Taka jaka jesteś, jesteś fajna!

Sprawia, że chce się żyć, jego brak może popychać do szalonych czynów, a zbudowanie go u dziecka jest pragnieniem wielu rodziców. Poczucie własnej wartości.

 

 

Bywa, nawet bardzo często, mylone z wiarą w siebie. Oraz samooceną.
Wpisuję w wyszukiwarkę hasło “budowanie poczucia własnej wartości” i zalewają mnie artykuły o podnoszeniu samooceny.

 

Znam ludzi, którzy są świetni w tym, co robią – i doskonale o tym wiedzą. A jednak wcale nie czują się wartościowi w swoich oczach. Potrafią ocenić, na co ich stać, w czym brylują i co jest ich atutem, a mimo to czegoś im – w ich odbiorze – brakuje. Coś jest nie tak. Mają wiarę w swoje możliwości, mają wysoką samoocenę, ale brak im poczucia własnej wartości.
To jest ta różnica.

 

Samoocena jest czymś, co pomaga mi oceniać siebie: “Jestem dobra w tym, kiepska w tamtym”. Może być zaniżona lub zbyt wysoka (na studiach mówiono nam o adekwatnej lub nieadekwatnej) – kiedy patrzymy na siebie zbyt krytycznie lub zbyt entuzjastycznie.

 

W moim odczuciu poczucie własnej wartości jest zerojedynkowe. Nie może być za wysokie (czy człowiek może mieć za wysoką wartość?), powątpiewam też w to, czy może być za niskie.
Mam wrażenie, że raczej – albo się je ma, albo nie ma.
Albo czuję, że moja obecność na tym świecie jest w porządku, i ja jestem w porządku – albo tego nie czuję.

 

Ono nie jest związane z żadnymi moimi talentami. Mogę być skromnie wyposażona w jakieś specjalne zdolności, i mieć silne poczucie wartości własnej, a mogę talentami wręcz ociekać i wciąż czuć się nikim.

 

Poczucie sprawia, że nie muszę zabiegać, rywalizować, udowadniać nic nikomu. Jestem ok taka, jaka jestem. Zasługuję na miłość z samego faktu bycia sobą, nie za swoje zasługi i osiągnięcia.

 

Jak zbudować w dziecku to poczucie?
To bardzo proste, choć bardzo niełatwe.
(Wyszukiwarka radzi mi chwalić, mądrze stawiać granice i pamiętać o konsekwencjach. A guzik!).
Recepta jest jedna jedyna i tysiące wychowawczych trików jej nie zastąpi.

 

Patrz na swoje dziecko jak na wartość samą w sobie.

 

Jasne, że kochamy nad życie. Jasne, że są cudami niezastąpionymi, choć na co dzień pełnymi dobijających nawyków, wkurzających gestów i irytujących przyzwyczajeń.

 

Czy w moich oczach widać, że moje dziecko jest dla mnie wartością?
Kiedy na nie patrzę – co ze mnie płynie? Zniechęcenie, zmęczenie, rozczarowanie, oczekiwania, niespełnione ambicje? Czy zachwyt, zainteresowanie, podziw, ciekawość?
Korczakowskie “Zrobię z ciebie człowieka czy – kim możesz być, człowiecze?”

 

Czy mam w sobie zgodę na to, że może decydować po swojemu, mylić się, nie być idealne, myśleć i odbierać świat inaczej niż ja?
Czy to dla mnie ok?

 

Czy jest wartością wtedy, kiedy coś umie i wtedy, gdy nie umie? Gdy coś mu wychodzi i gdy nie wychodzi?

 

Czy ta wartość jest niezależna od tego, co potrafi, czego dokonało?

 

Jeśli nie potrafię tak patrzeć, nic mi nie pomogą wszystkie komunikaty świata.
Jeśli moje dziecko nie widzi tego w moich oczach, wszelkie moje wysiłki spełzają na niczym.

 

Dzieci patrzą na siebie oczami rodziców.

 

Jak działać na co dzień, aby przekazać dziecku, że jest wartościowe?

Jeszcze tylko do ŚRODY 10. marca trwa nabór do IV edycji mojego kursu „Rozwiń Skrzydła” o wspieraniu dziecięcego poczucia własnej wartości.

Kurs jest w przedsprzedaży i możesz go kupić taniej.

Zobacz szczegóły kursu

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Takie dobre dziecko

Córka zaprosiła koleżankę na piżama party. Kiedy odbierałyśmy koleżankę z jej domu, przebiegło mi po głowie kilka myśli, z których jedna zatrzymała mnie na dłużej.

 

A zaczęło się od:
Ale fajnie tej mamie, jedno dziecko mniej wieczorem.
Jednak w domu zostają jeszcze młodsze.
W sumie to pewnie nawet nie odczuje, że jest jej lżej.
Może nawet żałuje, że najstarsza wychodzi na noc – to przecież taka pociecha w rodzinie wielodzietnej.

 

Tak, to było to zdanie. Nie wiem, czy ta mama tak odbierała tę sytuację – to były moje myśli i moje spostrzeżenia. Bardzo znajome.
Taka z niej pociecha. Takie w sumie dobre dziecko. Pomaga, można na nie liczyć.
Dobrze się uczy. Współpracuje (czyli wykonuje polecenia).
Jest spokojne. Mądre. Pracowite. Serdeczne. Opiekuńcze w stosunku do rodzeństwa. Duma rodziców. Błyskotliwy umysł.

 

I można tak wstawiać do upadłego.

 

Widzę pewną pułapkę “w sumie dobrego dziecka”.
Ma być docenieniem, a w istocie jest zawężeniem dziecka do tych jego cech/zachowań, które podobają się rodzicom. Sprawiają, że jest im wygodniej.
Czy to źle?
Czy już naprawdę nie można zachwycać się tym, jakie fajne dziecko mamy? Czy to już nie przesada?

 

W samym zachwycaniu się nie ma nic złego, tak myślę. Wręcz przeciwnie. Im więcej w nas zachwytu dzieckiem, im mocniej jest ono wartością dla nas, tym piękniej.
Wartością samą w sobie, nie zawężoną do tzw. funkcjonowania.
Wartością nie tylko wtedy, gdy garnie się do pomocy, słucha poleceń i wykonuje obowiązki. Gdy daje dobre świadectwo o nas przed innymi (cokolwiek to znaczy).
Wartością również wtedy, a może przede wszystkim, gdy nie chce pomagać, słuchać, gwiżdże na powierzone zadania, a świadectwo, które daje, mocno odbiega od naszych wyobrażeń.

 

Zresztą, nie będę moralizować i przekonywać, jak pięknym darem jest “nie” dziecka.
Sama nie zawsze czuję się gotowa na ten dar.

 

Gdybym miała od jutra nigdy więcej nie zobaczyć któregoś z moich dzieci, czego by mi na co dzień brakowało? Tego, że ktoś wykonywał moje polecenia? Że przynosił do domu dobre stopnie?
Że był spokojny i opanowany, cierpliwy i łagodny, posłuszny i współpracujący?
Czy może raczej tego, że był – taki, jaki był?
Że odkrywał przede mną inny świat, świat, który wcześniej mnie nie pociągał i nie interesował, że wypełniał moje życie swoją energią, swoją perspektywą, nadawał inny, niż dotychczasowy, sens?
Brakowałoby mi tego, JAKIE to dziecko było, czy KIM było?

 

Bo kiedy myślę o swoim mężu, to słowa “to taki w sumie dobry mąż, gotuje, sprząta i kawę parzy” wydają mi się tak zubażające to, kim mój mąż dla mnie jest, że aż szkoda tych słów.
Ponieważ gdybym chciała mieć mężczyznę, który sprzątałby dla mnie, parzył kawę i gotował, zatrudniłabym gosposia domowego (o ile taki zawód istnieje).

 

Moje dzieci nie są dobre przez to, co i jak robią. Są dobre takie, jakie są; nie są dobre mimo swoich przywar, nie są “w sumie dobre”, ani nie są jakąś tam moją wyręką, a zatem pociechą – są wyjątkowe i są ogromną wartością takie, jakie są.
W całej swej dziecięcej okazałości.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nie mam potrzeby karać

No, naprawdę. Nie, że usłyszałam o wychowaniu bez kar i sobie wkręciłam, że to fajne, albo taki lans, albo że mi imponuje Kohn, Stein, Juul czy jakiekolwiek tam jeszcze nazwisko (nie mówię, że nie imponuje, ale to nie nazwiska są wyznacznikami moich relacji z dziećmi). Po prostu nie mam takiej potrzeby i za każdym razem, gdy oprę się pokusie wyładowania na dziecku (bo akurat takie pokusy miewam nierzadko), to jestem pod wrażeniem, jak to fajnie rezonuje między nami. Tworzy porozumienie.

 

Szczególnie zapadła mi w pamięć jedna sytuacja. Wieczór, zbieram dziatwę z placu zabaw. Średnia chce jeszcze zostać pięć minutek. Zgadzam się, zapowiadając, że zawołam ją z okna.
Ale kiedy wyznaczony czas upływa i otwieram okno, by wykrzyczeć tradycyjne już “L., do domu!”, córka stanowczo mi odmawia. Kręci przecząco głową, odwraca się się i dalej bawi z koleżankami. Wołam ponownie – ignor.

 

No to cóż, muszę zejść.

 

Na szczęście, nigdzie się nie spieszę, nie jestem wykończona, mam dobry nastrój. Z postanowieniem, że nie dam go sobie zepsuć, zbliżam się do córki – koleżanka uprzedza ją, że nadchodzi mama, a wtedy młoda robi w tył zwrot i zaczyna uciekać!

 

Nie wiem, czy gdybym nie postanowiła, że nie dam sobie zepsuć nastroju, nie trafiłby mnie szlag. Postanowiłam jednak, więc nie trafia. Idę w jej stronę, wołam ją – zatrzymuje się. Podchodzę powoli i spokojnie mówię, że nie lubię, kiedy ucieka ode mnie. Że chcę, aby przychodziła porozmawiać, a nie biegała po krzakach. I że umawiałyśmy się, że zawołam ją po 5 minutach z okna, a ona wtedy wróci.

 

– Ale ja nie chciałam wracać!
– Domyślam się. Tym bardziej powinnaś porozmawiać ze mną, a nie uciekać. Powiedzieć mi, że potrzebujesz jeszcze więcej czasu.
– Nie wiedziałam, że jak ci powiem, to się zgodzisz.
– Bo nie twierdzę, że bym się zgodziła. Ale mogłybyśmy porozmawiać i wspólnie coś ustalić.
– Aha. Wiesz, bo ja chciałam ci zrobić bukiet (wręcza), i musiałam jeszcze poszukać więcej kwiatków.

 

Wracamy do domu w dobrych humorach. Co dalej? Myślicie może, że przy kolejnych nadarzających się okazjach znów uciekała i miała w nosie moje nawoływania?

 

OTÓŻ NIE. Nigdy więcej, a sporo czasu już minęło i szereg okazji się nadarzyło. Nigdy potem nie zignorowała mojego nawoływania – a ja staram się nie ignorować jej potrzeb. Nie zawsze mogę je w danej chwili zaspokoić, ale staram się je dostrzegać.

 

Dlatego nie mam potrzeby karać swoich dzieci. Ja wiem, że one chcą współpracować, że jestem dla nich ważna, i jeśli sprzeciwiają się mi, to wiem, że mają konkretny powód. Chcę te powody poznawać. Chcę mówić im o swoich racjach. I chcę szukać razem z nimi wspólnej drogi.

 

Kary są tylko balastem.


Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Cymbał brzmiący

Walentynki – z roku na rok coraz bardziej lukrowate, rok w rok wyśmiewane.
No, wstyd pisać o tym, że się trochę rozumie to świętowanie miłości – jak człowiek chce być fajny, to raczej powinien kontestować i szydzić, a nie stawać w szeregu z czerwonym lizakiem w kształcie serca.

 

Stanę pośrodku, jak ta żaba, która nie mogła się rozdwoić. Nie świętuję wprawdzie 14.lutego, ale (!) parę lat temu uderzyła mnie pewna myśl, jak strzała Kupidyna nieomal.

 

Byłam wtedy w zaawansowanej ciąży. Prowadziłam Szkołę dla rodziców, przechodząc jednocześnie trudny czas w relacji do swoich dzieci. Nie było dnia, żebym nie chciała się wystrzelić w kosmos, zastanawiałam się, czy nie powinnam jednak była iść do zakonu, wyrzucałam sobie, że co ze mnie za matka, a nade wszystko uciekałam przed własnymi dziećmi w jakiekolwiek zajęcia domowe. Męczyło mnie bycie z nimi – zabawy, rozmowy, przebywanie w jednym pomieszczeniu.

 

Wracałam któregoś dnia z jednego z warsztatów, analizując poruszane na nim kwestie, i uświadomiłam sobie bardzo mocno, że jestem świetną matką. W teorii. Wiem, jak postąpić w niemal każdej sytuacji, co powinno się powiedzieć, jak zareagować. Poznałam wszystkie tajemnice i posiadłam wszelką wiedzę, ale nie miałam miłości – jak ten cymbał brzmiący.

 

To było dla mnie tak ważne odkrycie, że do dziś pamiętam towarzyszące mu szczegóły. I do dziś żegnam swoje grupy warsztatowe tą historią.

 

Bo wydaje mi się, że nie ma nic ważniejszego w rodzicielstwie, niż kochać swoje dzieci. Takie banalne – przecież większość rodziców kocha swoje dzieci nad życie, skoczyliby za nimi w ogień! Chodzi jednak o prawdziwą, żywą miłość, nie taką przysypaną codziennością, czekającą na przebudzenie w tym desperackim skoku do ognia – tylko czerpiącą radość z codziennego bycia razem. Bezwarunkowo przyjmującą dziecko takie, jakie ono jest. Nie nagradzającą za to, co jej się podoba, ani karzącą za to, z czym jej nie po drodze (miłość nie szuka swego). Miłością gotową na umieranie – dawanie siebie: wstawanie w nocy na siku, bawienie się w laleczki, przeżywanie wyników meczu – gdy akurat chciałoby się wleźć pod koc z książką, popijając herbatę.

 

Nie, nie miłością udręczoną, poświęcającą siebie całkowicie dla innych, męczeńsko zaspokajającą coraz to nowe czyjeś potrzeby.

 

Niech to będzie miłość, która chce dawać to, co ma – a gdy nie ma, potrafi znaleźć źródło, naładować się, i znów dawać to, co w niej najlepsze.

 

Taką miłością chciałabym kochać swoich najbliższych, taką miłością chcę być przez nich kochana i takiej życzę Wam wszystkim – nie tylko przy okazji Walentego.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej