Świętuję

Są takie sytuacje, że człowiek chciałby po prostu coś dzieciom powiedzieć, a one by to zrobiły. Bez namawiania, zabawiania, tłumaczenia, szukania rozwiązań, pochylania się i analizowania przyczyn niechęci odniesienia talerza do zmywarki na przykład.
Bo człowiek jest zmęczony, znużony, bez energii, słońca brak itd.

 

Może czasem przychodzi do głowy myśl, że człowiek sam sobie winien, bo przyzwyczaił te swoje dzieci, a gdyby może tak kazać , huknąć, zagrzmieć i wyegzekwować, byłoby lepiej. Spokojniej (?).
I niby się wie, że efekt huknięcia byłby krótkotrwały, ale ileż można czekać na ten długofalowy?

 

Doczekałam się ostatnio, puchnę ze szczęścia i chcę się podzielić.

 

Historia zaczyna się któregoś jesiennego wieczoru. Jestem zmęczona, kończący się dzień przyniósł spadek ciśnienia, wobec czego spędziłam go snując się z kąta w kąt. Leżę na kanapie, czytam książkę, kątem oka w lustrze widzę, że w dziecięcym pokoju dla odmiany szalało jakieś tornado. Trudno chyba znaleźć wolny fragment podłogi. Nie chce mi się. Przekonywać, pomagać, zachęcać do sprzątania. Chcę, żeby był porządek i nie mam ochoty w tym kierunku kiwnąć palcem. Jestem w stanie jedynie zwlec się z łoża i słabym głosem oznajmić, że pora sprzątania, spanie, ja nie mam ochoty, mają to zrobić ino chyżo.

 

Reakcja standardowa:
– To nie ja.
– Ja też nie.
– To ona i jej koleżanka tak się bawiły!

 

Ona ma cztery lata, a koleżanka dawno sobie poszła. Przewiduję totalną sprzątaniową klęskę, ale nie mam nawet siły się tym przejąć, wracam na swoje wyleżane miejsce, niech się pali i wali, nie wstaję. Najwyżej będzie syf, niech tam.

 

Po kilku minutach nadstawiam ucha. Namawiają się. Starszaki wciągają młodszą w jej ulubioną zabawę “Co będzie pierwsze?” – tym razem w wersji “porządek w pokoju czy starsza siostra umyta i w piżamie?”.
Żeby było jasne – nie zachęcam dzieci do rywalizacji, nie popycham ich w stronę “kto lepszy/szybszy/pierwszy”.

 

Młodsza ma ogromną radość ze ścigania się ze mną, i to jest nasz zwyczajowy patent na wejście w nudne codzienne czynności, no wiecie: mycie zębów, sprzątnięcie farb po twórczym szale czy założenie skarpetek. Korzystam z tego namiętnie, zawsze w konfiguracji: ja-ona. Co będzie pierwsze: umyte twoje zęby, czy te naczynia, które zostały po kolacji? Co będzie pierwsze, twoje skarpetki na nogach czy moje książki na półce? I tak dalej – a im bardziej nie widzę skutków ubocznych (jakaś wybujała potrzeba rywalizacji, pragnienie bycia pierwszą czy nieumiejętność radzenia sobie z przegraną), tym pewniej sięgam po podobne środki.

 

A teraz leżę w pokoju obok i słyszę siebie w moich dzieciach. Proponują to, czego świadkami są od tak dawna – zamiast obarczać się odpowiedzialnością za bałagan, kłócić, kto powinien się tym zająć i wyliczać, dlaczego on/ona ma mniej do zrobienia, a ja więcej – szukają formy, która pomoże im wejść w nielubianą czynność.

Wow.

Po piętnastu minutach sprawa jest zamknięta. Siostra umyta, pokój posprzątany. Nie wstałam ani razu.

 

Rozpiera mnie radość, bo właśnie zebrałam owoce, na które czekałam tyle czasu. Nie mam złudzeń, że to wcale nie musi się powtarzać co wieczór – nie mam nawet takiej potrzeby. Świadomość, że to jest możliwe, wystarcza mi jako dowód, że było warto. Szukać innej drogi, nowych rozwiązań, patrzeć dalej niż na tu i teraz przez pryzmat mojego zmęczenia czy niechęci.
Lubię, kiedy jest lekko, łatwo i przyjemnie (kto nie lubi?), a czasem trzeba trochę pracy, zaangażowania, wysiłku, by w efekcie tak było. Kupuję to.

 

Kupuję nie tylko dlatego, że doczekałam się sprzątania bez mojego udziału. Kupuję, bo widzę, że moje dzieci potrafią się dogadywać bez kłótni, krzyków, przepychanek. Potrafią spojrzeć szerzej.
I wiem, że to jest mój sukces, moje przekraczanie siebie i swoich odruchów.

 

Świętuję.

 

Czytaj więcej

Współpracuj!

Czasami zastanawiam się, jakby to było, gdyby dzieci zaczęły mówić do dorosłych tak, jak dorośli mówią do dzieci.

 

Nie, nie wyjdziemy teraz do sklepu, jestem zajęta – kąpię laleczki. Pójdziemy później. Przestań się awanturować, jak będę mogła, to pójdziemy, powiedziałam przecież. Znajdź sobie teraz jakieś inne zajęcie.

 

Ile razy mam ci powtarzać, że nie zamierzam teraz kłaść się spać?! Uparłaś się, że wszystko ma być tak, jak ty chcesz.

 

Mówiłem ci milion razy – nie cierpię kaszy, na śniadanie chcę jeść płatki. Ciągle ich nie kupujesz. Przecież tłumaczyłem ci, że to dla mnie ważne. Kiedy zaczniesz współpracować?

 

Na placu są dzieci. Wychodzimy teraz. Teraz na plac. Tu masz buty, zakładaj szybko. Nie odnoś ich na miejsce, tylko zakładaj! Albo będziesz ze mną współpracować, albo będzie naprawdę niemiło!

 

Brzmi śmiesznie, może trochę strasznie i mocno absurdalnie.

 

Myślę, że tak właśnie brzmimy my, dorośli – wiele razy, gdy próbujemy dzieciom coś wytłumaczyć, przekonać do swojego punktu widzenia, zachęcić do współpracy.
Niestety, w takich sytuacjach słowo “współpraca” wydaje się być śmieszne.
Śmieszne, bo kompletnie rozmijające się ze swoim pierwotnym znaczeniem.

 

Jakie to znaczenie? Pierwszy z brzegu internetowy słownik rozstrzyga:
Współpraca, inaczej współdziałanie, to zdolność tworzenia więzi i współdziałania z innymi, umiejętność pracy w grupie na rzecz osiągania wspólnych celów.
Synonimy? Partnerstwo, równorzędność, udział, wkład.

 

Dlaczego się rozmija? Bo używamy go w sytuacjach, gdy chcemy, aby dziecko tańczyło do zapodanej mu przez nas melodii. Mówimy “współpracuj” a myślimy “rób, co ci każę”. Ostatnia rzecz, która przychodzi nam do głowy, to jakaś tam równorzędność z dzieckiem. Ma być tak a tak i już.

 

Dopóki idziemy tą drogą, nasze myśli brzmią dla dzieci tak, jak komunikaty otwierające ten felieton.

 

Żeby było jasne – absolutnie nie podważam przywódczej roli rodzica, jego większego doświadczenia życiowego i zdolności przewidywania oraz umiejętności ustalania priorytetów. A także prawa do dbania o własne granice.
Ja tylko jestem przeciwna udawaniu, że wymuszanie na drugiej osobie czegokolwiek jest współpracą, a sprzeciw przymuszanej osoby do wywierania na nią nacisku – brakiem współpracy.

 

Jeśli naprawdę chcę współpracować, to muszę zacząć od wspólnego celu. Niektóre cele pojawiają się same z siebie, np. w propozycji pójścia na lody. Nie muszę wtedy raczej się głowić, jak zachęcić dzieci do współpracy.

Tego celu nie ma w sytuacji, gdy moje dziecko jest pochłonięte zabawą, a ja chcę właśnie wyjść po zakupy.
Dwa odległe od siebie zadania, dwa różne cele.

Co może je połączyć? Uwaga, powieje banałem!…miłość.
Miłość, która sprawia, że to, co ważne dla kochanej osoby, ważne też dla mnie. Że chcę spojrzeć jej oczami. Że zamiast narzucać swoją wolę, szukam nowych rozwiązań, wróć – szukamy ich razem.
I to ona sprawia, że dzieci potrafią angażować się w czynności, które są ważne dla rodziców.

 

– Ale miasto zbudowałeś! Są ulice, domki..
– Tak, i cukiernia, zobacz.
– O, pomyślałeś też o cukierni!
– Tak, ten pan teraz właśnie jedzie na pączka.
– Mmmm…Teraz, kiedy ta zabawa trwa w najlepsze, nie wiem, czy spodoba ci się pomysł pójścia do prawdziwego sklepu.
– Nie mogę.
– Tak myślałam. Ja też wcale nie lubię przerywać fajnych zajęć. Patrzę na zegarek i widzę, że jest taka godzina, o której powinnam zacząć już przygotowywać obiad. Chcę pójść do sklepu po zakupy, a ty chcesz się nadal bawić. Pomożesz mi znaleźć jakieś rozwiązanie?
– Ty pójdź, a ja się pobawię.
– Tak byłoby najwygodniej, niestety – nie możesz zostać sam w domu.
– To nie idź po zakupy.
– To też jest jakieś rozwiązanie, niestety wtedy będziemy głodni.
– Mamo, muszę tylko zawieźć tego pana na pączka, a potem do szpitala, i mogę iść z tobą.
– Do szpitala?
– Tak. Ten pączek będzie nieświeży.
– Czy ten pan wyzdrowieje?
– Tak, spokojnie, nie martw się.
– I wtedy będziesz gotowy, żeby iść ze mną?
– Tak.

 

O tym, że to nie jest żaden trick, najdobitniej świadczy fakt, że nie zawsze tak to wygląda. Czasem słyszymy “nie, nigdy, nie chcę” i trudno nam się przebić przez chwilowo wzniesiony mur.
I jeśli można, warto się wycofać.
A jeśli nie można? Mus to mus, nie ma dyskusji rzecz jasna. Jednak nazywanie musu “współpracą” jest nieporozumieniem.

 

Bo jeśli już tak przy tej współpracy się upieramy, to dzieci zawsze współpracują, tylko na głębszym poziomie, niż nasz wzrok na co dzień sięga.
Nawet, kiedy nie wykonują naszych poleceń, kiedy się nam sprzeciwiają, kiedy stają okoniem – nasza definicja współpracy zatrzymuje się na poziomie czynności, definicja dzieci dotyka naszej wspólnej relacji.

Współpracują z nami przy jej budowaniu. “Nie czuję się brany pod uwagę, potrzebuję równowagi i twojego bycia w moim świecie, a nie tylko mojego przebywania w twoim.”
“Jeśli widzę, że to, co istotne dla mnie, w twoich oczach jest błahostką, nie mam ochoty traktować z powagą tego, co ważne dla ciebie”.

 

Jeśli współpraca jest – jak podaje słownik – tworzeniem więzi, to kto tak naprawdę nie współpracuje?

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Kto ma pszczoły, ten ma miód….

Kto ma dzieci, ten wiadomo, co ma. Wieczny bałagan. Pal sześć, gdy ten bałagan dotyczy tylko dziecięcego pokoju – przy małych dzieciach porozrzucane przedmioty są śladami ich całodziennej trasy po domu.

 

Trasy pokonywanej wytrwale za rodzicem. Zatem kuchnia, przedpokój, wszystkie pokoje, łazienka dokumentują aktywność dziecka przez cały dzień.

 

Zanim zostałam mamą, byłam pedantką. Chyba wciąż nią jestem, tylko standardy znacznie się obniżyły.
Cóż z tego, skoro moje dzieci wciąż uważają je za wyśrubowane.

 

– Chyba czas posprzątać na biurku, bo tam już się nie da pracować – zagaduję przyjaźnie. Zagadnięte dziecko rzuca okiem we wspomniane miejsce.
– Mamo, tam przecież jest porządek! Moim zdaniem.

 

Jeśli wygląd biurka odzwierciedla stan umysłu, to faktycznie lepiej, gdy jest na nim niemal wszystko. Czyste biurko byłoby wręcz niepokojące.

 

Reasumując – dość szybko odkryłam, że problem nieporządku nie jest problemem moich dzieci. Jest tylko i wyłącznie moim problemem – tzn. tylko dla mnie stanowi jakąś trudność.
Zatem to w moich rękach leży zachęcenie ich do włączania się w porządki.
Oczekiwanie, że będą o tym pamiętały same i akurat wtedy, kiedy uważam, że powinny pamiętać, oznaczałoby kopanie się z koniem. Bo one pamiętają, ale zdecydowanie za rzadko w mojej ocenie.
I dlaczego w zasadzie to one miałyby przejąć moje patrzenie na bałagan/porządek, a nie ja – ich?

 

Lubię szukać równowagi, więc i w tym obszarze chciałam do niej dążyć. Pokazać dzieciom, że dbanie o porządek ma swój sens, a jednocześnie uszanować ich prawo do zagospodarowywania ich własnej przestrzeni według ich własnego pomysłu.

 

Dzisiaj ta równowaga wygląda mniej więcej tak:

 

Przestrzeń wspólna

Części wspólne mieszkania wymagają zachowania moich obniżonych standardów. Podłogi nie są zasłane zabawkami, kanapy pełne okruszków, a stół w kuchni zastawiony naczyniami po posiłku. Dbanie o tę przestrzeń jest zadaniem dla nas wszystkich. Oczywiście oznacza to, że kilkanaście razy dziennie przypominam:
– Zostawiłaś książkę w kuchni, mogłabyś ją zabrać?
– Twój długopis.
– Proszę, schowaj buty do szafki.

 

Przypomnienia najczęściej spotykają się z akceptacją. Nie jakąś wściekle radosną, ale jednak. Wobec tego, kiedy akceptacji zabraknie, w zależności od sytuacji:

Ponawiam prośbę – pytając, kiedy dziecko odniesie daną rzecz (co ciekawe, odpowiedź “NIGDY” padła może kilka razy. Zazwyczaj słyszę konkret – a jeśli konkret jest zbyt odległy w czasie, pertraktujemy); podkreślając, że zależy mi na tym, aby zabawka wróciła na swoje miejsce.

 

Zostawiam tak, jak jest. Czasami wcale nie zależy mi tak mocno, żeby wchodzić w jakieś szczegółowe dialogi, tłumaczyć, szukać rozwiązań etc. Wiem, że za godzinę-dwie moja prośba spotka się z bardziej życzliwym przyjęciem, a i ja będę miała więcej siły, by dać wyraz temu, jakie to dla mnie istotne.

 

Odnoszę sama. Jakoś nie przeraża mnie perspektywa wychowania w ten sposób leni i flejtuchów. To nie jest w końcu tak, że cały dzień biegam dokoła nich i ich oporządzam. Czasem jest mi po drodze wziąć jakąś rzecz i ją zanieść na miejsce. Czasem sama mam dość swojego napominania “Odnieś kubek, zabierz skarpetki, odłóż książkę”. Nie, nie robię tego z bezsilności i rezygnacji. Mam poczucie, że skoro sprzątanie leży tak daleko od dziecięcych zainteresowań (czasem wydaje mi się, że nawet nie zauważają, kiedy potykają się o własne zabawki), a jednak wchodzą w to i sprzątają, to czasem mogę sobie i im odpuścić. Robię to z całkowitym przekonaniem i w zgodzie ze sobą.

 

Przestrzeń osobista

Tyle odnośnie przestrzeni wspólnej. Co w przypadku osobistej przestrzeni każdego z dzieci?
Tę przestrzeń osobistą wyrażają ich biurka, łóżka i szafy z ubraniami. To taka bardzo indywidualna ich strefa. I tutaj chyba mi najłatwiej. Ja nie pozwalam sobie zaglądać do szaf i komentować tego, w jaki sposób przechowuję ubrania. Moja szuflada z papierami to moja szuflada i mój porządek/bałagan, w zależności od interpretacji.

 

Czy to znaczy, że do tej dziecięcej strefy indywidualnej w ogóle się nie zapuszczam? Skąd. Przecież nie zostawię czterolatce na głowie obowiązku samodzielnego utrzymywania porządku w szafie z ubraniami. Sprzątam tam za nią. I z nią. Bo poszanowania tej ich przestrzeni nie odbieram w kategoriach “wszystko albo nic”. Albo zmuszam do sprzątania, albo zupełnie odpuszczam. Pewnie, idealnie byłoby powiedzieć “Proszę posprzątać”, po czym przyjść po jakimś czasie na kontrolę.

 

Niestety to nie działa w ten sposób – zatem kiedy widzę, że przydałyby się porządki, proponuję swoją pomoc.
Do tej pory przyjmowana była z wdzięcznością, a wspólne sprzątanie – odbierane przez dzieci jako fascynujące współdziałanie. Z zaciekawieniem przyjęłam więc fakt, że starszaki nie dopuszczają mnie już do swojej przestrzeni osobistej i wolą sprzątnąć ją same. Potrzebują jedynie przypomnienia.

 

 

Wspólna przestrzeń osobista

Czyli pokój dziecięcy, ogromny i zajmowany przez całą trójkę (na ich własne życzenie). To najtrudniejszy temat dla mnie, bo wiąże się z nieustannym “Ja się tym nie bawiłem/ja tego nie rozrzuciłam”.
Ja też nie, i chociaż wchodząc do ich królestwa potrafię zamknąć jedno oko, a drugie porządnie zmrużyć, to i tak w którymś momencie wszelkie granice zostają przekroczone i wymagana jest interwencja.
Dlaczego zatem nie uczyłam ich, aby sprzątali po jednej zabawie, zanim zabiorą się za kolejną?
Bo szybko okazała się to rada tyleż logiczna, co niepraktyczna. Przynajmniej przy trójce dzieci. Musiałabym chyba non stop stać na straży i kontrolować każdą braną do ręki zabawkę.
Nie wspominając o tych zabawach, które zajmowały dzieci na długie godziny i angażowały połowę posiadanego przez nie sprzętu.
Przeszliśmy zatem na tryb sprzątania wieczornego, które wspaniale wpisywało się w rytuały przed zaśnięciem.
Sprzątanie-kolacja-mycie- spanie.

 

 

W tych rytuałach kluczowa jest obecność rodzica.
W tej chwili nie jest już dla mnie ważne, czy mogłabym wywrzeć na swoich dzieciach większy nacisk, aby zajmowały się tym samodzielnie. Kiedyś próbowałam. Nakazami (Masz w tej chwili się umyć!). Groźbami i straszeniem (jeśli nie sprzątniesz zabawek, zabiorę ci je!). Manipulacją (Poczytam ci do snu, ale musisz posprzątać).

Czasem działało, a częściej nie. Dzieci sprzątały ze łzami w oczach, przestraszone, zestresowane.
Nie o to mi chodziło. Chciałam im przede wszystkim pokazać, że porządek ma swój cel i jest pomocny. Wychodziło zupełnie inaczej.

Przyjęłam, że ta nauka trwa dłużej, niż zakładałam, i wymaga mojej pomocy. Początkowo większej, z czasem coraz mniejszej – ale jednak. Zachęcenia, zmotywowania, trochę zabawy, współdziałania.

Przyjmuję to, bo pamiętam o celu, który mi przyświeca. I chyba póki co idziemy dobrą drogą – coraz częściej słyszę z ich ust: “Mamo, zobacz jak tu fajnie, kiedy jest porządek!”.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nauka dzielenia

Jest taki sezon na dzielenie się – zwłaszcza w mieście. To sezon przebywania na placach zabaw i towarzyszenia własnemu dziecku w piaskownicy.
– To jest łopatka chłopczyka, oddaj mu – słychać zewsząd, w najrozmaitszych konfiguracjach (wiaderko, grabki, samochodzik etc., i oczywiście może należeć do jakiejś dziewczynki).
A za chwilkę rozbrzmiewa pouczenie:
– Chłopczyk chce tylko zobaczyć, podziel się!

 

 

Wprawdzie teraz sezonu placowego nie ma i jeszcze daleko do niego, ale temat jest aktualny calutki rok. Jak sprawić, by dziecko nie wyrosło na egoistę, rozpaczliwie przytulającego przedmioty i krzyczącego „To moje!” ? Jak zachęcić je do dzielenia się z innymi? Ileż jeszcze razy trzeba będzie przypomnieć, pouczyć, nakłonić, interweniować?

 

Pierwszy paradoks, który zazwyczaj wyłapują sami rodzice, to skłonność do zabraniania swojemu dziecku bawienia się zabawkami innych dzieci przy jednoczesnym naciskaniu, by dziecko pozostawało w gotowości do użyczenia własnego sprzętu każdemu zainteresowanemu. Z tego rozdwojenia wypływa dość jasna zasada: Nie ruszasz tego, co nie twoje i dzielisz się wszystkim, co twoje.

 

Zasada całkowicie pozbawiona sensu – i zupełnie nieprzydatna w dorosłym życiu. Świat tak nie funkcjonuje, a jeśli nawet mu się zdarza, raczej świadczy to o pewnych zaburzeniach i trudnościach w obronie własnych granic.

 

No dobrze, zatem co robić? Jak nauczyć dziecko poszanowania cudzej własności?

 

Dzieci ( i dorośli) oddają to, czym same nasiąkają. Jeśli doświadczają szacunku, będą szanować. Jeśli ich granice są szanowane, będą uważne na granice innych ludzi. Jeśli ich własność jest traktowana poważnie, równie poważnie będą podchodziły do cudzej własności.

 

Chyba że dopiero uczą się pojęcia moje-twoje. Dzieje się to ok. 2 r.ż. i bywa okresem burzliwym. Dwulatek bowiem uważa, że to, na co spojrzał, należy do niego. Jeśli coś mu się spodobało, jest jego. Jeśli czegoś dotknął, przypieczętował swoją własność.

 

Nie trzeba z tym nic robić, a usilne tłumaczenia „To jest łopatka chłopczyka, nie możesz się nią bawić” zazwyczaj zaogniają sytuację.

 

Jeśli więc nasze dziecko sięga po cudzą zabawkę w piaskownicy, a właściciel widzi to i nie reaguje, może nie warto stwarzać problemu tam, gdzie go nie ma? (wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji, gdy jakieś dziecko sięga po naszą zabawkę, a moje dzieci milcząco na to przyzwalają – sprawa komplikuje się dopiero, gdy rodzic każe zabawkę odłożyć, bo „to zabawka dziewczynki i nie wolno”). Dla uspokojenia własnego sumienia można przezornie zapytać – Czy to twoja łopatka? Czy Antek może ją na chwilkę pożyczyć?
Wiele dzieci przystaje na tę prośbę i konflikt zażegnany.

 

A gdy Antek nie chce oddać? Próbujemy często tłumaczyć, że to czyjaś własność i trzeba ją zwrócić. Oczywiście, takie tłumaczenie trochę rozjaśnia świat naszemu dziecku, ale powtarzanie go kilkanaście razy nie polepsza sytuacji. Szkopuł w tym, że dziecko już wie, że trzeba łopatkę oddać – ale nie umie sobie poradzić z emocjami, jakie mu towarzyszą.

 

I to emocjami warto się zająć.
– Chciałeś się jeszcze pobawić, jest ci smutno, że musiałeś oddać łopatkę?
A czasem nie trzeba słów, wystarczą czułe ramiona, w których dziecko może się wypłakać.
Załóżmy, że to nasze dziecko jest adresatem pytania „Czy mogę pożyczyć?”. Załóżmy, że ma właśnie około dwóch lat i nie chce dzielić się NICZYM z NIKIM.

 

Nie musi. Ma prawo nie dzielić się. Nawet wtedy, gdy proszący chwilkę wcześniej pożyczył mu nieszczęsną łopatkę.
Jak to, mam mu pozwolić powiedzieć NIE, tak po prostu?

 

W dużym uproszczeniu – tak. Warto dopuszczać taki rozwój wypadków, choć nie musimy przyglądać się im bezczynnie.
Czasem wystarczy zapewnienie, że chłopczyk pobawi się chwilkę i odda (UWAGA! Raczej w formie pytania „Czy chłopczyk może pobawić się chwilkę, i zaraz oddać?” niż ponaglania „No daj spokój, przecież zaraz ci odda, a ty i tak teraz się tym nie bawisz”).

 

Czasem wystarczy pytanie, czy jest coś, co nasze dziecko chciałoby pożyczyć koledze („Wiaderko jest ci teraz potrzebne, rozumiem. A czy chłopiec mógłby pobawić się na razie twoją inną zabawką?”).
A najczęściej wystarczy nie robić nic. Dać dziecku prawo do decydowania o swojej własności i szanować to prawo bezwarunkowo. Bez wznoszenia oczu do góry, wzdychania, kręcenia głową. Ma prawo.

 

Dziecko, które upewni się w tym prawie, prawdopodobnie będzie bardziej skłonne do dzielenia się – bo będzie robiło to z własnej woli, nie z przymusu. Nie – bo tak wypada. Nie – bo będą o tobie źle mówili. Nie – bo nie będziesz miał kolegów.
Będzie to robiło, bo poczuje moc płynącą z obdarowywania innych.

 

Moja przyjaciółka jest osobą o wielkim sercu i hojnej ręce. Wiele razy widziałam, jak łatwo przychodziło Jej dzielenie się z innymi – dzielenie posiłku na pół, trzebienie szafy, obdarowywanie przedmiotami, ale też swoim czasem, zaangażowaniem, pomocą.

 

Przypatrywałam się temu, bo moja naturalna skłonność leży na przeciwnym biegunie. Trudno mi było się dzielić, obdarowywać innych tym, co należało do mnie.
Ilekroć jednak doświadczałam radości płynącej z tego obdarowywania i to radości obustronnej, kruszył się mój lód „to-moje-łapy-precz”. To mniej materialnie oznaczało często więcej w relacjach i przekonywało mnie do siebie.
Ale nie nauczyłam się tego dzięki Jej tłumaczeniom, dzięki napomnieniom, wznoszonym do góry oczom i kręceniu głową.
Nauczyłam się, bo zrozumiałam sens.

 

Czasem słyszę od moich dzieci, że trudno im się dzielić, bo lubią mieć. Nie boję się tego – wiem, że jeśli doświadczą w tym obszarze wolności i sensu, zaczną to robić.


Dlatego, że chcą, nie dlatego, że muszą.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej