Do dzieci należy odnosić się z szacunkiem. Zdecydowana większość rodziców, ba – dorosłych w ogóle, zgodzi się z tym stwierdzeniem. Nie krzyczeć, nie poniżać, nie zastraszać, nie wyszydzać. No, wiadomo, w czym rzecz.
Jednak w szacunku chodzi o coś więcej niż zestaw różnego rodzaju „nie”.
Ostatnio uświadomiłam sobie to „więcej”, gdy jechałam ze swoją dwuipółlatką autobusem. Trzymała w ręku śliweczkę, nadgryzioną jeszcze na przystanku.
Zapytałam, czy będzie ją jadła. Odpowiedziała, że nie – tylko sobie trzyma.
Jakoś mi to nie dawało spokoju, taka nadgryziona śliweczka w tym autobusie, to niewygodnie chyba. Zapytałam ponownie. Odparła z uśmiechem, że trzyma sobie. Może Ci schowam? zapytałam usłużnie. Nie, potrzymam.
Po jakiejś chwili chciałam zapytać po raz trzeci – i nagle nie wiem zupełnie skąd, wyobraziłam sobie, że jadę z moim mężem. I że to on trzyma śliweczkę. Jakoś trudno mi było rozciągnąć wyobraźnię tak, żeby odmalować wizję siebie samej, pochylającej się nad mężem i usłużnie co i rusz dopytującej się o tę śliwkę. Jak chce, to niech trzyma. Chyba wie, co robi.
Uderzyło mnie to. Jasne, dorosły to nie dziecko, dziecko to nie dorosły. Ile razy jednak działam nie w trosce o dobro dziecka, tylko z obawy, co ludzie pomyślą, bądź w przeświadczeniu, że to małe jest jeszcze takie nierozumne, trzeba nieustannie decydować za nie? Korygować, napominać, podpowiadać, tłumaczyć?
Śliweczka. Chodzenie w spodniach, które już są przykrótkie. Zakładanie grubej zimowej czapki, gdy dopiero rozkręca się wrzesień. Smarowanie dżemem sera. Wypatrywanie w bibliotece najbardziej kiczowatej i głupiej książki, a potem czytanie jej w kółko od nowa. Nieustanne zapominanie, gdzie się odłożyło legitymację, komórkę, plecak.
I jakoś mimo przeświadczenia o należnym dzieciom szacunku, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w identycznych sytuacjach potraktowałabym dzieci zupełnie inaczej, niż dorosłych.
Dlatego lubię sobie czasem, nawet często, robić tzw. test sąsiadki. Kiedy pojawia się napięta sytuacja z którymkolwiek dzieckiem, zanim coś zrobię, podstawiam sobie w miejsce pociechy sąsiadkę. Trochę absurdalnie, bo trudno wyobrazić sobie, że sąsiadka rzuca się na podłogę, gdy jej nie poczęstuję ciasteczkiem – mimo wszystko skutecznie mnie otrzeźwia. Gdy syn odmawia pójścia do sklepu, gdy dzieci kręcą się w kuchni, a ja potrzebuję spokoju, gdy mówią mi przykre rzeczy – „dodaję” im w myślach te dwadzieścia parę lat.
I od razu wiem, co to znaczy traktować dzieci z szacunkiem.
Foto: Unsplash
Ja sama uwielbiam chleb z dzemem 🙂
Bardzo podobnie rozumiem tę. kwestie.
Eh, nie zawsze tak to działa. Gdyby na miejsce dziecka podstawiać sąsiada, to człowiek w kółko dzwoniłby po Policję :)) A w najlepszym razie wyprosił z mieszkania i więcej nie chciał mieć z nim nic do czynienia. 😉 A z tak zachowującym się jak dziecku często się zdarza mężem od razu by się rozwiódł (oczywiście zawiadamiając jednocześnie organy ścigania). 😀