Dla dobra dziecka

Ja się naprawdę rzadko denerwuję, czytając książki o wychowywaniu dzieci. Po prostu wiem po co sięgać, żeby sobie nie podnosić ciśnienia. I wiem, że zwłaszcza nie powinno się sięgać po książki dotyczące usypiania, zasypiania i spania (wyjątek stanowi oczywiście „Zasypianie bez płaczu” Searsów). Jest to taka złota zasada czytelnika-rodzica.

No i kurczę w zalewie przedświątecznych emocji złamałam zasadę.

 

 

W przeddzień Wigilli w Empiku, szukając czegoś miłego na prezent dla ukochanej osoby, sięgnęłam atakzciekawości po jakąś książkę z działu „Dla rodziców o dzieciach”.

 

Szlag jasny wziął mnie tam trafił; nie mogąc oderwać się od coraz bardziej szokującej każdej kolejnej strony, spędziłam przy książce zbyt wiele swego cennego czasu. Otrzeźwił mnie dopiero telefon od zaniepokojonego męża „Gdzie jesteś?”.

 

Właśnie, kurczę, nie wiem gdzie.

 

Nie, nie podam Wam tytułu ani autorki (pamiętam, że to jakaś kobieta), bo po prostu szkoda zaprzątać sobie tym głowę. Czytajcie Searsów w tym temacie i już.

 

Ale chcę chwilę poświęcić temu, co tam wyczytałam. W większości książek od razu czuć „tresurę”: odkładaj, bo się przyzwyczai, niech się wypłacze, musi się nauczyć, nie daj sobą manipulować. Kawa na ławę i od razu wiadomo, o co biega.

 

A tutaj nie. Tu jest pięknie, że pierwsze trzy miesiące to i owszem, podążajmy za dzieckiem, ale później ONO POTRZEBUJE samodzielności, musimy mu pomóc ją zdobyć, nauczyć jej, pokazać, że jeśli mamy/taty nie ma, to jest i nic złego się nie dzieje (paradoks celowy). Utrwalić w nim wewnętrzny obraz ukochanej osoby, gdy ona znika.

 

Bzdury. Totalna nieznajomość psychologii małego człowieka. No błagam, pokażcie mi półroczne dziecko, które w chwili rozłąki odmalowuje sobie w mózgu obraz matki i ze spokojem zasypia.

 

I powiedzcie to matkom, które nie mogą pójść do toalety, bo ich dziewięciomiesięczne dzieci czepiają się ich nóg i wyją pod drzwiami łazienki.

 

A tak, nie nauczyły ich odmalowywać wewnętrznego obrazu.

 

I chyba jeszcze mogę zrozumieć tresurę dla wygody rodzica. To jest bardzo szczere i wprost – „wytresuj dziecko, żeby było ci dobrze”. Zupełnie się nie zgadzam, ale przynajmniej przekaz jest jasny.

 

Ale pisanie, że trzeba tresować, żeby dziecku było dobrze, powoduje u mnie właśnie jasny szlag.

 

Nie dajcie się na to łapać. Nie dajcie się łapać, że jak dziecko popłacze za Wami minutkę, to nic mu się nie stanie i się nauczy uspokajać. Stanie mu się i się nie nauczy. To nie jest kwestia zachowania, wychowania, manipulacji czy czego tam jeszcze. Po prostu rodzimy się niedojrzali, a dojrzewanie zajmuje dużo czasu. I choćbyśmy nie wiem jak się wytężali, to się pewnych rzeczy nie przyspieszy. To tak, jakby posadzić noworodka na nocniku i oczekiwać, że skorzysta, oporządzi się i zgasi światło wychodząc.

 

Mieć takie oczekiwania oznacza być głupim i naiwnym. Oczekiwać, że niemowlę samo będzie zasypiało, gdyż zrozumie, że tak jest dla niego lepiej, a mama jest za ścianą i jeśli zechce, to przyjdzie – tak, to też bycie naiwnym. I często oszukanym.

 

Zgoda, są dzieci, które same zasypiają, przesypiają noce etc. Ale to zdecydowana mniejszość. Frekwencja moich warsztatów o dziecięcym (nie)spaniu pokazuje dobitnie – rodziców dzieci nieśpiących-tak-jak-im-obiecywano, jest o wiele więcej.

 

Proszę zatem tych rodziców nie wpędzać w poczucie winy, nie przygniatać ich intuicji (skoro płacze, to potrzebuje być blisko) tonami pseudonaukowych teorii. Nie straszyć, że współśpiąc uzależnią dzieci od siebie, zahamują je w samodzielności, zrujnują swoje życie seksualne.

 

Proszę im w ogóle nic nie narzucać, poza mówieniem o tym, że to normalne, że dzieci sypiają niespokojnie. Że potrzebują być blisko. Że to naturalny etap, z którego się wyrasta. Że jeśli zaspokoimy te potrzeby, mamy szanse wychować je na szczęśliwych ludzi.

 

A oni już sami będą wiedzieli, co i jak zrobić.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej