Bywa trudno. Kiedy już przyzwyczaję się do nowego i mam wrażenie, że opanowałam nabytą normę, któreś z dzieci wchodzi w kolejny etap i wszystko trzeba budować od początku. Przy czym ja orientuję się w tym ostatnia. Najpierw zrzędzę, że znów, że przesada, że już było dobrze, a dopiero po czasie dociera do mnie: przyszło nowe “nowe”.
Tak jest zazwyczaj w sytuacjach, gdy odhaczamy kolejny “spadek rozwojowy”. Po etapie dziecka, które żyje, by spijać mi z ust, zgadza się we wszystkim, co powiem (nawet zanim to powiem), chętnie przystaje na moje pomysły i wydaje się tylko czekać na moje życzenia, któregoś dnia po prostu wstaję w innym świecie. Nagle wszystko jest na nie, wszystko źle, nie będę robić, sama sobie idź, nie chce mi się etc.
Ale niekoniecznie trud dotyczy tylko takich dychotomicznych sytuacji.
Jest trudno, gdy dziecko budzi się kilka razy w nocy; noc w noc.
Gdy ma fazę “nie będę myć zębów choćby nie wiem co”.
Gdy rodzeństwo żywi jakieś chwilowe urazy wzajemne i mocne kłótnie definiują każdy dzień od tygodnia.
Gdy usypianie latorośli zajmuje mi wieczór w wieczór dwie godziny. Moje święte dwie godziny.
I tak dalej; sami wiecie.
Zatem zżymam się, wznoszę oczy ku górze i mam wrażenie, że to nigdy nie minie – i wtedy mija (no, nie od razu wtedy, ale kiedy patrzy się wstecz, to wydaje się, że to było niemal w tym samym momencie).
Zasypia samo w pięć minut. Przestają przychodzić w nocy. Myje zęby bez specjalnych napomnień. Bawią się zgodnie długie godziny, a chorej siostrze zaparzają herbatę do łóżka.
Wow, myślę sobie – trzeba było tak się spalać? Czy warto było szaleć tak, jak Chylińska? Wystarczyło grzecznie poczekać i sprawy same się poukładały.
(Oczywiście wtedy przychodzi coś innego i tym sposobem nigdy nie jest nudno).
Tak po prostu jest. Nie zadaję sobie pytania, czy tak musi być, bo jest ono dla mnie tak absurdalne, jak pytanie o to, czy musimy mieć dwie ręce? No, tak jest, z założenia ludzie mają właśnie dwie. Czy tak być musi? Życie uczy, że z jedną też można dać radę. I bez rąk też się da. Czyli nie musi – czy płynie jednak z tego wniosek, żeby ucinać ręce? (Tak, wiem, że porównanie niedoskonałe, ale absurd uchwyciło bezbłędnie, prawda?).
Nie zastanawiając się więc, czy musi tak być, przyjmuję, że tak jest. Że bywa trudno. Że są wzloty i upadki; dni, w których myślę, że o rany, ale fajnie w tej rodzinie, dobrze mi z wami. I takie dni, kiedy zastanawiam się, czy nie trzeba jednak było iść do zakonu. Nie chcę dłużej czekać na lepsze czasy, łatwiejszy wiek (?), lepszą porę. Chcę umieć być tu i teraz, nawet gdy jest trudno, gdy chodzi nie tyle o rozkwitanie, ile o jako takie przetrwanie.
Jak mawia dobra znajoma: wszystko mija, nawet najdłuższa żmija.
Najnowsze komentarze