Między chaosem a brzegiem skostnienia*

Wszystko jest dobrze, jak jest dobrze. Gdy jestem otwarta, elastyczna, uważna na to, co się dzieje we mnie i wokół mnie. Płynę sobie wtedy tą rzeczką życia, zgrabnie omijając różne trudne sytuacje, bądź wychodząc im odważnie naprzeciw.

Ale nie zawsze tak jest. Czasem zbliżam się niebezpiecznie do jednego z brzegów, tracąc niejako kontakt z rzeczywistością i ten cudowny stan gotowości na to, co się wydarzy.

 

 

Skostnienie

“Nie. Po prostu nie” mówię w takiej chwili i twardo obstaję przy swoim. Tak było kilka tygodni temu – wydawałam obiad kilkorgu dzieciom – swoim i znajomych. Spędziłam z nimi pół dnia sama, dzielnie służąc pomocą w szukaniu zagubionych przedmiotów, wspierając w konfliktach, towarzysząc w emocjach. Jakoś to płynęło nam wszystkim, dopóki dzieci przebywały w podgrupach, w różnych częściach domu i przestrzeni wokół niego. Kiedy jednak cała ta wesoła kompania pojawiła się w kuchni, przynosząc ze sobą nieodłączny gwar i hałas, moje możliwości wyczerpały się w mgnieniu oka. Byłam już podirytowana i rozdrażniona, bo oczekiwanie na posiłek chciałam widzieć raczej jako spokojne siedzenie przy stole, a to niestety raczej nie idzie w parze z byciem dzieckiem.
Kiedy więc usłyszałam deklarację jednego z dzieci, że zje przygotowane przeze mnie kopytka WYŁĄCZNIE z cukrem i nijak inaczej, byłam już ugotowana. To nie jedz, nie jedz w ogóle, pomyślałam sobie ze złością, to są kopytka i albo się je spożywa wytrawnie, albo wcale! Nikt w moim domu nie będzie sobie kopytek posypywał cukrem, prędzej skonam, nie i basta!!!
I chociaż zazwyczaj sytuacja, w której dziecko wygina usta w podkówkę i ucieka z płaczem, porusza moje serce i budzi gotowość do wysłuchania oraz szukania rozwiązań, wtedy utkwiłam w tym jednym punkcie, obserwując z nieprzyjemnym zaskoczeniem wobec siebie samej, jak bardzo usztywniona jestem i nieugięta. Tu nawet nie chodziło o to, że nie miałam przestrzeni na zmianę decyzji; przecież nie muszę jej mieć, nie zawsze. Ja nie miałam przestrzeni na pozostanie w kontakcie z tym dzieckiem. Na usłyszenie, o co tak naprawdę chodzi. Na uważność, delikatność i towarzyszenie. Tylko NIE i NIE. Koniec dyskusji. Im bardziej docierał do mnie rozżalony płacz, tym bardziej usztywniałam się w sobie, tym większe NIE rozbrzmiewało mi w głowie.

 

 

Chaos

Drugim niebezpiecznym brzegiem okazał się brzeg chaosu. Zdarza mi się nieopatrznie zbliżyć do niego, i zostać wessaną przez kłębiące się tam myśli, odczucia, wrażenia i emocje. Wszystkie one pojawiają się bez jakiegoś wspólnego klucza, tak jakby jedynym punktem stycznym było dla nich to, że się tam znalazły w całej swojej intensywności, czekając jedynie sposobności na autoekspresję.

 

Do tego brzegu zepchnął mnie jakiś czas temu bolący ząb. Ząb, który odezwał się dużo wcześniej, asekuracyjnie więc od razu skontaktowałam się z dentystą, potulnie ustawiając się w kolejce oczekujących na termin wizyty. Czas płynął, ząb milczał. Aż któregoś dnia odezwał się z wielką siłą. Nie podejrzewałam, że tak niewielka część ciała potrafi tak bardzo zaburzyć funkcjonowanie całości. Słaniałam się z bólu, warczałam na wszystkich, którzy choćby spojrzeli w moją stronę. Lada dzień mieliśmy wyjechać całą rodziną, a ja zamiast szaleć zakupowo, umierałam na kanapie, szprycując się kolejnymi dawkami przeciwbólowych środków ożywczych i uczestnicząc w szaleńczym wyścigu między czasem upływającym w oczekiwaniu na przyspieszoną wizytę u dentysty, a perspektywą śmierci z bólu.

