Są takie sytuacje, że człowiek chciałby po prostu coś dzieciom powiedzieć, a one by to zrobiły. Bez namawiania, zabawiania, tłumaczenia, szukania rozwiązań, pochylania się i analizowania przyczyn niechęci odniesienia talerza do zmywarki na przykład.
Bo człowiek jest zmęczony, znużony, bez energii, słońca brak itd.
Może czasem przychodzi do głowy myśl, że człowiek sam sobie winien, bo przyzwyczaił te swoje dzieci, a gdyby może tak kazać , huknąć, zagrzmieć i wyegzekwować, byłoby lepiej. Spokojniej (?).
I niby się wie, że efekt huknięcia byłby krótkotrwały, ale ileż można czekać na ten długofalowy?
Doczekałam się ostatnio, puchnę ze szczęścia i chcę się podzielić.
Historia zaczyna się któregoś jesiennego wieczoru. Jestem zmęczona, kończący się dzień przyniósł spadek ciśnienia, wobec czego spędziłam go snując się z kąta w kąt. Leżę na kanapie, czytam książkę, kątem oka w lustrze widzę, że w dziecięcym pokoju dla odmiany szalało jakieś tornado. Trudno chyba znaleźć wolny fragment podłogi. Nie chce mi się. Przekonywać, pomagać, zachęcać do sprzątania. Chcę, żeby był porządek i nie mam ochoty w tym kierunku kiwnąć palcem. Jestem w stanie jedynie zwlec się z łoża i słabym głosem oznajmić, że pora sprzątania, spanie, ja nie mam ochoty, mają to zrobić ino chyżo.
Reakcja standardowa:
– To nie ja.
– Ja też nie.
– To ona i jej koleżanka tak się bawiły!
Ona ma cztery lata, a koleżanka dawno sobie poszła. Przewiduję totalną sprzątaniową klęskę, ale nie mam nawet siły się tym przejąć, wracam na swoje wyleżane miejsce, niech się pali i wali, nie wstaję. Najwyżej będzie syf, niech tam.
Po kilku minutach nadstawiam ucha. Namawiają się. Starszaki wciągają młodszą w jej ulubioną zabawę “Co będzie pierwsze?” – tym razem w wersji “porządek w pokoju czy starsza siostra umyta i w piżamie?”.
Żeby było jasne – nie zachęcam dzieci do rywalizacji, nie popycham ich w stronę “kto lepszy/szybszy/pierwszy”.
Młodsza ma ogromną radość ze ścigania się ze mną, i to jest nasz zwyczajowy patent na wejście w nudne codzienne czynności, no wiecie: mycie zębów, sprzątnięcie farb po twórczym szale czy założenie skarpetek. Korzystam z tego namiętnie, zawsze w konfiguracji: ja-ona. Co będzie pierwsze: umyte twoje zęby, czy te naczynia, które zostały po kolacji? Co będzie pierwsze, twoje skarpetki na nogach czy moje książki na półce? I tak dalej – a im bardziej nie widzę skutków ubocznych (jakaś wybujała potrzeba rywalizacji, pragnienie bycia pierwszą czy nieumiejętność radzenia sobie z przegraną), tym pewniej sięgam po podobne środki.
A teraz leżę w pokoju obok i słyszę siebie w moich dzieciach. Proponują to, czego świadkami są od tak dawna – zamiast obarczać się odpowiedzialnością za bałagan, kłócić, kto powinien się tym zająć i wyliczać, dlaczego on/ona ma mniej do zrobienia, a ja więcej – szukają formy, która pomoże im wejść w nielubianą czynność.
Wow.
Po piętnastu minutach sprawa jest zamknięta. Siostra umyta, pokój posprzątany. Nie wstałam ani razu.
Rozpiera mnie radość, bo właśnie zebrałam owoce, na które czekałam tyle czasu. Nie mam złudzeń, że to wcale nie musi się powtarzać co wieczór – nie mam nawet takiej potrzeby. Świadomość, że to jest możliwe, wystarcza mi jako dowód, że było warto. Szukać innej drogi, nowych rozwiązań, patrzeć dalej niż na tu i teraz przez pryzmat mojego zmęczenia czy niechęci.
Lubię, kiedy jest lekko, łatwo i przyjemnie (kto nie lubi?), a czasem trzeba trochę pracy, zaangażowania, wysiłku, by w efekcie tak było. Kupuję to.
Kupuję nie tylko dlatego, że doczekałam się sprzątania bez mojego udziału. Kupuję, bo widzę, że moje dzieci potrafią się dogadywać bez kłótni, krzyków, przepychanek. Potrafią spojrzeć szerzej.
I wiem, że to jest mój sukces, moje przekraczanie siebie i swoich odruchów.
Świętuję.
Najnowsze komentarze