Taka jaka jesteś, jesteś fajna!

Sprawia, że chce się żyć, jego brak może popychać do szalonych czynów, a zbudowanie go u dziecka jest pragnieniem wielu rodziców. Poczucie własnej wartości.

 

 

Bywa, nawet bardzo często, mylone z wiarą w siebie. Oraz samooceną.
Wpisuję w wyszukiwarkę hasło “budowanie poczucia własnej wartości” i zalewają mnie artykuły o podnoszeniu samooceny.

 

Znam ludzi, którzy są świetni w tym, co robią – i doskonale o tym wiedzą. A jednak wcale nie czują się wartościowi w swoich oczach. Potrafią ocenić, na co ich stać, w czym brylują i co jest ich atutem, a mimo to czegoś im – w ich odbiorze – brakuje. Coś jest nie tak. Mają wiarę w swoje możliwości, mają wysoką samoocenę, ale brak im poczucia własnej wartości.
To jest ta różnica.

 

Samoocena jest czymś, co pomaga mi oceniać siebie: “Jestem dobra w tym, kiepska w tamtym”. Może być zaniżona lub zbyt wysoka (na studiach mówiono nam o adekwatnej lub nieadekwatnej) – kiedy patrzymy na siebie zbyt krytycznie lub zbyt entuzjastycznie.

 

W moim odczuciu poczucie własnej wartości jest zerojedynkowe. Nie może być za wysokie (czy człowiek może mieć za wysoką wartość?), powątpiewam też w to, czy może być za niskie.
Mam wrażenie, że raczej – albo się je ma, albo nie ma.
Albo czuję, że moja obecność na tym świecie jest w porządku, i ja jestem w porządku – albo tego nie czuję.

 

Ono nie jest związane z żadnymi moimi talentami. Mogę być skromnie wyposażona w jakieś specjalne zdolności, i mieć silne poczucie wartości własnej, a mogę talentami wręcz ociekać i wciąż czuć się nikim.

 

Poczucie sprawia, że nie muszę zabiegać, rywalizować, udowadniać nic nikomu. Jestem ok taka, jaka jestem. Zasługuję na miłość z samego faktu bycia sobą, nie za swoje zasługi i osiągnięcia.

 

Jak zbudować w dziecku to poczucie?
To bardzo proste, choć bardzo niełatwe.
(Wyszukiwarka radzi mi chwalić, mądrze stawiać granice i pamiętać o konsekwencjach. A guzik!).
Recepta jest jedna jedyna i tysiące wychowawczych trików jej nie zastąpi.

 

Patrz na swoje dziecko jak na wartość samą w sobie.

 

Jasne, że kochamy nad życie. Jasne, że są cudami niezastąpionymi, choć na co dzień pełnymi dobijających nawyków, wkurzających gestów i irytujących przyzwyczajeń.

 

Czy w moich oczach widać, że moje dziecko jest dla mnie wartością?
Kiedy na nie patrzę – co ze mnie płynie? Zniechęcenie, zmęczenie, rozczarowanie, oczekiwania, niespełnione ambicje? Czy zachwyt, zainteresowanie, podziw, ciekawość?
Korczakowskie “Zrobię z ciebie człowieka czy – kim możesz być, człowiecze?”

 

Czy mam w sobie zgodę na to, że może decydować po swojemu, mylić się, nie być idealne, myśleć i odbierać świat inaczej niż ja?
Czy to dla mnie ok?

 

Czy jest wartością wtedy, kiedy coś umie i wtedy, gdy nie umie? Gdy coś mu wychodzi i gdy nie wychodzi?

 

Czy ta wartość jest niezależna od tego, co potrafi, czego dokonało?

 

Jeśli nie potrafię tak patrzeć, nic mi nie pomogą wszystkie komunikaty świata.
Jeśli moje dziecko nie widzi tego w moich oczach, wszelkie moje wysiłki spełzają na niczym.

 

Dzieci patrzą na siebie oczami rodziców.

 

Jak działać na co dzień, aby przekazać dziecku, że jest wartościowe?

Jeszcze tylko do ŚRODY 10. marca trwa nabór do IV edycji mojego kursu „Rozwiń Skrzydła” o wspieraniu dziecięcego poczucia własnej wartości.

Kurs jest w przedsprzedaży i możesz go kupić taniej.

Zobacz szczegóły kursu

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Bicie, plucie i inne miłosne wyznania

Kawa z koleżanką. Pogrążona w rozmowie nie od razu rejestruję uczucie rytmicznego uderzania w przedramię; gdy w końcu zerkam w bok, widzę rozwścieczoną trzylatkę z piorunującym wzrokiem, okładającą mnie konsekwentnie.

 

Rodzinne popołudnie, gramy w grę planszową. Zabawa w pełni, emocje również – ze zdziwieniem przyjmuję więc fakt, gdy jedno z dzieci, nie uczestniczących w grze, nagle podchodzi i szczypie mnie w policzek.

 

Impreza ze znajomymi; gramy na gitarach i śpiewamy w najlepsze. Jedno z dzieci (moich) staje przede mną, wyzywająco wystawia język, po czym pluje w moim kierunku.

 

Rozważałam trochę, czy pisać na ten temat. Dziecko mnie bije – nie ma się czym chwalić, a dla niektórych pewnie przytoczone sytuacje to woda na młyn pn. “tak się kończy niestawianie granic”. I tym podobne.
A niech to, raz się żyje, a pewnie zaraz w komentarzach sypniecie lawiną przykładów z własnego życia. Nie jestem odosobniona.

 

Jak żyć w takich momentach? Tylko spokój nas uratuje, całkiem poważnie.
Po pierwsze dlatego, że dzieci często nie wiedzą nawet, co czynią. Trzylatek, który pluje na rodzica, nie ma nawet połowy świadomości, czego się dopuścił. Jakie znaczenie niesie ze sobą ten gest. To my przypisujemy mu znaczenie ze świata dorosłych (no, i starszych dzieci). A mniejsze dziecko nie ma bladego pojęcia, czemu się tak unosimy. Przynajmniej za pierwszym razem.

 

No to jak, mam pozwolić na opluwanie mnie? Ależ skąd! Przyznacie jednak, że pomiędzy przyzwalaniem na opluwanie a rozdzieraniem szat nad nieszczęsnym dzieckiem jest jeszcze parę innych możliwości.

 

Na przykład rozładowanie emocji. To drugi argument za zachowaniem spokoju, trudno bowiem, żeby ślepy wiódł kulawego. Ktoś w tej parze musi się opanować pierwszy i pomóc się opanować drugiemu.
Mimo wszystko dorosły ma większe na to szanse. Jak rozładować? Tradycyjnie najskuteczniejszym sposobem jest przytulenie, o ile dziecko chce. U nas aktualnie sprawdza się bujanie w ramionach, na tzw. “dzidziusia”. Odpędza najczarniejsze chmury, choć trochę opornie bywa na początku. Koniec końców są buziaki, tulenie i zapewnienia o dozgonnej miłości.

 

Zatem rozładowanie emocji – chętnie w parze ze znalezieniem źródła tego zachowania. Pluje raczej nie ze szczęścia, choć i to możliwe. Wkurzyło się? Jest znudzone? Próbuje zwrócić na siebie uwagę?
Ok, to mamy jakieś światełko. Pozostaje tylko kwestia pokazania mu, że swoje niezadowolenie może okazać w inny sposób. Że potrzebujemy tego innego sposobu, bo ten aktualny jest dość nieprzyjemny.
Jak to zrobić? Spokojnie (!) przytrzymać rękę lub nogę, spokojnie (!) powiedzieć np. najpierw
“Jesteś zdenerwowany, widzę to. Chciałeś, żebym ci dała kolejnego batonika.”
a dopiero potem
“Nie chcę, żebyś mnie kopał.“

 

Dlaczego akurat tak? Bardzo często widzę/słyszę, że samo powiedzenie o odczuciach rodzica to za mało. Taki komunikat “nie chcę, żebyś…” jest oczywiście autentyczny i nieoskarżający, a jednak brakuje mu wyjścia w stronę dziecka, zauważenia, co się z nim dzieje. To może utrudniać dziecku zainteresowanie tym, co dzieje się z rodzicem.

 

Trzeci argument za zachowaniem spokoju jest taki, że dzieci często w ten sposób proszą o pomoc. “Jest mi źle, nie wiem, co robić, pomóż mi!” – tak brzmi komunikat, który chcą nam przekazać. Ich niedojrzałość emocjonalna sprawia jednak, że zanim ubiorą przekaz w słowa, działają.

 

Co z niego wyrośnie?
Prawdopodobnie całkiem fajne starsze dziecko, a potem młody człowiek. Serio, nie widziałam nigdy dziewięciolatka plującego na matkę lub szczypiącego ją, gdy mu na coś nie pozwala. Nie twierdzę, że takie historie się nie zdarzają, ale mam wrażenie, że są nieco rozdmuchiwane. I wpędzają nas w lęk, że jeśli nie zrobimy “czegoś” “z tym” teraz, natychmiast, to wyhodujemy sobie żmiję na własnym łonie.

 

Jeśli jednak spojrzeć na zachowanie dziecka jako wypływające z jego ogromnej niedojrzałości, nie głupoty czy złej woli, może nam być łatwiej nie bać się przyszłości. Zjawisko złej woli nie pozwala spać wielkim myślicielom, co dopiero zabieganym rodzicom (co oczywiście nie musi się wykluczać); na głupotę podobno nie ma lekarstwa; a z niedojrzałości najczęściej się wyrasta.
Zaryzykuję stwierdzenie, że cokolwiek zrobimy, dzieci i tak wyrosną z podobnych zachowań. Zdecydowana większość dzieci.
Nie warto się zamartwiać.

 

Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby dziecko tak się zachowało!

Przynajmniej do pierwszego razu. Wtedy definitywnie przekonywało się, że lepiej nie próbować. Na zewnątrz wszystko grało – dziecko było dobrze wychowane, ułożone, grzeczne. Szanowało rodziców.
Czy szanowało też w sercu, tego nie wiemy. Często pewnie nie. Po prostu nauczyło się kryć to, co naprawdę myśli, przeżywa. Niestety taka polityka wiąże się z podwójnymi kosztami. Z jednej strony odbiera możliwość poradzenia sobie z trudnymi emocjami (konieczne staje się ukrycie ich, zamiast konstruktywnego rozładowania), z drugiej osłabia relację (nie jest ważne, co czuję – ważne, jak się zachowuję. Zachowywałbym się inaczej, gdybym czuł się lepiej, ale nie ma nikogo, kto pomógłby mi tak się poczuć).

Dzieci od wieków są bardzo podobne. Podobnie niedojrzałe i potrzebujące wsparcia w dojrzewaniu. Twierdzenie, że kiedyś tak nie było jest dla mnie koloryzowaniem przeszłości.

 

Z szacunkiem jest jeszcze jedna ciekawa sprawa. Bicie wcale nie oznacza jego braku. To, że ze wszystkich osób w pokoju moje dziecko leje właśnie mnie, jest dość wyrafinowaną formą okazania mi uczucia.
Ono wie, że ze wszystkich wokół ja jestem najlepiej przygotowana do wsparcia go w trudnej sytuacji – znam je doskonale, kocham ogromnie, przyjmę jego emocje i pomogę mu je wyregulować. I będę kochać dalej. Stąd te pełne zdziwienia komentarze cioć, babć i opiekunów: “Nie wiem, co mu jest, przy mnie był taki spokojny”.

No pewnie, że był. Ja też wypłakuję stresy z pracy dopiero w domu, mężowi. Wypłakiwanie się przełożonemu mogłoby być nie na miejscu – mąż jest do tego o wiele lepiej przygotowany, zna mnie doskonale, kocha ogromnie, przyjmuje mnie wraz z moimi emocjami. Czy to znaczy, że nie szanuję męża?

 

Owszem, bicie samo w sobie nie jest oznaką szacunku. Zgoda – jednak o tym wiemy my, dorośli. Małe dzieci najpierw nie wiedzą, a nawet gdy się dowiadują, mija trochę czasu, zanim będą umiały zareagować łagodniej.
Będą uczyły się tego od nas. Im więcej łagodności doświadczą, tym łatwiej będzie im ją uznać za najlepszą formę wyrażania trudnych emocji.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

[Wpis gościnny] Zrozumieć bajkę. Jarek Żyliński

Im bardziej przyglądam się bajkom, tym bardziej jestem w podziwie nad pięknym połączeniem pomiędzy bohaterem bajki a dzieckiem, które słucha, czyta lub ogląda go w akcji. Wraz z podziwem wzrasta we mnie chęć zbliżenia się do tych mechanizmów i sprawienia, by stały się one dla dzieci przyjaciółmi, a nie zagrożeniem.

 

 

Bajki potrafią bardzo mocno wciągnąć dziecko. Można powiedzieć „to tylko bajka”, a można zrobić zdjęcie dziecka, które zastygło w jakiejś emocji i po spojrzeniu nań zdecydowanie skreślić słowa „to tylko”. Dziecko może zanurzyć się całe w obserwowanej akcji, a może po paru minutach uznać, że coś jest nudne. Jedną bajkę można dziecku czytać 100 razy i nie odpuści ono nawet jednego słowa, a przy innej zacznie zajmować się czymś innym. Wbrew wierzeniom to nie przypadek, tylko iskra, która musi przejść po wspomnianym we wstępie połączeniu.

 

Żeby iskra przeszła, połączenie musi zostać dobrze zbudowane,  inaczej zgaśnie po drodze. Pierwszy pod lupę musi pójść BOHATER. Zainteresowanie nim wynika z jego podobieństwa do dziecka. Nie chcę przez to powiedzieć, że dziecko jest podobne do Reksia, Prosiaczka czy Muminków. Podobieństwo wynika zwykle z roli, jaką bohater pełni w społeczeństwie. Dla dzieci przedszkolnych Smerfy mogą być jak znalazł. Małe zwierzątka, którymi opiekuje się leśny lub ludzki świat – także. Kiedy pojawi się adekwatny bohater (niekoniecznie pierwszoplanowy), dziecko podświadomie zainteresuje się tym, co u niego słychać.

 

 

Przygody i emocje tego bohatera to podpalane przez tę iskrę paliwo, które decyduje o tym, jak mocno zapłonie połączenie. Jeśli bohater znajdzie się W PODOBNEJ SYTUACJI co dziecko, wówczas obserwator zostanie wchłonięty w sytuację i nie uroni ani jednego słówka z opowiadanej lub oglądanej historii. Dziecko bardzo mocno chce wiedzieć, jak ktoś podobny do niego poradzi sobie w znanych emocjach i sytuacjach. Ponownie nie musi być to dosłowne, ba, nawet nie powinno, bo zbyt bliskie połączenia mogą być zostać odrzucone ze strachem. Podobnym paliwem może być sytuacja, w której bohater nie tyle przeżywa to co dziecko, co raczej robi to, co dziecko chciałoby zrobić.

 

W praktyce wygląda to tak, że na przykład dzieci przed pierwszym dniem w szkole czy przedszkolu mogą lubić bajki oparte na wyprawie. Dzieci  przechodzące przez okres identyfikacji z płcią chętniej zainteresują się bajkami o bardziej wyrazistych cechach płci. Dzieci mające w sobie sporo niewypowiedzianej złości chętniej sięgną po te bajki, w których bohaterowie okładają się nawzajem. Tak samo działają „bajki” dla dorosłych. Spójrzmy na przykład na bohaterki komedii romantycznych. Jakże są „normalne”, często z rozkosznymi niedoskonałościami. Albo bohaterowie ratujący świat? Zwykle „rekrutowani” z szarego tłumu, w którym większość czytelników/widzów trwa w lekkim smutku, że przegapili swoją szansę na bycie superbohaterem. A tutaj nagle film mówi im „nie, nadal masz szansę!”.

 

Iskra poszła, odpaliła paliwo, połączenie dziecko-bajka płonie bardzo mocno. Zapalenie nie jest trudne. Znacznie trudniejsze i ważniejsze jest to, z czym to dziecko zostanie po zakończeniu bajki. Dlatego dochodzi trzeci niezbędny w bajce element – SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE. To ono decyduje o tym, że rozpalone połączenie wzbogaci dziecko, a nie zrujnuje. Tutaj odbywa się podział na bajki-przyjaciół i bajki-zagrożenia. Dziecko widząc, że bohater w podobnej sytuacji doznaje na końcu ukojenia, wygranej lub innego szczęśliwego zakończenia, otrzymuje komunikat „skoro on może, to i ty też”. Dlatego chętnie wróci do tej bajki kiedy będzie w swoim życiu w podobnej sytuacji co bohater. Czasami nawet po kilkadziesiąt razy. Niestety adekwatnie jest przy zakończeniu negatywnym, dlatego martwią mnie mocno bajki, które kończą się źle i wzbudzają tylko pragnienie obejrzenia kolejnej i kolejnej, bo może jednak znajdzie się dobre zakończenie?

 

Ten proces Bohater – w  podobnej sytuacji – ze szczęśliwym zakończeniem. Daje obraz idealnej bajki. Dlatego nie jest na przykład problemem, że w bajce pojawia się przemoc, ba, w przypadku dziecka bojącego się jej może to nawet być wskazane (uwaga, dosłowność może odstraszyć), jeśli na końcu bohater zostanie ochroniony przez nią. Gorzej, jeśli z powodzeniem stosuje ją bohater (co trafia w gusta widzów noszących w sobie sporo złości) i odnosi korzyść na tej bazie. Znając ten mechanizm można nie tylko przyglądać się potrzebom dziecka, ale także na nie odpowiadać. Wystarczy odpowiednio zareagować na różne sytuacje w życiu dziecka i do tego ułożyć bajkę.

 

Trzeba przy tym pamiętać, że mimo misterii opisanego mechanizmu jest to jednak tylko bajka. Bajka nie zastąpi na przykład wzorów dawanych przez rodziców czy doświadczeń doznawanych w normalnym świecie. Ona jest zwierciadłem, a czasem wsparciem dającym nadzieję. Warto z niej korzystać, ale nie należy jej wpływu wyolbrzymiać. Jasne, jak widzimy, że to co proponuje bohater, to nie jest rozwiązanie, którego chcemy dla swojego dziecka, to poszukajmy dalej. Widzę czasem w bajkach czarną psychologię, że ktoś powyższy mechanizm świadomie (!!!) wykorzystuje by rozpalić połączenie, ale nie gasi go potem.


Niemniej dziecko nie „zepsuje się” od pojedynczych bajek. Jeśli zawierają one negatywne wzorce – wymieńmy ją, bo nawet mała szkodliwość jest szkodliwością. Ale nie należy też rwać włosów z głowy krzycząc „zepsułem swoje dziecko bo obejrzało jeden odcinek…..”. W każdym razie nad bajkami naszych dzieci po prostu warto się pochylić.

 

Jarek Żyliński

Psychoblog Jarka Żylińskiego

 

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Między wspieraniem a wyprzedzaniem

Schemat jest w zasadzie uniwersalny. Mała dziewczynka zjeżdża na rowerze z górki. Górka nie jest stroma, ale zjazd dość długi i wyboisty, a dziewczynka trochę wyszła z wprawy przez zimę. Mama dziewczynki stoi na szczycie górki i obserwuje ją, jednocześnie żywo dyskutując ze znajomą. Dziewczynka świetnie sobie radzi, ale na samym finiszu dość nieszczęśliwie wjeżdża w dołek, koziołkuje przez kierownicę i ląduje na twarzy.

 

 

Mama natychmiast przerywa rozmowę i biegnie w jej stronę – dziewczynka jest za mała, żeby ją tak zostawić. Gdyby to było starsze dziecko, mama pewnie poczekałaby, aż wstanie i da znać, czy coś mu dolega. Jednak trzylatka, nawet jeśli nie odniosła żadnych fizycznych obrażeń, na pewno najadła się strachu więcej, niż jest w stanie strawić. Wsparcie jest niezbędne.

 

 

Zatem mama podbiega, dziewczynka zdążyła już wyplątać nogi spod koła i kierownicy oraz wstać. Czyli – żyje i większych obrażeń w chwili obecnej brak. Od czego mama zaczyna pierwszą pomoc? Od mocnego przytulenia. Nawet nie przygląda się zbyt uważnie, nie sprawdza, czy zęby wszystkie i całe, czy palce niepołamane – jeśli coś się złamało, i tak się przez te parę minut nie zrośnie. A po pierwszym płaczu łatwiej będzie dojść do tego, czy boli coś poza duszą (w tym przypadku najłatwiej ją ukoić).

 

 

Po tej krótkiej chwili w ramionach mamy dziewczynka podnosi głowę, ociera łzy i z uśmiechem pakuje się na rowerek. „Poszukamy jeszcze jakiejś górki?”

 

Wsparcie

Tak, schemat jest uniwersalny. Bez względu na to, czy właśnie stawia pierwsze kroki, wspina się na drabinki, poznaje kolegów na nowym podwórku, rozgrywa ważny mecz, czy też występuje publicznie z zespołem.

 

Każde wyzwanie wymaga sporej dawki samodzielności i odrobiny nienarzucającego się wsparcia. Nieważne, czy to wsparcie to zerkanie, jak dziecko zjeżdża z górki, czy serdeczny uścisk tuż przed wyjściem z domu, czy kibicowanie na trybunach. To jest część wsparcia. A druga część, to czekanie na powrót. Czekanie z otwartymi ramionami, nawet gdy mecz sromotnie przegrany, ani jeden krok nie postawiony, a drabinki niezdobyte z powodu niewłaściwej techniki.

 

Warto wtedy hamować słowa. Nie zaprzeczać „Nic się nie stało”, nie umniejszać „to nic takiego, następnym razem będzie lepiej”, nie pocieszać na siłę „och, nie myśl o tym, chodźmy się rozerwać”. Żadnego „A nie mówiłam?”, „No, wiedziałam, że tak się to skończy”, „Ależ ci chłopcy są niesympatyczni!”.

 

Wspierać tak, jak potrzebuje dziecko, nie tak, jak wydaje nam się, że powinno się pocieszać i nie po to, by pocieszyć głównie siebie (nie jest łatwo towarzyszyć dziecku w porażkach).

 

Wycałować i wyściskać – dosłownie lub w przenośni, upewnić się, że rany zaopatrzone, emocje rozładowane lub przynajmniej nie przytłaczające, żale wylane.

 

Samodzielność

To wsparcie – a co z samodzielnością? I na to jest uniwersalny schemat.

 

Mała dziewczynka wdrapuje się na niewysoką komodę, po czym schodzi z niej stając na głowie konika na biegunach. Niepokoi to jej mamę, zatem mama prosi: „Martwię się o ciebie, kiedy tak schodzisz – konik jest niestabilny i boje się, że przewrócisz się i zrobisz sobie krzywdę”.

 

„Ale ja już raz spadłam i nie zrobiłam sobie nic, mamo” – przekonuje dziewczynka z uśmiechem.

 

„Widziałam i nadal martwię się, że możesz spaść o wiele groźniej i naprawdę zrobić sobie dużą krzywdę.”

 

Dziewczynka waha się chwilę, po czym opuszcza nogi precyzyjnie na grzbiet konika tak, aby nie bujał się przejmując ciężar jej ciała. Zgrabnie zeskakuje i idzie się bawić.

 

Mogła usłyszeć, że ma zejść w tej chwili, bo to niebezpieczne, i nie byłoby w tym nic złego. Życie jednak nie polega jedynie na unikaniu złego, ale na sięganiu po dobre – wobec nienarzucającej się postawy mamy dziewczynka mogła przemyśleć sytuację, ocenić zagrożenie, podjąć ryzyko i dokonać wyboru, dostosowując sposób zmierzenia się z wyzwaniem do informacji, jakie na jego temat uzyskała od matki. Wiele dobrego w tak nieznaczącym epizodzie.

 

A gdyby chciała skakać na główkę z ogromnej komody w kierunku przeszklonej witryny, wtedy pewnie dostałaby jasny sygnał, że jest to absolutnie niedozwolone i niebezpieczne. I to byłoby też dobre, bo dałoby jej szansę na skakanie jeszcze wiele razy w życiu.

 

Gdybyż jeszcze umieć zawsze ocenić, kiedy dziecko skacze z niskiej komody, a kiedy już z tej wysokiej, i mieć zawsze jasność co do balansowania między wspieraniem w samodzielności, a wyprzedzaniem dziecka doświadczeniem – wtedy rodzicielstwo byłoby ciepłą i bardzo bezpieczną posadką.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej