Łyknąwszy trochę teorii na temat rozwoju dziecka, jego potrzeb emocjonalnych, psychicznych i jakichtamjeszcze, łatwo spalałam się na próbie uczynienia dzieciństwa moich dzieci IDEALNYM. Tak, wiem, że nie ma ideałów, no to może chociaż prawie idealnym. Na szóstkę z minusem.
Chciałam wspierać tam, gdzie to potrzebne i umieć wymagać wtedy, gdy konieczne. Chować w ramionach, gdy życie dawało zbytnio w kość i wypychać do świata, gdy nadchodził czas.
Zawracać ze złej drogi, gdy taka potrzeba i pozwalać na upadki, gdy będzie gotowe.
Chciałam stworzyć przestrzeń do najbardziej optymalnego rozwoju. Pod każdym względem.
I dzięki temu, za każdym razem, gdy mi nie wychodziło, umierałam jako matka. Nieważne, czy nie wyszło, bo nie dałam rady, bo nie przewidziałam, bo nie wiedziałam, bo okazało się, że czegoś nie wzięłam pod uwagę, czy zwyczajnie wygrała we mnie mała zraniona JA chcąca zawsze stawiać na swoim.
Byłam zrozpaczona, gdy w miarę upływu czasu, nabierania mądrości i doświadczenia, odkrywałam błędy, o których nawet nie wiedziałam, że błędami są.
Serce mi krwawiło, gdy nie udawało się wykonywać planu. Gdy moje najlepsze intencje raniły dzieci, zupełnie niezamierzenie. Chciałam dobrze, wychodziło jak zwykle.
Przez jakiś czas żałowałam, że nie mogę cofnąć się, znów być w pierwszej ciąży i zacząć raz jeszcze. Doskonalej.
Wreszcie coś mnie trzepnęło dość mocno i skutecznie – Nie Jestem Bogiem w życiu moich dzieci. Ściśle mówiąc – w niczyim nie jestem, ale akurat w ich starałam się być.
Nie mogę przewidzieć i zabezpieczyć każdej sytuacji.
Zraziło się do pływania. Nie chce więcej chodzić na basen. Jeśli je wypiszę, za dwadzieścia lat przyjdzie z pretensją, że go nie zmusiłam. Że potrzebowało kopa. Że teraz przeze mnie boi się wody.
Jeśli je nakłonię, po latach wyzna, że żyło pod presją, nienawidziło pływania, ale chodziło, bo nalegałam.
Nie udźwignę, dziękuję.
Dokładam starań, by postępować jak najlepiej. Nie odpuściłam sobie ani trochę – pracy nad sobą, przekraczania samej siebie, wytężania uwagi i rozwijania szpuli cierpliwości. Ale zeszło ze mnie ciśnienie, gdy coś nie wyjdzie. Na pewno coś nie wyjdzie. Być może tam, gdzie akurat najmniej się spodziewam.
(Nie mogę się nadziwić, jak różną ocenę przeszłości mam ja i moja mama. Rzeczy, które mnie gryzły przez pół życia, ona w ogóle nie pamięta). Trudno. Skupiam się na tym, by umieć przyznać się do błędu i wziąć na siebie odpowiedzialność za niego. Bez wybielania się i usprawiedliwiania.
Małe dzieci myślą, ich rodzice są wszechmogący. Lepiej, żeby to rodzice pierwsi odkryli, że tak nie jest.
Foto: Unsplash
Oj, długo towarzyszyło mi to samo uczucie. W dodatku nad moją głową ciągle stała moja mama, przed którą chciałam pokazać się od jeszcze bardziej idealnej strony.
Jak to dobrze, że jednak z czasem do rodziców dociera, że trzeba umieć przyznać się do błędu. Przed sobą, dzieckiem i resztą świata.
Codziennie wieczorem kładę się do łóżka z wyrzutami sumienia, że poświęciłam dzieciom za mało uwagi, że zamiast siedzieć na kanapie przez 5 min;) powinnam była przeczytać choć wierszyk. Kładę się z obietnicą, że jutro będę lepszą matką, bardziej cierpliwą, uważną, zabawną i zawsze coś staje na drodze do pełni sukcesu… człowiek nie jest idealny, zawsze będzie coś nie tak…:) trzeba nauczyć się podchodzić do tego z dystansem, ja na razie nie potrafię i co wieczór zaliczam doła:) Pozdrawiam!
Przeczytałam ten tekst 7 lat temu i lubię do niego wracać.