudnia, kiedy nie zdążyłam się wspiąć na rodzicielskie Himalaje i pozostałam w absolutnej dolinie własnych zamierzeń.

 

Nie chcę tkwić w tym miejscu. Czuję żal, że tak wyszło, ale chcę go przeżyć do końca i pójść dalej. Chcę odbudować relację, pamiętając, że takie sytuacje są niejako wpisane w codzienne życie -i mimo wszystko, mogą służyć i mi samej, i dziecku, które w nich uczestniczyło.
Mi – bo utwierdzają mnie w moich przekonaniach, co jest dla mnie ważne,
i jak chcę działać w podobnych chwilach. Następnym razem.
Dziecku – bo to okazja do pokazania, co można zrobić, gdy coś “poszło nie tak”. Gdy nie zapanuje się nad odruchem i zrani swoim działaniem bliską osobę.

 

 

Zatem, gdy żal wybrzmi do ostatniej nuty, chcę porozmawiać. Nie tyle skupiać się na usprawiedliwianiu czy wynagradzać krzywdę (mam poważne wątpliwości, czy to w ogóle możliwe), ile uznać, że w tamtej chwili ostre słowa były trudne dla dziecka, że może czuło strach, może smutek, może zabrakło mu poczucia bezpieczeństwa. Mówię o swoim żalu, że tak się stało – i zastanawiamy się, co kolejnym razem moglibyśmy zrobić razem, aby pomóc sobie nawzajem (wersja raczej dla starszych dzieci).

 

Ta rozmowa nie tylko pomaga dziecku uporządkować i zrozumieć to, co zaszło, nazwać rzeczy po imieniu – ale też pokazuje, że te trudne chwile po prostu się zdarzają. I że mimo wszystko relacja zawsze jest do odbudowania, a bliskość można pogłębić nawet wtedy, gdy byliśmy bardzo od siebie daleko. To, jak się sprawy potoczyły, nie definiuje mnie jako matki, nie określa mojego rodzicielstwa, nie przesądza niczego. Ważny jest całokształt i to, co się dzieje po tych chwilach “upadku”. Kiedy byłam nastolatką, przeczytałam gdzieś wywiad z Dorotą Stalińską, i zapamiętałam z niego słowa: “Moja siła polega na tym, że umiem się podnosić”. Różne sentencje w tym czasie dorastania sobie zapisywałam, różne poruszały mnie gdzieś w głębi – ale tę zapamiętałam aż do dziś i chcę pamiętać ją zawsze.

 

 

Podnoszę się więc, odbudowuję to, co chwilowo zerwane i chcę iść dalej.

– Jest mi żal, bo chciałabym tak wyrażać swoje zdenerwowanie, żeby każdy mógł czuć się z tym bezpiecznie.

– Mamo, wtedy nie było bezpiecznie, ale wiem, że czasem umiesz to zrobić.

 

Uśmiecham się w myślach. Kiedy czuję i słyszę, że umiem, to chcę tego robić więcej i częściej, nawet jeśli nie zawsze będę o tym pamiętać. Wtedy przecież mogę się podnieść.

Foto: Irene Dávila

Czytaj więcej

Czego dorośli mogliby uczyć się od noworodków

Dorosła osoba z milczeniem pełnym gniewu odmawia sobie tego, co w danej chwili dla niej ważne, ostentacyjnie pokazując otoczeniu, że to jego wina. „Nie, nie, oczywiście, nie potrzebuję, wcale się nie liczę, zajmijcie się sobą, przecież o mnie nikt nigdy nie pomyśli – przywykłam”.

 

Obrażanie się. Strzelanie focha. Ciche dni. Naburmuszenie. Pretensje. Bo on się nie domyślił, bo ona nie odczytała pragnień. Bo ktoś się mną nie zaopiekował tak, jak oczekiwałam. Niech teraz widzi, jak cierpię.

 

W zderzeniu z taką sytuacją jestem pełna podziwu dla dziecięcej odpowiedzialności osobistej. Bo moje dzieci nie siedzą w poświęcającym się milczeniu, gdy czegoś chcą. One dają temu wyraz głośno, stanowczo i niemal natychmiast.

 

Nie znam noworodka, który obrażałby się, że rodzice nie domyślili się jego głodu. Znam tylko takie, które – głodne – niepokoją się, krzyczą, płaczą, dobitnie komunikując swoją potrzebę.
Nie znam niemowlęcia, które pragnąc bliskości, początkowo nie sygnalizowałoby tego pragnienia otoczeniu. Owszem, w drastycznych sytuacjach, gdy na ten płacz nikt długo nie odpowiada, przestaje płakać. Ale nawet wtedy nie towarzyszy mu intencja – niech świat zobaczy, jak cierpię w samotności, niech się przekona i rzuci na ratunek. To już jest zniechęcenie i brak wiary w to, że ktoś na ratunek się rzuci. Wyjściowo natomiast bierze odpowiedzialność za siebie, komunikując w sobie właściwy sposób to, co dla niego ważne.

 

I kiedy słyszę, że płaczące niemowlę manipuluje, zastanawiam się, gdzie i kiedy doszło do tego ogromnego nieporozumienia. Jak powstaje sytuacja, w której ktoś, kto jasno daje znać o tym, czego potrzebuje – jest manipulantem, natomiast ten, kto nie potrafi wyrażać się wprost i sięga po przeróżne formy wywierania nacisku – jest odbierany zupełnie inaczej.
I jak to się dzieje, że z wiekiem ta dziecięca odpowiedzialność często się kurczy, zamiast wzrastać? Pytanie trochę retoryczne, bo przecież wiem – nie jest wspierana. Niemile się ją przyjmuje, bo bywa niewygodna na krótką metę. Bo jakoś trzeba na nią odpowiedzieć, a wolałoby się może akurat nie odpowiadać.

 

Im częściej obcuję z ludźmi o rozwiniętym poczuciu osobistej odpowiedzialności, tym bardziej lubię takie relacje. Jasne, przejrzyste, bez niedomówień. Jeśli czegoś chcą, mówią o tym wprost. Gdy czegoś nie chcą, dają temu wyraz. Odpoczywam, gdy nie muszę zaglądać im w oczy rozszyfrowując zawartą w nich tajemnicę. Co on ma na myśli, gdy mówi „Nie, spoko, może być”? Spoko, czy właśnie nie spoko? Chcesz, czy nie chcesz, ale nie umiesz mi tego powiedzieć?

 

I, oczywiście, uczę się od dzieci mnóstwa rzeczy. Dzięki nim mogę nadrobić mnóstwo takich spraw, dla rozwijania których wcześniej jakoś nie było okazji. Natomiast odpowiedzialność osobista stoi zdecydowanie na samym czele tej listy.

 

Jest tylko jedna osoba na tym świecie, która siedzi w mojej głowie i potrafi odczytywać moje pragnienia, dążenia, potrzeby, granice. Tylko jedna, która potrafi to wszystko jako tako ponazywać i pokazać światu.

Ja sama.

 

Czytaj więcej

Kto ma pszczoły, ten ma miód….

Kto ma dzieci, ten wiadomo, co ma. Wieczny bałagan. Pal sześć, gdy ten bałagan dotyczy tylko dziecięcego pokoju – przy małych dzieciach porozrzucane przedmioty są śladami ich całodziennej trasy po domu.

 

Trasy pokonywanej wytrwale za rodzicem. Zatem kuchnia, przedpokój, wszystkie pokoje, łazienka dokumentują aktywność dziecka przez cały dzień.

 

Zanim zostałam mamą, byłam pedantką. Chyba wciąż nią jestem, tylko standardy znacznie się obniżyły.
Cóż z tego, skoro moje dzieci wciąż uważają je za wyśrubowane.

 

– Chyba czas posprzątać na biurku, bo tam już się nie da pracować – zagaduję przyjaźnie. Zagadnięte dziecko rzuca okiem we wspomniane miejsce.
– Mamo, tam przecież jest porządek! Moim zdaniem.

 

Jeśli wygląd biurka odzwierciedla stan umysłu, to faktycznie lepiej, gdy jest na nim niemal wszystko. Czyste biurko byłoby wręcz niepokojące.

 

Reasumując – dość szybko odkryłam, że problem nieporządku nie jest problemem moich dzieci. Jest tylko i wyłącznie moim problemem – tzn. tylko dla mnie stanowi jakąś trudność.
Zatem to w moich rękach leży zachęcenie ich do włączania się w porządki.
Oczekiwanie, że będą o tym pamiętały same i akurat wtedy, kiedy uważam, że powinny pamiętać, oznaczałoby kopanie się z koniem. Bo one pamiętają, ale zdecydowanie za rzadko w mojej ocenie.
I dlaczego w zasadzie to one miałyby przejąć moje patrzenie na bałagan/porządek, a nie ja – ich?

 

Lubię szukać równowagi, więc i w tym obszarze chciałam do niej dążyć. Pokazać dzieciom, że dbanie o porządek ma swój sens, a jednocześnie uszanować ich prawo do zagospodarowywania ich własnej przestrzeni według ich własnego pomysłu.

 

Dzisiaj ta równowaga wygląda mniej więcej tak:

 

Przestrzeń wspólna

Części wspólne mieszkania wymagają zachowania moich obniżonych standardów. Podłogi nie są zasłane zabawkami, kanapy pełne okruszków, a stół w kuchni zastawiony naczyniami po posiłku. Dbanie o tę przestrzeń jest zadaniem dla nas wszystkich. Oczywiście oznacza to, że kilkanaście razy dziennie przypominam:
– Zostawiłaś książkę w kuchni, mogłabyś ją zabrać?
– Twój długopis.
– Proszę, schowaj buty do szafki.

 

Przypomnienia najczęściej spotykają się z akceptacją. Nie jakąś wściekle radosną, ale jednak. Wobec tego, kiedy akceptacji zabraknie, w zależności od sytuacji:

Ponawiam prośbę – pytając, kiedy dziecko odniesie daną rzecz (co ciekawe, odpowiedź “NIGDY” padła może kilka razy. Zazwyczaj słyszę konkret – a jeśli konkret jest zbyt odległy w czasie, pertraktujemy); podkreślając, że zależy mi na tym, aby zabawka wróciła na swoje miejsce.

 

Zostawiam tak, jak jest. Czasami wcale nie zależy mi tak mocno, żeby wchodzić w jakieś szczegółowe dialogi, tłumaczyć, szukać rozwiązań etc. Wiem, że za godzinę-dwie moja prośba spotka się z bardziej życzliwym przyjęciem, a i ja będę miała więcej siły, by dać wyraz temu, jakie to dla mnie istotne.

 

Odnoszę sama. Jakoś nie przeraża mnie perspektywa wychowania w ten sposób leni i flejtuchów. To nie jest w końcu tak, że cały dzień biegam dokoła nich i ich oporządzam. Czasem jest mi po drodze wziąć jakąś rzecz i ją zanieść na miejsce. Czasem sama mam dość swojego napominania “Odnieś kubek, zabierz skarpetki, odłóż książkę”. Nie, nie robię tego z bezsilności i rezygnacji. Mam poczucie, że skoro sprzątanie leży tak daleko od dziecięcych zainteresowań (czasem wydaje mi się, że nawet nie zauważają, kiedy potykają się o własne zabawki), a jednak wchodzą w to i sprzątają, to czasem mogę sobie i im odpuścić. Robię to z całkowitym przekonaniem i w zgodzie ze sobą.

 

Przestrzeń osobista

Tyle odnośnie przestrzeni wspólnej. Co w przypadku osobistej przestrzeni każdego z dzieci?
Tę przestrzeń osobistą wyrażają ich biurka, łóżka i szafy z ubraniami. To taka bardzo indywidualna ich strefa. I tutaj chyba mi najłatwiej. Ja nie pozwalam sobie zaglądać do szaf i komentować tego, w jaki sposób przechowuję ubrania. Moja szuflada z papierami to moja szuflada i mój porządek/bałagan, w zależności od interpretacji.

 

Czy to znaczy, że do tej dziecięcej strefy indywidualnej w ogóle się nie zapuszczam? Skąd. Przecież nie zostawię czterolatce na głowie obowiązku samodzielnego utrzymywania porządku w szafie z ubraniami. Sprzątam tam za nią. I z nią. Bo poszanowania tej ich przestrzeni nie odbieram w kategoriach “wszystko albo nic”. Albo zmuszam do sprzątania, albo zupełnie odpuszczam. Pewnie, idealnie byłoby powiedzieć “Proszę posprzątać”, po czym przyjść po jakimś czasie na kontrolę.

 

Niestety to nie działa w ten sposób – zatem kiedy widzę, że przydałyby się porządki, proponuję swoją pomoc.
Do tej pory przyjmowana była z wdzięcznością, a wspólne sprzątanie – odbierane przez dzieci jako fascynujące współdziałanie. Z zaciekawieniem przyjęłam więc fakt, że starszaki nie dopuszczają mnie już do swojej przestrzeni osobistej i wolą sprzątnąć ją same. Potrzebują jedynie przypomnienia.

 

 

Wspólna przestrzeń osobista

Czyli pokój dziecięcy, ogromny i zajmowany przez całą trójkę (na ich własne życzenie). To najtrudniejszy temat dla mnie, bo wiąże się z nieustannym “Ja się tym nie bawiłem/ja tego nie rozrzuciłam”.
Ja też nie, i chociaż wchodząc do ich królestwa potrafię zamknąć jedno oko, a drugie porządnie zmrużyć, to i tak w którymś momencie wszelkie granice zostają przekroczone i wymagana jest interwencja.
Dlaczego zatem nie uczyłam ich, aby sprzątali po jednej zabawie, zanim zabiorą się za kolejną?
Bo szybko okazała się to rada tyleż logiczna, co niepraktyczna. Przynajmniej przy trójce dzieci. Musiałabym chyba non stop stać na straży i kontrolować każdą braną do ręki zabawkę.
Nie wspominając o tych zabawach, które zajmowały dzieci na długie godziny i angażowały połowę posiadanego przez nie sprzętu.
Przeszliśmy zatem na tryb sprzątania wieczornego, które wspaniale wpisywało się w rytuały przed zaśnięciem.
Sprzątanie-kolacja-mycie- spanie.

 

 

W tych rytuałach kluczowa jest obecność rodzica.
W tej chwili nie jest już dla mnie ważne, czy mogłabym wywrzeć na swoich dzieciach większy nacisk, aby zajmowały się tym samodzielnie. Kiedyś próbowałam. Nakazami (Masz w tej chwili się umyć!). Groźbami i straszeniem (jeśli nie sprzątniesz zabawek, zabiorę ci je!). Manipulacją (Poczytam ci do snu, ale musisz posprzątać).

Czasem działało, a częściej nie. Dzieci sprzątały ze łzami w oczach, przestraszone, zestresowane.
Nie o to mi chodziło. Chciałam im przede wszystkim pokazać, że porządek ma swój cel i jest pomocny. Wychodziło zupełnie inaczej.

Przyjęłam, że ta nauka trwa dłużej, niż zakładałam, i wymaga mojej pomocy. Początkowo większej, z czasem coraz mniejszej – ale jednak. Zachęcenia, zmotywowania, trochę zabawy, współdziałania.

Przyjmuję to, bo pamiętam o celu, który mi przyświeca. I chyba póki co idziemy dobrą drogą – coraz częściej słyszę z ich ust: “Mamo, zobacz jak tu fajnie, kiedy jest porządek!”.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej