Mężczyzna jak dziecko

Wiadomo. Widać z kilometra, kiedy to on ubierał dziecko. Zostawić go z potomstwem pod opieką – nie domyśli się, żeby nakarmić. Przypali nawet wodę na herbatę.
Słowem – jak w kawale. Daj mu dwie kulki, jedną zepsuje, drugą zgubi.

 

Cała orkiestra emocji odzywa się we mnie, gdy słyszę podobne stwierdzenia, rozbrzmiewające zewsząd z makabryczną częstotliwością; i nie są to emocje z gatunku takich, jakich lubi się doświadczać.
Wkurzam się po prostu na te raniące określenia, uogólnienia i schematy.
Ale nie chcę dziś nimi się zajmować i ich analizować. Skąd to, jak to, po co i dlaczego.

 

Bo, myślę sobie, jest taki obszar, w którym warto podchodzić do mężczyzn tak, jak podchodzimy do dzieci.

 

Zaczyna się wtedy, gdy wchodzimy w uważność w naszej relacji z dziećmi. Gdy chcemy pochylać się nad ich potrzebami, wsłuchiwać w to, co przeżywają, otwieramy się na dialog – zamiast wyrokować, interpretować, oskarżać, ranić.

 

Nagle dostrzegamy całą gamę niewspierających komunikatów i postaw – u siebie, rzecz jasna, ale i u niego. O, u niego może nawet zwłaszcza.

I naturalnym odruchem jest odruch poprawiania:
“Właśnie przeczytałam, że język osobisty bardziej trafia do dzieci, niż kategoryczny nakaz. Może zamiast mówić, że ma założyć czapkę, bo jest zimno, powiedz, że zależy ci, żeby założyła, bo jest zimno i obawiasz się, że się przeziębi? Piszą, że to skuteczniejsza forma”.

 

Agnieszka Stein (“Potrzebna cała wioska”) porównuje takie działanie do wydawania instrukcji. Zrób tak, nie rób tak. W ten sposób nie da się przekazać doświadczenia, które zdobywamy pracując na warsztatach. Nie da się przelać komuś odkryć, których dokonaliśmy pod wpływem pewnych przemyśleń.
I nie da się wreszcie inaczej podchodzić do dzieci, a zupełnie inaczej do dorosłych. Albo staje się to naszą nową normą, nawet jeśli początkowo kulejącą i wymagającą nieustannej uwagi, albo coś tu nie gra.
Albo jesteśmy spójni i pokazujemy dzieciom wartościowy model komunikowania się z innymi – ze wszystkimi, albo okazuje się, że wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze.

 

(Kiedyś, półtora roku temu, podjęłam już ten temat tutaj – trochę się wówczas wystraszyłam reakcji jednego z ojców, wyrażonej gorzkim komentarzem. Dziś wracam z przekonaniem, że niedobrze jest zamieść tę kwestię pod dywan, bo jest ona bardzo żywa i obecna podczas niemal każdego mojego spotkania warsztatowego czy szkoleniowego. Chcę o tym mówić nie dlatego, że dzielę rodziców na lepszych i gorszych, tylko po to, by pokazać, że zmuszanie kogokolwiek, by przyjął to, co uważamy za słuszne, osłabia relację. Wylewamy dziecko z kąpielą).

 

Chcemy traktować dzieci jak ludzi. Dlatego nie piętnujemy każdego ich słowa, tylko dajemy wsparcie. Nie krytykujemy, tylko zaglądamy pod powierzchnię i szukamy rozwiązania, które pomoże w trudnej sytuacji.
Staramy się spojrzeć ich oczami i zaufać, że działają najlepiej, jak w danym momencie potrafią – aby potrafiły lepiej, potrzebują pomocnej dłoni, nie kopania po goleniach.
Dzieci takie podejście traktują z wdzięcznością. Dlaczego z dorosłymi miałoby być inaczej?
W takim ujęciu wszyscy chcemy być traktowani jak dzieci (pisząc te słowa mam przed oczami jak żywe te chwile, w których wobec mojego zmęczenia, rozdrażnienia i rodzicielskiej frustracji otrzymywałam mężowskie wsparcie, zrozumienie i akceptację; miód na serce i balsam dla duszy).

 

Zresztą, warto spojrzeć prawdzie w oczy. Życie nie jest czarno-białe. To wcale nie jest tak, że tylko matki się edukują, interesują, pytają i uczą. Na warsztatach spotykam tak kobiety, jak i mężczyzn – tak matki, jak i ojców.

I wydaje mi się, że problem nie tkwi w tym, że ojcowie się nie starają. Że im nie zależy. Że im to obojętne. Pewnie czasem i tak się zdarza – i ojcom, i matkom.

Jednak szkopuł w tym, że zazwyczaj to matkom wydaje się, że oni się nie starają, że im nie zależy, że im to obojętne. I taką interpretacją mogą odbierać ojcowskiej relacji coś bardzo ważnego.

 

Dwa tygodnie temu pisałam o tym, jak ważne w rodzicielstwie jest dla mnie zaufanie.
Miesiąc temu ubolewałam nad przypisywaniem złych intencji.

 

Chcę pamiętać, że dobre relacje dotyczą nie tylko dzieci.

 

Czytaj więcej

Ostrzenie siekiery, czyli o skutecznej dyscyplinie

Pora odrabiania lekcji. Dziecko, które ma się z tym zadaniem zmierzyć, jest wyraźnie poirytowane – warczy, słownie zaczepia rodzeństwo, nie przebiera w epitetach nt. tego, jak głupie i beznadziejne jest wszystko dokoła. Z lekcjami na czele.

 

Atmosfera gęstnieje z minuty na minutę i wiem doskonale, że tylko ja mogę ją rozrzedzić.
Powiedzieć, że nie podobają mi się te odzywki, że chcę, aby dziecko się opanowało i usiadło do swoich zadań – nie jest niczym złym, oczywiście, jednak znam taki scenariusz aż za dobrze. W niczym nie pomoże.

 

I chociaż chciałabym, aby sytuacja naprostowała się tu, teraz, natychmiast, odzywa mi się w głowie usłyszana niedawno opowiastka o człowieku, który rąbał drzewo tępą siekierą. Mimo iż rąbał z zapałem, efekty były marniutkie – kilka niewielkich odłamków kory. Mężczyzna jednak nie ustawał w wysiłkach, zdyszany i zziajany, ociekający potem – zapamiętale walił w drzewo tą swoją siekierzyną. Dostrzegł go przechodzący nieopodal przyjaciel i życzliwie doradził: “Naostrz siekierę, pójdzie łatwiej”.

 

W odpowiedzi usłyszał tylko zasapane: “Nie mam czasu, muszę rąbać drzewo”*.

 

Trafia idealnie. Natychmiast postanawiam poświęcić swój czas – chociaż nie zamierzam rąbać, ścinać ani obalać kogokolwiek.

Chcę przygotować dobre narzędzie do tego, by osiągnąć swój cel. Pomóc dziecku wrócić do równowagi i w spokoju usiąść do nauki.

Zapraszam więc na kanapę w salonie – zupełnie bez planu i pomysłu, co zrobimy, o czym pogadamy, czy w ogóle padną jakieś słowa. Tulimy się chwilę, po czym dziecko zaczyna opowiadać. Nie, nie o emocjach, ani nie o znienawidzonym zadaniu domowym, tylko o swoich sprawach. Przynosi gazetkę, zapoznaje mnie z ważnymi postaciami, wtajemnicza w ich historie.

Zakładam, że czasu będzie tyle, ile potrzeba, lecz w miarę jego upływu czuję podskórne tykanie zegara. Bardzo powstrzymuję się, by nie popędzać. By nie przypomnieć mimochodem “Fajnie, fajnie, to co, wracamy do obowiązków?”
Mija czterdzieści minut, i kiedy myślę sobie, że chyba na tej kanapie już się zestarzejemy i umrzemy, słyszę nagle:
“Dobra, już mi lepiej, mogę zająć się lekcjami”.

 

Nauka przebiega płynnie, całkiem szybko i sprawnie. Popołudnie upływa na zabawie z rodzeństwem – bez zwyczajowych zaczepek, niemal w harmonii. Jeszcze kolejny poranek załapuje się na ten dobry nastrój – kiedy to ja wstaję lewą nogą, dostaję mocny, czuły, stawiający na nogi uścisk.

 

No świetnie, a gdzie tu dyscyplina? Dyscyplina była z nami na tej kanapie, rosła z każdą spędzoną tam chwilą. Wszystko zależy od definicji – słownik języka polskiego widzi ją jako
rygorystyczne reguły postępowania, wprowadzane w grupie albo narzucane sobie samemu, oraz podporządkowanie się tym regułom; krótki bat o kilku rzemieniach.



Do mnie mocno przemawia jej pierwotne znaczenie. Nauka. I po taką wersję sięgam – chcę pomóc swojemu dziecku nauczyć się radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Regulacji emocji. Przezwyciężania trudności.

Tego nie da się zrobić nakazem/zakazem.
“Uspokój się! Weź się opanuj! W tej chwili przestań!”
Nawet jeśli – jakimś cudem – skończą się nieprzyjemne zachowania, pozostanie rozdrażnienie i wewnętrzny niepokój (nie wymyślam, po prostu to wiem, testowałam nie raz). Droga donikąd.

 

Siadamy na kanapie po to, by dotknąć tego, co pod powierzchnią.
Nie żal mi tego czasu, choć oczywiście mam tysiąc dwieście innych pomysłów na wykorzystanie tych cennych minut.
Nie żal mi, bo wiem doskonale, że – jakkolwiek drastycznie to nie brzmi – aby ściąć drzewo, potrzeba odpowiedniego narzędzia. Takiego, które moje dziecko przejmie w pewnej chwili i użyje samodzielnie wtedy, gdy ja nie będę mogła – bo będę akurat potrzebna jego rodzeństwu.

 

* przypowieść opowiedziana przez Lawrence’a Cohena podczas tegorocznej Konferencji Bliskości.

 
Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Świętuję

Są takie sytuacje, że człowiek chciałby po prostu coś dzieciom powiedzieć, a one by to zrobiły. Bez namawiania, zabawiania, tłumaczenia, szukania rozwiązań, pochylania się i analizowania przyczyn niechęci odniesienia talerza do zmywarki na przykład.
Bo człowiek jest zmęczony, znużony, bez energii, słońca brak itd.

 

Może czasem przychodzi do głowy myśl, że człowiek sam sobie winien, bo przyzwyczaił te swoje dzieci, a gdyby może tak kazać , huknąć, zagrzmieć i wyegzekwować, byłoby lepiej. Spokojniej (?).
I niby się wie, że efekt huknięcia byłby krótkotrwały, ale ileż można czekać na ten długofalowy?

 

Doczekałam się ostatnio, puchnę ze szczęścia i chcę się podzielić.

 

Historia zaczyna się któregoś jesiennego wieczoru. Jestem zmęczona, kończący się dzień przyniósł spadek ciśnienia, wobec czego spędziłam go snując się z kąta w kąt. Leżę na kanapie, czytam książkę, kątem oka w lustrze widzę, że w dziecięcym pokoju dla odmiany szalało jakieś tornado. Trudno chyba znaleźć wolny fragment podłogi. Nie chce mi się. Przekonywać, pomagać, zachęcać do sprzątania. Chcę, żeby był porządek i nie mam ochoty w tym kierunku kiwnąć palcem. Jestem w stanie jedynie zwlec się z łoża i słabym głosem oznajmić, że pora sprzątania, spanie, ja nie mam ochoty, mają to zrobić ino chyżo.

 

Reakcja standardowa:
– To nie ja.
– Ja też nie.
– To ona i jej koleżanka tak się bawiły!

 

Ona ma cztery lata, a koleżanka dawno sobie poszła. Przewiduję totalną sprzątaniową klęskę, ale nie mam nawet siły się tym przejąć, wracam na swoje wyleżane miejsce, niech się pali i wali, nie wstaję. Najwyżej będzie syf, niech tam.

 

Po kilku minutach nadstawiam ucha. Namawiają się. Starszaki wciągają młodszą w jej ulubioną zabawę “Co będzie pierwsze?” – tym razem w wersji “porządek w pokoju czy starsza siostra umyta i w piżamie?”.
Żeby było jasne – nie zachęcam dzieci do rywalizacji, nie popycham ich w stronę “kto lepszy/szybszy/pierwszy”.

 

Młodsza ma ogromną radość ze ścigania się ze mną, i to jest nasz zwyczajowy patent na wejście w nudne codzienne czynności, no wiecie: mycie zębów, sprzątnięcie farb po twórczym szale czy założenie skarpetek. Korzystam z tego namiętnie, zawsze w konfiguracji: ja-ona. Co będzie pierwsze: umyte twoje zęby, czy te naczynia, które zostały po kolacji? Co będzie pierwsze, twoje skarpetki na nogach czy moje książki na półce? I tak dalej – a im bardziej nie widzę skutków ubocznych (jakaś wybujała potrzeba rywalizacji, pragnienie bycia pierwszą czy nieumiejętność radzenia sobie z przegraną), tym pewniej sięgam po podobne środki.

 

A teraz leżę w pokoju obok i słyszę siebie w moich dzieciach. Proponują to, czego świadkami są od tak dawna – zamiast obarczać się odpowiedzialnością za bałagan, kłócić, kto powinien się tym zająć i wyliczać, dlaczego on/ona ma mniej do zrobienia, a ja więcej – szukają formy, która pomoże im wejść w nielubianą czynność.

Wow.

Po piętnastu minutach sprawa jest zamknięta. Siostra umyta, pokój posprzątany. Nie wstałam ani razu.

 

Rozpiera mnie radość, bo właśnie zebrałam owoce, na które czekałam tyle czasu. Nie mam złudzeń, że to wcale nie musi się powtarzać co wieczór – nie mam nawet takiej potrzeby. Świadomość, że to jest możliwe, wystarcza mi jako dowód, że było warto. Szukać innej drogi, nowych rozwiązań, patrzeć dalej niż na tu i teraz przez pryzmat mojego zmęczenia czy niechęci.
Lubię, kiedy jest lekko, łatwo i przyjemnie (kto nie lubi?), a czasem trzeba trochę pracy, zaangażowania, wysiłku, by w efekcie tak było. Kupuję to.

 

Kupuję nie tylko dlatego, że doczekałam się sprzątania bez mojego udziału. Kupuję, bo widzę, że moje dzieci potrafią się dogadywać bez kłótni, krzyków, przepychanek. Potrafią spojrzeć szerzej.
I wiem, że to jest mój sukces, moje przekraczanie siebie i swoich odruchów.

 

Świętuję.

 

Czytaj więcej

Super moc

Na imię mi Gosia, mam siedem lat i babcię-superbohaterkę.
Siedzę u niej w kuchni na wysokim krześle, majtam nogami w oczekiwaniu na racuchy, które babcia smaży swoim wnuczkom.

 

 

Babcia ma super moc. Potrafi zdjąć gorące racuchy z patelni gołą ręką. Bez niczego. Ze zdumienia otwieram szeroko oczy, przyglądam się bacznie jej dłoniom, może mają jakąś nadprogramową warstwę ochronną, zrogowacenia, odbierające czucie blizny? Nic. Dłoń trochę spracowana, ale poza tym normalna.
W tych moich rozszerzonych niedowierzaniem oczach babcia urasta do rangi herosa.

 

Niespełna trzy dekady później to ja jestem superbohaterką w oczach moich własnych dzieci. Widzę na ich twarzach niedowierzanie, gdy wyjmuję im z piekarnika gorące zapiekanki – bez użycia łopatki czy rękawicy.
“Mamo, jak ty tak umiesz?!” – pytają zaskoczone.

 

No, wiadomo przecież. Z wiekiem wzrosła moja odporność na ból. Kiedyś wiłam się w męczarniach, gdy podczas przemierzania podłogi na kolanach wbiłam sobie w skórę twardy okruch chleba, dziś jest to jedynie lekko dyskomfortowa sytuacja, która przemyka niezauważona niemal, gdzieś na obrzeżach świadomości.
Nic takiego.

A jednocześnie coś ważnego, co zatrzymuje mnie na długą chwilę i skłania do refleksji.
I oczywiście nie o te zapiekanki czy racuchy się rozchodzi, ale o odbiór, o perspektywę. Przecież wiadomo, że kiedy dzieci dorosną, ta “super moc” stanie się także ich udziałem.
Teraz nie są gotowe – i wcale się na to nie zżymam, nie poganiam, nie żądam ćwiczenia się w doświadczaniu wysokiej temperatury.

 

To dlaczego tak okrutnie zależy mi na tym, żeby patrzyły na świat moimi oczami? Dlaczego przekonuję, że przegrana w grze planszowej (czy jakiejkolwiek innej), to nic takiego? Dlaczego czuję niepokój widząc, jak ogromnie przeżywają nieudany rysunek, zgubiony samochodzik, ułamane ciasteczko?

 

Matkozcórką, przecież to wszystko takie nic! W życiu spotka was, drogie dziatki, milion innych, poważniejszych rozczarowań, więc przestańcie się nad sobą użalać i weźcie się w garść. Bo ja, na ten przykład, chciałabym mieć tylko takie problemy.

 

Prawdą jest jednak, że kiedyś miałam wyłącznie takie. I bolały wcale nie mniej niż teraz boli choroba bliskiej osoby, opóźniona wypłata czy kolejna kosztowna naprawa auta.

 

W pewnym sensie wzrosła moja odporność. Lepiej radzę sobie z frustracją potrzeb, z regulacją emocji.
Ale nie tylko. Zebrałam w czasie tych niemal trzydziestu lat masę doświadczeń, które pomogły mi ustawić różne sytuacje w pewnej hierarchii. Tym sposobem ułamane ciasteczka i zagubione samochodziki wylądowały na samym jej spodzie, ustępując miejsca innym, bardziej bolesnym i wymagającym.

 

W znalezieniu dystansu wcale nie pomagały mi stwierdzenia “Przestań, to nie boli, nie przesadzaj, nie wyolbrzymiaj”. I to nie one sprawiły, że dziś patrzę inaczej. Miały zamiar być wsparciem, ale nie były za grosz. Dziś widzę, że wręcz opóźniały to, co rodziło się we mnie spontanicznie, pod wpływem doświadczeń.

 

 

Myślę o tym wszystkim i przestaję się obawiać, że wspierając moje własne dzieci w przeżywaniu tego, co dziś widzą jako trudność, utrwalę w nich tę dziecięcą definicję trudności.
Nie utrwalę – życie samo przyniesie im większe zmartwienia, nie potrzeba wysiłków z mojej strony. Przytulam, masuję, przyjmuję i jestem blisko, gdy ich dziecięcy świat spada im na głowy.

 

Super moc przyjdzie z czasem.

 

Czytaj więcej