 

W chwilach, gdy pigułki przytłumiały ból i odzyskiwałam choć szczątkową łączność z mózgiem, docierało do mnie moje położenie (dosłownie i w przenośni). Zaczynałam wówczas galopadę narzekań:
Czemu ja muszę mieć zawsze takie przeboje z zębami? Znam ludzi, którzy w ogóle o to nie dbają, chodzą do dentysty raz na dekadę i wychodzą po 5 minutach z hasłem “Zdrowe, piękne zęby”. A ja ciągle coś, ciągle leczenie! Teraz, kiedy mamy wyjechać, ja spędzę ten czas na prochach. I jeszcze nie mam nowych butów, wiosna przyszła, a ja w znoszonych zimowych mam się gotować? Na nic nie mam czasu, nawet na głupie zakupy. I dzieci tak się po domu snują, nie mam jak się nimi zająć, a do jasnej cholery – czy oni sami nie mogą wykazać się inwencją trochę? Wszystko jest zawsze na mojej głowie. Jak ja czegoś nie zrobię, to już nikt. Co, już się pranie skończyło? Trzeba wywiesić i wstawić następne. Zresztą na pewno ta bluzka się nie wyprała, prosiłam, żeby uważać, jak jedzą, i nie dociera nigdy – jak ja mam potem dopierać te ubrania? Rozumiem, niemowlę, to się ubrudzi, ale takie duże konie naprawdę mogłyby trochę uważać!

 

Jak żyć?

Co począć, gdy się dobije do jednego z brzegów? Na początku – nic. Zwłaszcza brzeg chaosu jest dla mnie takim, przy którym zdecydowanie zatrzymuję się i czekam, aż myśli, emocje i wrażenia opadną jak płatki w kuli śnieżnej. Przez trzydzieści kilka lat nauczyłam się, że to najskuteczniejsza strategia – podążanie za odruchami lub uporczywe tkwienie w niedyskutowalnym NIE jakoś nigdy nie przyniosło mi oświeconego ukojenia.

 

Biorę więc głęboki wdech. I drugi. I trzeci. Świadomy, rozluźniający, przywracający kontakt z pobudzonym ciałem i miotającym się w panice umysłem. Wycofuję się do centrum swojej świadomości – bezpiecznego miejsca w głowie, z którego mogę bezpiecznie obserwować to, co się dzieje, i spokojnie poczekać, aż dziać się przestanie. Będąc na brzegu nie jestem w stanie podejmować decyzji uwzględniających zarówno mnie, jak i drugiej osoby. Nie jestem w stanie działać dla swojego dobra, nawet jeśli w danej chwili jestem przekonana, że to właśnie robię.

 

Nic nie mów, nic nie rób. O ile ktokolwiek w otoczeniu nie znajduje się w stanie zagrożenia życia lub zdrowia – a zazwyczaj takim stanem nie jest (mimo wszystko) chęć posypania kopytek cukrem, pokój zawalony klockami lego bądź rozrzucone w przedpokoju buty. Nawet, jeśli dzieje się to po raz setny w tej dobie. Naprawdę nic się nie stanie, jeśli moje dzieci nie usłyszą tu i teraz, natychmiast, co myślę o bałaganie pozostawionym w salonie – za piętnaście minut z wielkim prawdopodobieństwem będę gotowa powiedzieć to tak, żeby dotrzeć do nich faktycznie z tym, co dla mnie ważne, a nie tylko ulać nieco bólu i frustracji.

 

 

Mogą wtedy dziać się zadziwiające rzeczy. Tak, jak w sytuacji z kopytkami. Głęboki wdech zatrzymał mnie na tyle, bym miała siły odkryć, że moim głównym zmartwieniem w tej sytuacji jest projekcja, że MOJE własne dzieci zechcą cukru. Cudze jak cudze, skoro (jak twierdzą) w domu tak jadają, nie moja to rzecz. Wolałabym jednak, aby moje cukru unikały. Kopytka stygną, dziecko płacze, podejmuję szybką decyzję:

– Słuchajcie, moja trudność polega na obawie, że kiedy posypię mu ten obiad cukrem, wy wszyscy też będziecie tak chcieli, a na to, jak czuję, nie mam zgody w tej chwili.

Cisza. Sześć par oczu wlepionych we mnie z bezgranicznym zdumieniem. W odpowiedzi słyszę oburzone pytanie:
– No co ty, kopytka z cukrem? Nigdy w życiu!

 

*Metafora brzegu chaosu i skostnienia pochodzi z książki „Zintegrowany mózg, zintegrowane dziecko” D. Siegla i Tiny Payne Bryson

 

Czytaj więcej

W towarzystwie pani E.

Czy jest jakiś sposób, żeby pomóc dziecku doświadczającemu intensywnych emocji? Jak się zachować, gdy w tych emocjach słyszymy słowa, które nas bolą, nawet jeśli niekoniecznie dotyczą nas samych? Kiedy dziecko życzy wszystkiego najgorszego osobie, z którą weszło w jakiś konflikt, która je zraniła?

 

Być może staracie się wysłuchiwać tego, co dziecko przeżywa. Towarzyszyć mu, być obok i dawać swą przyjazną obecność. Być może w pewnym momencie chcecie coś zmienić – podsunąć dobre rozwiązanie (może po prostu zignoruj te zaczepki, wtedy sami przestaną tak mówić), przypomnieć podstawowe zasady bycia z innymi ludźmi (pamiętaj, że bicie to nie jest sposób pokonywania konfliktów) lub zdjąć z dziecka trudne emocje (nie smuć się, coś poradzimy).

Bo ja tak miewam.

I naprawdę, mnóstwo cierpliwości mają do mnie moje dzieci, że mi wciąż na nowo pokazują, że ta droga nas zaprowadzi donikąd.

 

Bo kiedy emocje rosną, zabierają miejsce racjonalnemu myśleniu. I próba przywrócenia tegoż spełza na niczym – mogę sobie tłumaczyć, przekonywać i argumentować, ale stopień pobudzenia jest już zbyt wysoki, logika przegrywa. Nie tak, że już w ogóle nie da się pogadać z poziomu intelektu, ale raczej nie teraz.

 

Zatem kiedy przychodzi do mnie wzburzone dziecko i mówi coś w stylu “Ona jest tak durna, że lepiej, żeby się w ogóle nie urodziła”, chcę pamiętać, że to nie jest najlepszy moment na tłumaczenie, że takie słowa to trochę hardkor. Jasne, mogę to zrobić – tylko przekonałam się wielokrotnie, że to nic nie daje. Dziecko, które z takimi słowami przychodzi, chce przekazać coś w stylu: “Boli mnie to, co się stało i nie umiem sobie z tym poradzić. Czy możesz mi jakoś pomóc?”.

 

No cóż, byłoby świetnie, gdyby tak właśnie dzieci mówiły – nigdy zapewne nie miałabym wątpliwości co do swojej roli. Niestety, najczęściej nie mówią – nie dlatego, że nie potrafią, bo potrafią (słyszę nieraz, jak mówią same do siebie: “Kiedy pokazujesz na mnie palcem i się śmiejesz, to czuję się nieswojo. Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?”), tylko dlatego, że w danej chwili ich emocjonalne pobudzenie jest zbyt wysokie, by mogły skorzystać z tych cudownie jasnych komunikatów.

 

(Też tak przecież miewam- wchodzę do dziecięcego pokoju i chcę powiedzieć, że zależy mi na tym, żeby się już umyli i przebrali w piżamy, a po chwili jakoś tak się dzieje, że mówię “Już tego nie wytrzymam, dajcie mi święty spokój!”.)

 

No dobrze. Przychodzi zatem to wzburzone dziecko i deklaruje żywą nienawiść do swojej przyjaciółki. Co mogę zrobić, by emocje opadły i pojawiła się szansa spokojnego przeanalizowania sytuacji i wyciągnięcia z niej racjonalnych wniosków? By dać wsparcie tak, jak dziecko potrzebuje, a nie tak, jak ja je sobie wyobrażam?
Odpowiedzią jest empatia. Najpiękniejszą jej definicję odkryłam niedawno w sieci, w refleksjach po tegorocznej Konferencji Empatii. Nie wiem, czyje to słowa, ale idealnie obrazują trudną do opisania empatię:
Empatia to czuła obecność skupiona na wewnętrznym doznaniu.

 

 

Nie dawanie rad. Nie pocieszanie. Nie uspokajanie. Nie rozweselanie. Nie odwracanie uwagi. Nie tłumaczenie. Nie opowiadanie o sobie.

 

Czuła obecność. Towarzyszenie bez oceniania. Dotykanie tego, co żywe w drugim człowieku. Bez stawiania sobie celów: pobędę z nim 5 czy 10 minut, to mu przejdzie i zrozumie, jak należy postąpić.

 

Pewnie emocje opadną i zacznie faktycznie analizować sytuację racjonalnie – ale nie to jest celem empatii.
Kiedy nastawiam się na bycie z drugim, jest mi ławiej przyjmować też to, co pada pod moim adresem. Przełykam gorzkie wymówki, że bez sensu trzy dni przeorganizowywałam dziecku wyjazd na mecz, żeby nie musiało tłuc się pół nocy autokarem przez Polskę – kiedy ono właśnie chciało się tłuc! Mogę to wziąć bez bronienia się, bo słyszę, że to jest coś, co ta druga osoba chce powiedzieć bardziej o sobie, niż o mnie. Opowiedzieć o swoim rozczarowaniu, frustracji, poczuciu niezrozumienia – i zostać wysłuchanym, bo przecież sytuacji już się nie da cofnąć i odmienić.

 

Lubię określenie “świątynia empatii”. Może patetyczne, ale nie przesadzone. To jest naprawdę okazja, by pobyć z drugim takim, jaki on jest, z tym, co dla niego ważne – bez własnych projekcji, planów, ocen, odnoszenia sytuacji do siebie samego. Pełne otwarcie na druga osobę, połączenie na jakimś trudnym do opisania poziomie.

 

I to wszystko przepada w mgnieniu oka, gdy temu dziecku, deklarującemu żywą nienawiść do przyjaciółki, powiem (z najlepszymi intencjami):

– Rozumiem, że się złościsz, ale takie słowa są za ostre.

Bo, myślę sobie, taka okazja wychowawcza nie może się zmarnować. Trzeba to dziecko trochę kierować, inaczej się nie nauczy.

Tylko, że ono jest w takim pobudzeniu, że i tak się nie nauczy tego, co sobie założyłam (mózg w stanie silnego stresu jest zamknięty na wszelkie nauki).

I kiedy powiem, że to za ostre słowa, to z hukiem zatrzaskuję furtkę, przez którą mogłam wejść do świata swojego dziecka i zobaczyć jego piękno. Zobaczyć, że te okrutne słowa to wyraz bólu – bo może dziecko chciało podarować komuś coś od siebie i zostało odrzucone. A to przecież tak boli, wszyscy to znamy.
I wierzcie mi, człowiek, nawet niewielki, jest w stanie sam pojąć ostrość swych słów czy gwałtowność czynów – gdy tylko wróci do emocjonalnej równowagi. Naprawdę. Kiedy dzieci w silnych emocjach robią i mówią to, czego tyle razy im zakazywano, to nie dlatego, że nie rozumieją. To dlatego, że w trudnych sytuacjach tracą kontakt z tą częścią mózgu, która pomaga im pohamować swoje odruchy i podjąć świadomą, racjonalną decyzję.
Wszyscy cierpimy na to samo przecież.

 

W towarzystwie empatii wracamy do równowagi. Uspokajamy się, zaczynamy myśleć racjonalnie. Otrzymując ją, jesteśmy gotowi zaoferować to samo drugiej stronie – niech no tylko ktoś wysłucha, jak mi trudno, a w cudowny sposób znajduję w sobie nagle zrozumienie dla partnera konfliktu, jego potrzeb i odczuć. Nie sprawiają tego napomnienia i tłumaczenia – tylko czyjeś czułe towarzyszenie mi w moich trudach.

 

Jak wyrazić empatię?

Odzwierciedlając to, co widzimy i słyszymy.
– To jest dla ciebie bardzo trudne.
– Jak tak mówisz, to myślę, że naprawdę cię zabolało to, co usłyszałaś.
– Jesteś tym sfrustrowany, bo chciałbyś, żeby inni brali twoje zdanie pod uwagę, chciałbyś czuć, że jesteś ważny?
– Widzę, ile radości ci to sprawiło, jak promieniejesz ze szczęścia! (nikt nie powiedział, że empatia ma się wiecznie taplać w smutku).

Ale słowa to nie wszystko. Empatia to coś więcej niż suche komunikaty – trzeba to poczuć. Dopiero, gdy ją czujemy, jesteśmy spójni – mówimy i pokazujemy całym sobą to, o czym mówimy. Gdy mówię o smutku, moja twarz i całe ciało współbrzmią z tym smutkiem. A kiedy dotykam radości, odzwieciedlam radość. I czasem nie muszę mówić ani słowa, wystarczy kojący dotyk – empatia dzieje się między słowami.

Nie mogę dać jej komuś, jeśli nie mam jej dla samej siebie. Nie mam jej często dla siebie, jeśli ktoś mi jej wcześniej nie da. Jej towarzystwo leczy relacje, uzdrawia zranienia, prostuje nasze wewnętrzne zakręty – choć ona sama nie odpowiada, nie radzi i nie szuka rozwiązań.

 

Spróbujcie – wiem, że okazja nadejdzie prędko, bo dynamika życia z dziećmi sprzyja takim okazjom. Spróbujcie nie tłumaczyć, tylko pobyć. Nie radzić, tylko słuchać. Nie argumentować, tylko odzwierciedlać.
I zobaczcie, co się wydarzy.

 

Czytaj więcej

Hydra, czyli dziecko mnie nie szanuje!

Już wydaje się, że temat opanowany. Jasne, jasne, tak tak,
bardzo logiczne – rozumiem znaczenie wspierania dziecka
w emocjonalnym dojrzewaniu, stwarzania mu warunków do wyrażania tych emocji (stopniowo w coraz bardziej cywilizowany sposób) oraz łapania dystansu dla siebie w tych chwilach, gdy jednak sposób ekspresji daleki okaże się od cywilizowanego.

 

Przekonuję się, że zadbanie o ten obszar rozwoju mojego dziecka jest szalenie ważne i zaczynam dziarsko uprawiać emocjonalny ogródek, gdy wtem niespodziewanie moja latorośl wpada z podwórka prosto do kuchni, w zabłoconych butach (a jak!) i natychmiast torpeduje mnie oskarżeniem:
– Dlaczego ten domofon jest wiecznie wyłączony! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś go włączała, bo nie chce mi się ciągle włazić na samą górę!?

 

Jeszcze nie wybrzmi na dobre wykrzyknik w tym zapytaniu, a już hydrze odrasta głowa. I to niejedna.
Moje dziecko nie ma za krzty szacunku do mnie.
W ogóle się ze mną nie liczy.
Zrobiło sobie ze mnie worek treningowy.
I w ogóle całe to empatyczne rodzicielstwo to jest jakiś wymysł. Bez przesady.

 

Ucinanie hydrze głów przez zbywanie tematu przynosi wiadomy skutek. Głowa odrośnie.

 

Dlatego dziś chcę się rozprawić z tematem najbardziej merytorycznie, jak potrafię, by każdy mógł uczynić sobie dzięki temu silną broń na wszelkie odrastające części podstępnego hydrowego ciała.

 

Wyobraźmy sobie zatem, że nasz mózg jest domem, składającym się z parteru i piętra (jest to zabieg proponowany przez dr Daniela Siegla, psychiatrę, autora licznych publikacji książkowych – m.in. “Zintegrowany mózg – zintegrowane dziecko”, wyd. Rebis).

Parter obejmuje pień mózgu i układ limbiczny, odpowiada za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje.

Piętro (głównie kora przedczołowa) jest bardziej rozwinięte ewolucyjnie , odpowiada za złożone procesy umysłowe – planowanie, wyobraźnię, samoświadomość, racjonalne myślenie i podejmowanie decyzji.
Siegel obrazuje ten podział tzw. ręcznym modelem mózgu. Jeśli zwiniemy dłoń w pięść, cztery zagięte palce (od wskazującego do małego) przedstawiają piętro mózgu. Unieśmy je nieco, a ujrzymy spoczywający pod nimi kciuk – parter. Integracja zachodzi wtedy, gdy piętro otula parter, pomagając spokojnie wyrażać emocje i temperować odruchowe reakcje w trudnych sytuacjach.

Integracja ma również miejsce wtedy, gdy podejmując decyzje uwzględniamy sygnały płynące z naszego ciała oraz odczuwane przez nas emocje.
Czyli – z góry na dół i z dołu na górę.

Znamy jednak sytuacje, w których jesteśmy tak wytrąceni z równowagi, że o żadnej integracji nie ma mowy. Wróćmy do naszego ręcznego modelu – wyprostujmy palce stanowiące piętro. Teraz nie otulają one kciuka-parteru, nie mogą więc pomóc mu zachować spokoju.

 

I to jest właśnie ten moment, w którym szlag nas trafia, krew zalewa i para idzie uszami. Nie trafiają do nas żadne racjonalne argumenty i tłumaczenia, bo mamy odcięty dostęp do racjonalnej części mózgu – piętra.
Nie jesteśmy już w stanie spokojnie przemyśleć i podjąć wyważonej decyzji – działamy odruchowo, często gwałtownie i raczej nie tak, jakbyśmy sobie życzyli.

 

Jak to się ma do szacunku, którego oczekujemy od naszych dzieci?
Ano właśnie tak, że w tych trudnych chwilach (czyt. gdy wparowują do mieszkania i robią aferę o wyłączony domofon) ostatnią sprawą, o której myślą, jest wyważony sposób ekspresji emocjonalnej. Szacunek? To nie jest coś, czym zajmuje się parter, tylko piętro – a piętro dziecka jest niewykończone, w budowie, jak mu się dobrze przyjrzeć, to przez dach prześwituje gdzieniegdzie niebo.

 

Dodatkowo (żeby nie było za łatwo, a co!) sytuację podkręca fakt niezwykłej wrażliwości ciała migdałowatego u dzieci. Ciało migdałowate to taka część mózgu, która znajduje się na parterze, a jej zadaniem jest szybkie przetwarzanie i wyrażanie emocji. Jeśli rozpozna zagrożenie, przejmuje całkowitą kontrolę nad piętrem – abyśmy mogli działać zanim pomyślimy. Odruchowo – bo taka reakcja przydaje się w razie zagrożenia.

 

Zatem kiedy do akcji wkracza ciało migdałowate, schody na piętro są zablokowane, przejścia nie ma. A że u dzieci lubi ono aktywować się nader często, stąd odpowiedź na pytanie: Dlaczego moje dziecko reaguje w taki gwałtowny sposób?
Ano właśnie dlatego.

 

No dobra, kiedy można spodziewać się dojrzałości pożądanych struktur? Kiedy można oczekiwać, że dzieci zamiast rzucać się sobie (lub nam) do gardeł, wezmą głęboki oddech i podejmą racjonalną decyzję, aby wyrazić swoje emocje w kontrolowany sposób?

 

Budowa piętra zostaje ukończona w wieku dwudziestu paru lat. To oczywiście wciąż nie daje gwarancji, że od tej pory będziemy działać rozważnie (przykładów na gwałtowne wybuchy dorosłych nie trzeba jakoś specjalnie daleko szukać), ale od tej pory mamy już biologiczne warunki ku temu, by się skuteczniej hamować.

 

Czy to znaczy, że do tego czasu nie ma nadziei dla nas i naszych dzieci?
Jasne, że jest. Oprócz tej biologicznej predyspozycji ogromne znaczenie mają wzorce płynące do dziecka z otoczenia. To, w jaki sposób bliskie mu osoby radzą sobie w trudnych sytuacjach i jak pomagają mu powracać do równowagi emocjonalnej.
Warto tylko tego aspektu nie przeceniać – choćbyśmy stawali na głowie, pewnych spraw nie da się przyspieszać. I chyba szkoda się na nich spalać.

 

 

Dlatego, jeśli dziecko krzyczy i oskarża nas o całe zło tego świata, zanim zaczniemy rwać włosy z głowy, zastanawiać się, gdzie popełniliśmy błąd i przywoływać je do porządku ostrymi słowami “Z szacunkiem do matki, moja panno!”, weźmy głęboki oddech i zareagujmy z dojrzałego bądź co bądź piętra naszego własnego mózgu.

 

Podejmijmy świadomą i wyważoną decyzję, aby wesprzeć dziecko w powrocie do równowagi. Pomocne może okazać się (i często takie się okazuje) zaopiekowanie się jego wzburzonymi emocjami.
Nazywanie ich (Kipisz ze złości!), kojący kontakt fizyczny (przytulanie, jeśli dziecko tego chce) czy sięganie do potrzeb (To dla ciebie naprawdę ważne, żebym pamiętała o włączonym domofonie, słyszę to).

 

Dopiero, gdy emocje opadną, a schody na piętro zostaną odblokowane, możemy porozmawiać o sytuacji nieco szerzej. Dopiero wtedy ma to sens – zwłaszcza, gdy sprowadza się do szukania rozwiązań na przyszłość (Nie lubię, gdy mówisz mi, że jestem głupia. Wolę usłyszeć wprost, o co ci chodzi – wtedy często mam pomysł, jak temu zaradzić).

 

No, a co z tym szacunkiem? Ważny jest całokształt. Jeśli na co dzień odnosimy się do siebie przyjaźnie, z troską, dbamy o swoje potrzeby – wszyscy, i rodzice, i dzieci – to nie ma sensu z tych epizodycznych wybuchów wyprowadzać całościowych wniosków.

Nie walczmy z hydrą, wspierajmy swoje dzieci.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Mała złość, duża złość

Na początku jest w porządku. Jestem w trasie, najedzona i wypoczęta w miarę, choć snu było mało. Słucham muzyki, droga puściutka, pogoda nienajgorsza.

 

 

Potem jakoś tak się robi, że wycieraczki obniżają standardy pracy, mażą mi po tych szybach, ograniczając widoczność, zaaferowana nimi skręcam w zły zjazd z ekspresówki i nagle znajduję się na jakimś końcu świata. Mży, przede mną wąska, nieutwardzona droga – boję się zawrócić, żeby nie ugrzęznąć w błotnych koleinach, jadę więc naprzód, a z każdym obrotem kół narasta moje zniecierpliwienie i irytacja.
Bo ja powinnam mknąć do domu, a nie tłuc się po nieznanym świecie.

 

Ale to zdenerwowanie ma źródło we wczoraj, ja to wiem. W trudnym dniu, pełnym wyczerpujących przeżyć i doznań. Nie było dotąd okazji, by się nimi zająć, czas gonił, zadania się piętrzyły – i teraz te wszystkie nagromadzone emocje jakby wyczuły sposobność okazji, już czają się pod powierzchnią, już wietrzą, jak tu się wydostać na zewnątrz.

Raz czy drugi wydaję gardłowy okrzyk zniecierpliwienia. Jakoś nie pomaga, ale mam wrażenie, że robię chociaż cokolwiek, by się z tym napięciem uporać – bo nie mogę teraz się zatrzymać, wziąć paru głębokich oddechów i oddać się głębszej refleksji.

I wtedy dzieci z Arki Noego zaczynają śpiewać “Jesteś jak GPS, prowadzisz kiedy błądzę…”
To jest chyba jakiś żart, myślę sobie, usiłując przełączyć płytę, naciskam raz i drugi, ale nie przestają. Wybucham – gdyby tylko panel wbudowany był pod innym kątem, zmiażdżyłabym go jednym uderzeniem swojej stalowej w tym momencie pięści.

Ale nie jest, ciskam go więc na puste siedzenie pasażera, w aucie zalega cisza – przerywana jedynie moim wściekłym sapaniem. Muszę wyglądać jak rozjuszony byk podczas corridy, ale w ogóle mnie to nie obchodzi w tym momencie, jestem wzburzona do granic, rozsierdzona, rozdygotana i sfrustrowana.

 

Jak to się dzieje, że w całym tym wybuchu emocji przemyka mi przez rozedrganą głowę myśl o dzieciach, nie wiem.
Faktem jest, że się pojawia. Wyobrażam sobie, że ktoś mówi teraz do mnie to, co zdarza mi się mówić dzieciom, gdy jestem zamknięta na ich złość.
– Jeśli masz ochotę tak wrzeszczeć, wyjdź do pokoju, bo ja nie chcę tego słuchać.

 

Albo cokolwiek w tym duchu. Nawet okraszone pseudoempatią.
– Jesteś zdenerwowana tą sytuacją, rozumiem. Potrzebujesz mojej pomocy? Rozumiem, poradzisz sobie sama – ja tylko chciałabym, abyś przestała tak krzyczeć.

 

To jest myśl, która z prędkością światła przebija mi głowę i zostawia w niej tunel przelotowy. Nie daje odpowiedzi, tylko silne wrażenie – niechby ktoś spróbował w ten sposób, zginąłby niechybnie.

 

BO JA JESTEM WŚCIEKŁA i nie potrzebuję pouczeń, tylko rozmasowania karku i kojących słów: Spokojnie, zaraz się z tym uporamy. Silnego, wyzwalającego oksytocynę przytulenia. Kojącego ciepła.
A jeżeli nie tego, to chociaż nie wtrącania się. Ostatnia rzecz, jaka mnie teraz interesuje, to to, że komuś moja złość jest nie po drodze. Że mam się opanować i uspokoić, bo zachowuję się jak jakaś nawiedzona histeryczka.
No i co z tego, że się tak zachowuję?!

 

Sytuacja rozładowuje się tak szybko, jak się nakręciła. Powraca jasność myślenia i poczucie humoru – na myśl o prowadzącym auto sapiącym byku czuję już tylko rozbawienie.
Ale tunel w głowie nie znika.
Wiem doskonale, na co nigdy nie chciałabym się zgodzić.
Żeby moje dzieci wyrażając złość krzywdziły innych. Biły, popychały, szarpały. Raniły słownie, wyzywały, obrażały. Nie chcę się na to zgadzać i nie zgadzam się.
A jednocześnie, odkryłam to wtedy w tym aucie, w pilnowaniu bezpieczeństwa i ochronie granic można się zapędzić. “Mogę ci jakoś pomóc?” oznacza w moich ustach często “Świetnie byłoby, gdybyś ucichła pięć sekund po tym, jak cię przytulę”.

I dlatego, gdy pomoc jest odrzucana, pozostaje mi tylko “To weź gdzieś stąd idź, bo łeb mi pęka”. Owszem, ubieram to przesłanie w język osobisty i może nawet nieoskarżający, ale to pudrowanie trupa. Przekaz jest jasny, czytelny i totalnie niewspierający.

 

Nie, nie mam żadnych nowych wytycznych dla sytuacji podbramkowej. Żadnego algorytmu obliczającego równowagę między potrzebami całej rodziny a potrzebą jednej, rozzłoszczonej osoby. Zero recept na dni, w których będę zmęczona, rozdrażniona i pozbawiona najmniejszej siły na wspieranie kogokolwiek.

 

Wiem tylko, że krzyk nie rani. Nie jest przyjemny, nie pożądam go jakoś szaleńczo – ale nie mogę powiedzieć, by porykiwania moich wściekłych dzieci uderzały w naszą relację. One mnie po prostu drażnią, ot cała tajemnica – ale dotychczasowe próby ukracania tychże nie sprawdzały się. Bo złości nie można skrócić.

Można ją zdeptać i zdusić, ale wylezie.
Można ją podsycać, ale tego nie chcemy.
I można dać się jej przetoczyć, a do tego potrzeba ją zaakceptować.
Można ją przyjąć nawet nie zgadzając się na krzywdzenie innych. Mogę zatrzymać rękę, która chce uderzyć, a jednocześnie mieć w sobie zgodę na tę złość.
A ja jej często nie mam, co tłumaczę na różny sposób.
Że złość ok, spoko, niech będzie, ale wrzaski i trzaskanie szafkami nie. Bo nie jesteś tu sama moja droga, więc najlepiej złość się proszę tak, żeby nikt o tym nie wiedział.
Niestety, w momencie gdy stawiam na szalach czyjąś złość i swój spokój, przegrywam. Bo kto rozsądzi, co ważniejsze?
W zasadzie dlaczego mój spokój i komfort ma mieć większe znaczenie niż czyjś ból i rozpacz?

 

I jeśli czuję się bezwarunkowo kochana przez bliskich, to najbardziej wtedy, gdy moja złość, gwałtowna i pełna ekspresji, spotyka się z ich otwartymi ramionami. Gdy tulą, rysują laurki, głaszczą po dłoni albo dojrzale stwierdzają: Lepiej chodźmy, ona musi zostać teraz trochę sama.

 

Chcę o tym pamiętać – nawet wtedy, gdy brak mi sił na wspieranie; wolę otwarcie powiedzieć, że nie umiem teraz pomóc, niż kazać komuś poradzić sobie ze sobą, bo ja sobie ze sobą nie radzę.

 

Czytaj więcej