Spędzam ze swoimi dziećmi bardzo dużo czasu. Staram się im dawać siebie nawet wtedy, gdy jestem zmęczona – ale widzę, że tego potrzebują. Odsuwam więc nierzadko swoje zmęczenie na bok, bawię się kotka, gram w gry, układam lego. Zapraszam je do kuchni, by uczestniczyły w przygotowywaniu posiłków, pozwalam im sprzątać razem ze mną, choć wiem, że sama zrobię to szybciej, lepiej i dokładniej.
Odpowiadam na setki pytań, nieraz zadawanych przez całą trójkę jednocześnie. Wychodzę z nimi na spacery wtedy, gdy mam ochotę zaszyć się z książką pod kocem – ale rozpiera je energia, chcą biegać, więc idziemy.
Wstaję o 7 rano w niedzielę, by jechać na turniej piłki nożnej. Czytam wieczorem każdemu z osobna, nawet gdy po całym dniu padam na twarz i wolałabym poczytać samej sobie.
Naprawdę próbuję wychodzić naprzeciw ich potrzebom. Chcę, by wiedziały, że jestem dla nich tak bardzo, jak bardzo tego potrzebują.
Pilnuję przy tym własnych potrzeb. Kiedy naprawdę nie mam na coś siły, mówię o tym otwarcie. Gdy proponują zabawę, na myśl o której cierpnie mi skóra, sygnalizuję, że wolałabym spędzić czas z nimi, ale w inny sposób. A czasem mówię po prostu „dość” i zajmuję się sobą.
Dążę do równowagi, jednym słowem. I już, już wydaje mi się, że jest ona zachowana i wszyscy mają mnie więcej tyle, ile potrzebują – siadam więc do cowieczornego czytania.
– „Mama Franklina była wyjątkowa. Ćwiczyła z nim podania, nawet gdy była zajęta, piekła mu jego ulubione ciasteczka i czytała przed snem również wtedy, gdy była już zmęczona” – snuję opowieść z wybranej przez jedno z dzieci książeczki.
– O, to nie tak jak nasza mama – dziecko wzdycha z tęsknotą.
– Jak to nie? – wykrztuszam ze zdumieniem.
– No, ty nam nie czytasz, jak jesteś zmęczona. Mówisz wtedy, że nie masz już siły.
Oprócz zachowywania względnej homeostazy w naszym rodzinnym organizmie, staram się też nie traktować rodzicielstwa jako poświęcania się. Dzięki temu takie dialogi po prostu zapadają mi w pamięć, zasilając konto anegdot rodzinnych – ale nie wywołują oburzenia, smutku, czy rozczarowania.
Stąd już chyba niedaleko do składania siebie samej na ołtarzu rodzicielstwa z goryczą i umartwieniem.
Wolę dawać siebie swoim dzieciom z radością, nawet jeśli nie zawsze ją widać.
Foto: Unsplash
Witam,
trafiłam na bloga, bo jestem mam dwóch dziewczynek 3 i 1,5 roku i raptem kilka dni temu dowiedziałam się, że w drodze jest kolejny członek naszej rodziny:) Jestem w szoku łamane przez załamana, bo już teraz ledwo się wyrabiam… Staram się być jak mama Franklina, czyli nie tylko wydać dzieciom posiłek, zmienić pieluchę, ale też spędzić czas na zabawie, czy nawet wspólnym obejrzeniu bajki w TV;) ale brakuje mi coraz więcej czasu i cierpliwości… a co będzie za te 7 m-cy… Liczę, że Pani blog i wpisy podniesie mnie na duchu! Pozdrawiam, Magda
Gratuluję zatem mocno! Za 7 miesięcy Pani córeczki będą starsze i mogą Panią zaskoczyć swoją zaradnością i samodzielnością. A jeśli wesprze się Pani chustą, być może okaże się nie taki wilk straszny…:)
Pozdrawiam ciepło i życzę spokojnej ciąży!
Właśnie tego spokoju mi w tej ciąży brakuje, nie chodzi o dzieci, ale chyba o hormony:) jestem rozbita, smutna bez powodu i ciągle czuję niepokój, mam nadzieję, że przejdzie z 1 trymestrem:)
Życzę tego z całego serca – i rozumiem, pierwszy trymestr w niemal każdej ciąży był dla mnie straszny – również w relacji do dzieci, które już były na świecie. Nie miałam za grosz cierpliwości do nich.
Oby zatem minęło jak najprędzej:)