Porządki, czyli o skutecznym rodzicielstwie

2016 był rokiem porządków. Nie tylko w moim domu w tym obszarze sporo się działo; działo się też podczas niemal każdych warsztatów, które prowadziłam. Porządki* były najczęściej poruszanym tematem i – wydawać by się mogło – najbardziej trapiącym rodziców. Obok porannego wychodzenia do przedszkola/szkoły.

 

 

Bardzo mnie frapowało, dlaczego akurat bałagan/sprzątanie jest tak ważną dziedziną. Sporo o tym rozmawiałam z różnymi osobami, sporo przyglądałam się sobie i temu, jak to jest/było u nas. Wszystkie te obserwacje i refleksje słabo nadają się na materiał naukowy – ale może pomogą spojrzeć z innej perspektywy, złapać dystans, ew. zweryfikować te rozwiązania, które są już wprowadzone, a przydałoby im się nieco więcej lekkości na przykład.

 

Pierwsza refleksja jest oczywista. Dzieci mają zazwyczaj inną koncepcję porządku niż rodzice. A nawet jeśli koncepcje są zbieżne – mają zdecydowanie więcej zgody na nieporządek. Zazwyczaj, bo nie zawsze.
W każdym razie, moje niezobowiązujące statystyki wskazują, że stosunek dziecka do porządku raczej nie ma związku z tym, jak podchodzą do tego rodzice – nie wiem, jak to wygląda, gdy dzieci dorastają, ale dopóki są dziećmi, zdają się mieć swoje prywatne preferencje. I tak, rodzice hołubiący porządek mogą mieć jedno dziecko, które do ich kultu się nie przyłącza oraz drugie z pedantycznymi skłonnościami. Kolejność urodzenia wydaje się nie mieć większego znaczenia.

 

Po drugie: gdy chodzi o porządek, to bardzo często nie chodzi o porządek. Gdyby tak było, rodzice sprzątaliby po dzieciach lub razem z dziećmi i wszyscy byliby mniej lub bardziej szczęśliwi. Tymczasem w tym obszarze życia często ukryte są obawy rodzicielskie. Że dziecko wyrośnie na flejtucha, jeśli mu odpuszczę. Że nie jestem kompetentnym rodzicem, skoro moje dzieci nie sprzątają. Że nie jestem wystarczająco ważna dla moich dzieci, skoro nie chcą ze mną współpracować w takim obszarze. (To wszystko żywe przykłady żywych, istniejących ludzi).
Oczywiście, nie zawsze takie poważne rozterki muszą temu towarzyszyć. Czasem jest to po prostu chęć pokazania dzieciom, że w uporządkowanej przestrzeni łatwiej coś znaleźć, łatwiej odpocząć, milej przebywać. Jednak wobec oporu dziecka przed tą lekcją nierzadko okazuje się, że rodzicowi chodziło o coś więcej. A jeśli faktycznie chodziło, zaczynają się przepychanki i robi się trudno.

 

Po trzecie: nie tylko rodzicom chodzi o coś więcej. Również dzieci widzą w tym obszarze więcej, niż tylko sprzątanie. Kiedy rozmawiam z rodzicami na warsztatach o tym, dlaczego ich dzieci tak niechętnie podchodzą do tego tematu, szybko okazuje się, że potrzebują więcej autonomii, zaufania ze strony dorosłych, uznania prawa do decydowania o własnej przestrzeni. Albo po prostu są za małe i niegotowe jeszcze do wdrażania nauki dbania o tę przestrzeń (wcale nierzadko rodzice czują, że powinni tego uczyć już dwu- lub trzylatki).

 

Bardzo nie chciałabym, aby wnioskiem płynącym z tego tekstu było to, że jeśli dzieci nie chcą sprzątać, to nie chcą i rozwiązaniem jest pozwolić im żyć w syfie. Rozwiązanie nie jest moim zdaniem takie oczywiste i jednoznaczne.
Chodzi mi o coś innego.
O skuteczność.

 

Bo kiedy pochylam się z rodzicami podczas warsztatów nad kwestią sprzątania,
to w miarę sprawnie idzie analizowanie indywidualnych sytuacji. Potrzeb dzieci i rodziców. Granic obu stron. Działań, które utrudniają współpracę. Ale koniec końców zazwyczaj dochodzimy do punktu, w którym celem staje się skuteczność rodzica. Coś jakby “Widzę, że chcesz sam decydować o tym, jak wygląda twój pokój, że denerwujesz się, gdy ci każę sprzątać według mojej wizji, rozumiem, że potrzebujesz z mojej strony więcej zaufania i przestrzeni. A teraz powiedz mi, kiedy to posprzątasz”.

I chociaż naprawdę nie mam gotowych rozwiązań i propozycji, to odzywa się w takich momentach we mnie bardzo mocno przeświadczenie, że chęć bycia skutecznym utrudnia dialog w tym obszarze.

 

Jeśli bowiem jakiś problem wraca wciąż i wciąż, mimo różnych podjętych przez nas działań, znaczy to, że jest tam coś więcej, czego nie widzieliśmy do tej pory (dałabym sobie rękę uciąć, że wyczytałam to u Juula, ale raczej nie dotrę do źródła).
I właśnie tym warto się zająć.
Można sprawdzić, co nam ten nieporządek robi. Dlaczego tak bardzo na sprzątaniu nam zależy. Co w nas odpala ta sytuacja, jakie emocje, jakie niezrealizowane pragnienia. Przyjrzeć się dokładnie najpierw sobie i własnym przekonaniom, zanim staniemy przed drugim żywym człowiekiem, z jego przekonaniami i pragnieniami. Przed własnym dzieckiem.

 

Mnie samej kiedyś podobny proces zajął trzy miesiące. Trzy miesiące łapania dystansu, przyglądania się swojej motywacji, dojrzewaniu do prawdziwego dialogu – nie tego, który ceni skuteczność, tylko tego, który szuka porozumienia. Nie tego, który stawia na rozwiązanie, tylko tego, który woli zrozumienie.
Kiedy się to zadziało, rozwiązanie pojawiło się samo i dość banalne – ale kluczem było nie szukanie strategii, tylko kontaktu. I zrobienie przestrzeni na wolę drugiej strony, jej potrzeby i emocje.

 

Naprawdę nie chodzi o to, by porzucając skuteczność, rezygnować z siebie.
Uznaję i szanuję to, że rodzice chcą pokazać dzieciom korzyści płynące ze sprzątania: ład, harmonia, estetyka, łatwość w efekcie etc.

Warto tylko pamiętać, że kiedy sprzątanie przeradza się w pole bitwy, w wojnę między stronami, to może być dobry moment na zrobienie kroku w tył i spokojne poobserwowanie sytuacji, dla złapania jej meritum.

 

Bo naprawdę, nie ma problemów ważniejszych, niż relacja.

 

*pisząc o porządkach, mam na myśli ten ich szczególny rodzaj, który dotyczy dziecięcego pokoju. Nie zdarzyło mi się, aby podczas warsztatów jakiś rodzic żalił się na to, że dziecko nie chce sprzątnąć po zabawie w salonie – nie twierdzę, że tak się nie dzieje, każdego dnia mnóstwo dzieci nie chce tego robić – jednak z tym jakoś rodzice sobie najwyraźniej radzą. Problem dotyczy niemal wyłącznie przestrzeni dziecka – jego łóżka, szafy, biurka etc.

 

 

Czytaj więcej

Hydra, czyli dziecko mnie nie szanuje!

Już wydaje się, że temat opanowany. Jasne, jasne, tak tak,
bardzo logiczne – rozumiem znaczenie wspierania dziecka
w emocjonalnym dojrzewaniu, stwarzania mu warunków do wyrażania tych emocji (stopniowo w coraz bardziej cywilizowany sposób) oraz łapania dystansu dla siebie w tych chwilach, gdy jednak sposób ekspresji daleki okaże się od cywilizowanego.

 

Przekonuję się, że zadbanie o ten obszar rozwoju mojego dziecka jest szalenie ważne i zaczynam dziarsko uprawiać emocjonalny ogródek, gdy wtem niespodziewanie moja latorośl wpada z podwórka prosto do kuchni, w zabłoconych butach (a jak!) i natychmiast torpeduje mnie oskarżeniem:
– Dlaczego ten domofon jest wiecznie wyłączony! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś go włączała, bo nie chce mi się ciągle włazić na samą górę!?

 

Jeszcze nie wybrzmi na dobre wykrzyknik w tym zapytaniu, a już hydrze odrasta głowa. I to niejedna.
Moje dziecko nie ma za krzty szacunku do mnie.
W ogóle się ze mną nie liczy.
Zrobiło sobie ze mnie worek treningowy.
I w ogóle całe to empatyczne rodzicielstwo to jest jakiś wymysł. Bez przesady.

 

Ucinanie hydrze głów przez zbywanie tematu przynosi wiadomy skutek. Głowa odrośnie.

 

Dlatego dziś chcę się rozprawić z tematem najbardziej merytorycznie, jak potrafię, by każdy mógł uczynić sobie dzięki temu silną broń na wszelkie odrastające części podstępnego hydrowego ciała.

 

Wyobraźmy sobie zatem, że nasz mózg jest domem, składającym się z parteru i piętra (jest to zabieg proponowany przez dr Daniela Siegla, psychiatrę, autora licznych publikacji książkowych – m.in. “Zintegrowany mózg – zintegrowane dziecko”, wyd. Rebis).

Parter obejmuje pień mózgu i układ limbiczny, odpowiada za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje.

Piętro (głównie kora przedczołowa) jest bardziej rozwinięte ewolucyjnie , odpowiada za złożone procesy umysłowe – planowanie, wyobraźnię, samoświadomość, racjonalne myślenie i podejmowanie decyzji.
Siegel obrazuje ten podział tzw. ręcznym modelem mózgu. Jeśli zwiniemy dłoń w pięść, cztery zagięte palce (od wskazującego do małego) przedstawiają piętro mózgu. Unieśmy je nieco, a ujrzymy spoczywający pod nimi kciuk – parter. Integracja zachodzi wtedy, gdy piętro otula parter, pomagając spokojnie wyrażać emocje i temperować odruchowe reakcje w trudnych sytuacjach.

Integracja ma również miejsce wtedy, gdy podejmując decyzje uwzględniamy sygnały płynące z naszego ciała oraz odczuwane przez nas emocje.
Czyli – z góry na dół i z dołu na górę.

Znamy jednak sytuacje, w których jesteśmy tak wytrąceni z równowagi, że o żadnej integracji nie ma mowy. Wróćmy do naszego ręcznego modelu – wyprostujmy palce stanowiące piętro. Teraz nie otulają one kciuka-parteru, nie mogą więc pomóc mu zachować spokoju.

 

I to jest właśnie ten moment, w którym szlag nas trafia, krew zalewa i para idzie uszami. Nie trafiają do nas żadne racjonalne argumenty i tłumaczenia, bo mamy odcięty dostęp do racjonalnej części mózgu – piętra.
Nie jesteśmy już w stanie spokojnie przemyśleć i podjąć wyważonej decyzji – działamy odruchowo, często gwałtownie i raczej nie tak, jakbyśmy sobie życzyli.

 

Jak to się ma do szacunku, którego oczekujemy od naszych dzieci?
Ano właśnie tak, że w tych trudnych chwilach (czyt. gdy wparowują do mieszkania i robią aferę o wyłączony domofon) ostatnią sprawą, o której myślą, jest wyważony sposób ekspresji emocjonalnej. Szacunek? To nie jest coś, czym zajmuje się parter, tylko piętro – a piętro dziecka jest niewykończone, w budowie, jak mu się dobrze przyjrzeć, to przez dach prześwituje gdzieniegdzie niebo.

 

Dodatkowo (żeby nie było za łatwo, a co!) sytuację podkręca fakt niezwykłej wrażliwości ciała migdałowatego u dzieci. Ciało migdałowate to taka część mózgu, która znajduje się na parterze, a jej zadaniem jest szybkie przetwarzanie i wyrażanie emocji. Jeśli rozpozna zagrożenie, przejmuje całkowitą kontrolę nad piętrem – abyśmy mogli działać zanim pomyślimy. Odruchowo – bo taka reakcja przydaje się w razie zagrożenia.

 

Zatem kiedy do akcji wkracza ciało migdałowate, schody na piętro są zablokowane, przejścia nie ma. A że u dzieci lubi ono aktywować się nader często, stąd odpowiedź na pytanie: Dlaczego moje dziecko reaguje w taki gwałtowny sposób?
Ano właśnie dlatego.

 

No dobra, kiedy można spodziewać się dojrzałości pożądanych struktur? Kiedy można oczekiwać, że dzieci zamiast rzucać się sobie (lub nam) do gardeł, wezmą głęboki oddech i podejmą racjonalną decyzję, aby wyrazić swoje emocje w kontrolowany sposób?

 

Budowa piętra zostaje ukończona w wieku dwudziestu paru lat. To oczywiście wciąż nie daje gwarancji, że od tej pory będziemy działać rozważnie (przykładów na gwałtowne wybuchy dorosłych nie trzeba jakoś specjalnie daleko szukać), ale od tej pory mamy już biologiczne warunki ku temu, by się skuteczniej hamować.

 

Czy to znaczy, że do tego czasu nie ma nadziei dla nas i naszych dzieci?
Jasne, że jest. Oprócz tej biologicznej predyspozycji ogromne znaczenie mają wzorce płynące do dziecka z otoczenia. To, w jaki sposób bliskie mu osoby radzą sobie w trudnych sytuacjach i jak pomagają mu powracać do równowagi emocjonalnej.
Warto tylko tego aspektu nie przeceniać – choćbyśmy stawali na głowie, pewnych spraw nie da się przyspieszać. I chyba szkoda się na nich spalać.

 

 

Dlatego, jeśli dziecko krzyczy i oskarża nas o całe zło tego świata, zanim zaczniemy rwać włosy z głowy, zastanawiać się, gdzie popełniliśmy błąd i przywoływać je do porządku ostrymi słowami “Z szacunkiem do matki, moja panno!”, weźmy głęboki oddech i zareagujmy z dojrzałego bądź co bądź piętra naszego własnego mózgu.

 

Podejmijmy świadomą i wyważoną decyzję, aby wesprzeć dziecko w powrocie do równowagi. Pomocne może okazać się (i często takie się okazuje) zaopiekowanie się jego wzburzonymi emocjami.
Nazywanie ich (Kipisz ze złości!), kojący kontakt fizyczny (przytulanie, jeśli dziecko tego chce) czy sięganie do potrzeb (To dla ciebie naprawdę ważne, żebym pamiętała o włączonym domofonie, słyszę to).

 

Dopiero, gdy emocje opadną, a schody na piętro zostaną odblokowane, możemy porozmawiać o sytuacji nieco szerzej. Dopiero wtedy ma to sens – zwłaszcza, gdy sprowadza się do szukania rozwiązań na przyszłość (Nie lubię, gdy mówisz mi, że jestem głupia. Wolę usłyszeć wprost, o co ci chodzi – wtedy często mam pomysł, jak temu zaradzić).

 

No, a co z tym szacunkiem? Ważny jest całokształt. Jeśli na co dzień odnosimy się do siebie przyjaźnie, z troską, dbamy o swoje potrzeby – wszyscy, i rodzice, i dzieci – to nie ma sensu z tych epizodycznych wybuchów wyprowadzać całościowych wniosków.

Nie walczmy z hydrą, wspierajmy swoje dzieci.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Super moc

Na imię mi Gosia, mam siedem lat i babcię-superbohaterkę.
Siedzę u niej w kuchni na wysokim krześle, majtam nogami w oczekiwaniu na racuchy, które babcia smaży swoim wnuczkom.

 

 

Babcia ma super moc. Potrafi zdjąć gorące racuchy z patelni gołą ręką. Bez niczego. Ze zdumienia otwieram szeroko oczy, przyglądam się bacznie jej dłoniom, może mają jakąś nadprogramową warstwę ochronną, zrogowacenia, odbierające czucie blizny? Nic. Dłoń trochę spracowana, ale poza tym normalna.
W tych moich rozszerzonych niedowierzaniem oczach babcia urasta do rangi herosa.

 

Niespełna trzy dekady później to ja jestem superbohaterką w oczach moich własnych dzieci. Widzę na ich twarzach niedowierzanie, gdy wyjmuję im z piekarnika gorące zapiekanki – bez użycia łopatki czy rękawicy.
“Mamo, jak ty tak umiesz?!” – pytają zaskoczone.

 

No, wiadomo przecież. Z wiekiem wzrosła moja odporność na ból. Kiedyś wiłam się w męczarniach, gdy podczas przemierzania podłogi na kolanach wbiłam sobie w skórę twardy okruch chleba, dziś jest to jedynie lekko dyskomfortowa sytuacja, która przemyka niezauważona niemal, gdzieś na obrzeżach świadomości.
Nic takiego.

A jednocześnie coś ważnego, co zatrzymuje mnie na długą chwilę i skłania do refleksji.
I oczywiście nie o te zapiekanki czy racuchy się rozchodzi, ale o odbiór, o perspektywę. Przecież wiadomo, że kiedy dzieci dorosną, ta “super moc” stanie się także ich udziałem.
Teraz nie są gotowe – i wcale się na to nie zżymam, nie poganiam, nie żądam ćwiczenia się w doświadczaniu wysokiej temperatury.

 

To dlaczego tak okrutnie zależy mi na tym, żeby patrzyły na świat moimi oczami? Dlaczego przekonuję, że przegrana w grze planszowej (czy jakiejkolwiek innej), to nic takiego? Dlaczego czuję niepokój widząc, jak ogromnie przeżywają nieudany rysunek, zgubiony samochodzik, ułamane ciasteczko?

 

Matkozcórką, przecież to wszystko takie nic! W życiu spotka was, drogie dziatki, milion innych, poważniejszych rozczarowań, więc przestańcie się nad sobą użalać i weźcie się w garść. Bo ja, na ten przykład, chciałabym mieć tylko takie problemy.

 

Prawdą jest jednak, że kiedyś miałam wyłącznie takie. I bolały wcale nie mniej niż teraz boli choroba bliskiej osoby, opóźniona wypłata czy kolejna kosztowna naprawa auta.

 

W pewnym sensie wzrosła moja odporność. Lepiej radzę sobie z frustracją potrzeb, z regulacją emocji.
Ale nie tylko. Zebrałam w czasie tych niemal trzydziestu lat masę doświadczeń, które pomogły mi ustawić różne sytuacje w pewnej hierarchii. Tym sposobem ułamane ciasteczka i zagubione samochodziki wylądowały na samym jej spodzie, ustępując miejsca innym, bardziej bolesnym i wymagającym.

 

W znalezieniu dystansu wcale nie pomagały mi stwierdzenia “Przestań, to nie boli, nie przesadzaj, nie wyolbrzymiaj”. I to nie one sprawiły, że dziś patrzę inaczej. Miały zamiar być wsparciem, ale nie były za grosz. Dziś widzę, że wręcz opóźniały to, co rodziło się we mnie spontanicznie, pod wpływem doświadczeń.

 

 

Myślę o tym wszystkim i przestaję się obawiać, że wspierając moje własne dzieci w przeżywaniu tego, co dziś widzą jako trudność, utrwalę w nich tę dziecięcą definicję trudności.
Nie utrwalę – życie samo przyniesie im większe zmartwienia, nie potrzeba wysiłków z mojej strony. Przytulam, masuję, przyjmuję i jestem blisko, gdy ich dziecięcy świat spada im na głowy.

 

Super moc przyjdzie z czasem.

 

Czytaj więcej

Rodzicielstwo po raz trzeci

Trzydziesty któryś tydzień ciąży. Ginekolog dwoi się i troi, by za pomocą super nowoczesnego sprzętu pokazać mi twarz mojej nienarodzonej jeszcze córki; jest niepocieszony, że obraz pokrywają artefakty.

 

Nie mam z tym najmniejszego problemu, chcę go zapewnić, obejrzę ją sobie już niedługo, bardzo dokładnie. Na żywo.

Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, ale to w tym momencie nasza relacja matka-dziecko zyskała swój ostateczny kształt.

Kształt potwierdzony dobitnie tuż przed terminem porodu. O ile bowiem końcówkę pierwszej ciąży spędzałam jak na szpilkach wyczekując momentu poznania swojego pierworodnego i snując wyobrażenia, jak to będzie, o tyle z nią byłam gotowa i spokojna czekać.
Ten moment przecież i tak nadejdzie.
I tak jest do dziś.

 

Nie spieszno mi po nic, nie zwisam nad własnym dzieckiem w oczekiwaniu, kiedy zacznie chodzić, mówić, liczyć, czytać, sznurować buty, sprzątać i gotować.
Owszem, czasem marzę, żeby to było już, bo wiem, że będzie mi lżej – ale te marzenia nie są już wypełnione po brzegi niecierpliwym odliczaniem.
Będzie, to będzie.

 

(To dzięki niej zobaczyłam sens całej wioski w wychowaniu dziecka. I głęboką ranę zadaną nam/mi przez rewolucję przemysłową. Zamknięcie matek z dziećmi w domach nie służy nikomu – ani matkom, ani dzieciom, ani murom bezradnie przyglądającym się frustracji jednych i drugich.)

 

Nie zwisam wyczekująco, może dlatego wybałuszam oczy, gdy oznajmia stanowczym tonem: “Przemyślałam to i podjęłam decyzję”. Od dawna wiem, że przemyśliwuje i decyduje, ale zaskakuje mnie, że ona o tym wie.
Nie zwisam, zatem lepiąc pierogi przeznaczam jakąś część ciasta na zatracenie. Dla niej. A niech sobie dziecko polepi.
Robi takie pierogi, że nie do odróżnienia od innych. Nie wiem nawet, kiedy posiadła tę sztukę.

 

Nie zwisam, więc z niedowierzaniem przystaję na usilne prośby zastąpienia rowerka biegowego “dorosłym”, z pedałami.
I z dziką radością obserwuję, jak zaczyna na nim zasuwać.

 

Ja wiem, że ona ma warunki – starsze, inspirujące rodzeństwo, a w pakiecie z rodzeństwem zabawki, gadżety i zajęcia dla “dużych dzieci”. Nie muszę podsuwać edukacyjnych zabawek, wyszukiwać kreatywnych zabaw, proponować rozwijających zajęć. One znajdują się same, prosto i za darmo.
To musi wspierać rozwój – i wspiera.

 

Ma też jednak ogrom luzu. Przestrzeni dla siebie. Mojego zaufania i spokoju. Oraz niewtrącania się w wiele spraw – bo jestem już na tyle dojrzała, że odłożyłam swój pedantyzm na półeczkę i jestem w stanie znieść w domu o wiele więcej rozgardiaszu, niż znosiłam dekadę temu.
I o ile kiedyś walczyłabym usilnie o to, aby rzeczy szły po mojej myśli, tak teraz coraz częściej potrafię na nie machać ręką. Nie musi być po mojemu, może być wedle twojej wizji, dziecko.
Chcesz, usiądę na tym krześle.
Chcesz, poczekam te pięć minut.

 

Rodzicielstwo po raz pierwszy było dla mnie odkrywaniem, że nie muszę usilnie ciągnąć dziecka za sobą.
Rodzicielstwo po raz drugi pokazało, jak dobrze jest być obok, blisko.
Rodzicielstwo po raz trzeci dowodzi, że czasem wystarczy być pół kroku za dzieckiem. I postarać się nadążyć.

 

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Foto: Unsplash

Czytaj więcej