Kiedy się uderzy, wrzeszczy wniebogłosy. Płacze, stęka, syczy z bólu, wręcz teatralnie nieraz. Gdy coś nie idzie zgodnie z planem, nie udaje się namalować tak jak sobie wymyśliło, klocek nie chce się przyczepić do klocka, albo nie umie zawiązać kokardki – złość jest ogromna. Choleryczna. Wrzeszczy, zarzeka się, że nigdy więcej, wszystko jest głupie i w ogóle.
Łatwo się zniechęca – trzeba się nieźle nagimnastykować, by pokazać, że warto nie poddawać się przy pierwszym niepowodzeniu.
Jest wrażliwe. Bardzo. Łatwo je urazić, emocje i nastroje z otoczenia wychwytuje jak radar.
Bywa trudno z takim dzieckiem. No, mi bywało. Nawet tak, że miałam wyrzuty sumienia, bo inne jakoś mi łatwiej kochać, łatwiej im towarzyszyć. A przy nim jestem napięta, kontroluję każdy ruch, każde słowo – żeby nie wyczuło, że mi trudno.
A i tak czuło.
Moja miłość była racjonalna – wiedziałam, że gdyby cokolwiek – skoczę w ogień. Ale na co dzień spalałam się w tej relacji bardzo. I pożerały mnie wyrzuty sumienia. Co to za matka, która musi zmuszać się do przebywania ze swoim dzieckiem?
Bywały momenty, że żyliśmy jak pies z kotem. Ja i ono.
A potem odkryłam jego zdolności. Tak zbieżne z moimi, gdy byłam dzieckiem. Połykanie książek, opowiadanie innym rozmaitych historii; namiętne przelewanie na papier tego, co rodziło się w głowie.
Odkryłam też pogrzebaną gdzieś tam dawną siebie – dziewczynkę, która rwała z wściekłości nieudany rysunek. Płakała i krzyczała, gdy uczyła się jeździć na rowerze i nie była zadowolona z efektów. Która postawiła kiedyś pół domu na alarm, bo wbił jej się w kolano okruszek z podłogi (bolało!).
Odezwały się we mnie wszystkie raniące słowa i sytuacje, których doświadczyłam jako dziecko, nierozumiana w swoich przeżyciach. Etykietka histeryczki. Choleryczki. Nadwrażliwca.
Przeglądam się w tym dziecku jak w lustrze. Nie zawsze byłam zadowolona z tego, co widziałam. Chcemy w końcu dla naszych dzieci lepiej, niż sami mieliśmy. Chciałam, by było „lepsze”, aby nie musiało zmagać się tak, jak ja wiele lat temu. A czasem trochę z automatu reagowałam tak, jak kiedyś reagowano na moje zachowania.
To odkrycie było wyzwalające. Katharsis. Miłość – nie, nie wybuchła – przyszła spokojnie, mocna i silna, pewna siebie, pewna nas.
Rozumiem je tak, jak nikt inny na świecie. Przeglądam się w nim do dziś – teraz już ze zrozumieniem, spokojem, choć nie bez cierpienia czasami.
Mamy swój sekretny język, nieodczytywalny dla innych.
Ja i moje lustro.
Foto: Unsplash