Dopóki życie trwa

Nie znam rodzica, który w celach wychowawczych mówiłby swojemu dziecku, że jest głupie. Wiem, że na świecie dzieją się sprawy, o których nie śnili filozofowie, a jednak ja nikogo takiego nie znam, po prostu.

 

Niestety, jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w taki sposób dzieci odczytują niektóre z rodzicielskich komunikatów.
Ile razy ci mówiłam?
Nie mogę tego słuchać, idź do swojego pokoju!
Nie życzę sobie takiego zachowania.
Prosiłam przecież, żebyś przestał!
Trzeba było pamiętać o tym wcześniej.

 

I tak dalej. Słowa, które często wyrażają bezsilność, zmęczenie i frustrację rodzica – a w niezamierzony sposób niosą ukryty przekaz.
Jestem głupia. Nikt mnie tu nie chce. Nie kochasz mnie. Jestem do niczego.


Dzieje się tak po części dlatego, że dzieci nie potrafią oddzielić krytyki pod adresem swoich zachowań od krytyki samych siebie. Jeśli coś, co zrobiły, oceniane jest negatywnie, czują się ocenione w ten sposób całościowo. Nawet jeśli nam, rodzicom, przez myśl nawet nie przeszła taka globalna opinia.


Byłoby cudownie, gdybyśmy potrafili mówić wprost, o co nam chodzi, bez ocen, pretensji, wyrzutów.
Widzę, że trudno ci jest sobie z tym poradzić.
Dla mnie ważne jest teraz, żebyśmy zrobili sobie przerwę i wrócili do tego za moment, zgoda?
Rozumiem, że jesteś zdenerwowana i potrzebujesz pomocy. Ja też jestem zdenerwowana i na razie nie jestem w stanie ci pomóc. Potrzebuję chwili na uspokojenie się.
Masz jakiś pomysł, co zrobić następnym razem, żeby uniknąć takiej sytuacji?



Byłoby cudownie, a jednocześnie doskonale wiem, że bywa trudno. I jestem jak najdalej od moralizowania i napominania rodziców; nie mam prawa rzucić najmniejszym chociażby kamykiem.


Świadomość tego, jak odczytywane mogą być moje wypowiedziane w emocjach słowa, bywa przygnębiająca. Zniechęcająca wręcz. Chciałabym żyć lekko i łatwo, a okazuje się, że w relacji z dziećmi wciąż i wciąż trzeba wspinać się na wyżyny, analizować, sprawdzać, gryźć w język. Krew, pot i łzy. I to “trzeba” nie dlatego, że ktoś tak wymyślił i zalecił, tylko dlatego, że doświadczam skutków. Słyszę od dzieci, jak się mają z tym, co usłyszały. To ich reakcja mnie stopuje, nie mądre rady światłych ludzi.

Odżywam, gdy przypominam sobie, że ważny jest całokształt. To, czym dzieci nasiąkają na co dzień, a nie epizody dnia powszedniego. Gdy pamiętam, że nie jestem Bogiem i nie umiem wszystkiego zrobić w wersji de luxe. Że ważne jest to, jak się kończy daną sytuację, czy się po sobie sprząta, czy się daje wyraz temu, że chciało się inaczej, a wyszło jak wyszło. I że chcę próbować znów i znów, póki życie trwa.

 


Ostatecznie, jak mówił Marshall Rosenberg (twórca Porozumienia bez Przemocy): Wszystko, co warto zrobić, warto zrobić nawet niedoskonale.

 

Czytaj więcej

Teraz albo nigdy

– Przestań w końcu jęczeć i marudzić! Czy ty zawsze musisz się buntować, nie możesz po prostu przyjąć tego, co ci mówię, i zrobić tak, jak ja chcę?! – rzucam tonem nieprzyjemnym, pełnym złości, pretensji i oskarżenia.

 

 

W odpowiedzi widzę dziecięce oczy wypełnione zdumieniem, smutkiem i strachem. Zapędziłam się, myślę, nie trzeba było tak ostro, można przecież wytłumaczyć, powiedzieć spokojnie i rzeczowo. Postanawiam sobie, że następnym razem tak właśnie zareaguję. Będę łagodniejsza, powiem o swoich potrzebach, zauważę to, co dla dziecka ważne.

 

Sytuacja jakoś się rozmywa, okazja na “następny raz” pojawia się oczywiście całkiem szybko…a ja znów reaguję tak, jak poprzednio. Tak, jak nie chciałam i obiecywałam sobie, że następnym razem zrobię inaczej. Nic się nie zmienia.

 

Dzisiaj już wiem, że nie zmienia się i raczej się nie zmieni, jeśli nie zacznę od teraz. Nie: kiedyś. Nie: następnym razem. Musi zmienić się teraz, tutaj, w tej chwili – choćby miała to być malutka zmiana, delikatna, częściowa, bo może na większą na razie nie jestem gotowa.

 

To sprawia, że wracam do tych sytuacji, nawet gdy zaczynają się rozmywać, emocje opadają i wszystko wydaje się być już dobrze.
– Widziałam, że to nie było dla ciebie przyjemne, gdy mówiłam w taki sposób. Ja też nie czułam się z tym dobrze, nie chcę tak mówić, chcę widzieć to, co dla ciebie ważne i reagować spokojniej. Chcę cię teraz przeprosić za to, że mówiłam tak ostro i nieprzyjemnie – nie powinnam i nie chciałam tak.

 

 

Jakimś dziwnym sposobem im starsze dziecko, tym trudniej jest mi wspinać się na wyżyny. Wracać i przepraszać. Jakoś łatwiej – nie wiem, dlaczego – czekać, aż się rozejdzie po kościach. Pamiętam jednak, że to zwodnicza droga, droga donikąd, i pokonuję swój opór. Wracam, nawet jeśli na ochłonięcie potrzebuję paru godzin, po których wspomnienie minionej burzy staje się wyblakłe i już tak nie przynagla do wyprostowania sytuacji.

 

 

Wracam, bo to pomaga mi dokonywać zmiany. Ok, teraz potrzebowałam kilku godzin. Następnym razem ten czas się skraca, jeszcze następnym jestem gotowa na prostowanie zaraz po tym, jak postawię kropkę po ostatnim raniącym zdaniu i widzę te pełne smutnego zaskoczenia oczy.

W którymś momencie jestem w stanie przerwać swój nieszczęsny wywód i wskoczyć na inne tory, te upragnione.

A w końcu jakiegoś pięknego dnia mogę zatrzymać się na jedno uderzenie serca i świadomie wybrać drogę, do której zawsze tęskniłam już po. Mogę zagłuszyć w sobie te podszepty pełne moich bolesnych emocji, zniecierpliwienia, i zareagować z innego poziomu.

 

To długa droga, która zaczyna się tu i teraz. Albo nigdy.
A ja codziennie mam okazję podążać nią na nowo.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Takie dobre dziecko

Córka zaprosiła koleżankę na piżama party. Kiedy odbierałyśmy koleżankę z jej domu, przebiegło mi po głowie kilka myśli, z których jedna zatrzymała mnie na dłużej.

 

A zaczęło się od:
Ale fajnie tej mamie, jedno dziecko mniej wieczorem.
Jednak w domu zostają jeszcze młodsze.
W sumie to pewnie nawet nie odczuje, że jest jej lżej.
Może nawet żałuje, że najstarsza wychodzi na noc – to przecież taka pociecha w rodzinie wielodzietnej.

 

Tak, to było to zdanie. Nie wiem, czy ta mama tak odbierała tę sytuację – to były moje myśli i moje spostrzeżenia. Bardzo znajome.
Taka z niej pociecha. Takie w sumie dobre dziecko. Pomaga, można na nie liczyć.
Dobrze się uczy. Współpracuje (czyli wykonuje polecenia).
Jest spokojne. Mądre. Pracowite. Serdeczne. Opiekuńcze w stosunku do rodzeństwa. Duma rodziców. Błyskotliwy umysł.

 

I można tak wstawiać do upadłego.

 

Widzę pewną pułapkę “w sumie dobrego dziecka”.
Ma być docenieniem, a w istocie jest zawężeniem dziecka do tych jego cech/zachowań, które podobają się rodzicom. Sprawiają, że jest im wygodniej.
Czy to źle?
Czy już naprawdę nie można zachwycać się tym, jakie fajne dziecko mamy? Czy to już nie przesada?

 

W samym zachwycaniu się nie ma nic złego, tak myślę. Wręcz przeciwnie. Im więcej w nas zachwytu dzieckiem, im mocniej jest ono wartością dla nas, tym piękniej.
Wartością samą w sobie, nie zawężoną do tzw. funkcjonowania.
Wartością nie tylko wtedy, gdy garnie się do pomocy, słucha poleceń i wykonuje obowiązki. Gdy daje dobre świadectwo o nas przed innymi (cokolwiek to znaczy).
Wartością również wtedy, a może przede wszystkim, gdy nie chce pomagać, słuchać, gwiżdże na powierzone zadania, a świadectwo, które daje, mocno odbiega od naszych wyobrażeń.

 

Zresztą, nie będę moralizować i przekonywać, jak pięknym darem jest “nie” dziecka.
Sama nie zawsze czuję się gotowa na ten dar.

 

Gdybym miała od jutra nigdy więcej nie zobaczyć któregoś z moich dzieci, czego by mi na co dzień brakowało? Tego, że ktoś wykonywał moje polecenia? Że przynosił do domu dobre stopnie?
Że był spokojny i opanowany, cierpliwy i łagodny, posłuszny i współpracujący?
Czy może raczej tego, że był – taki, jaki był?
Że odkrywał przede mną inny świat, świat, który wcześniej mnie nie pociągał i nie interesował, że wypełniał moje życie swoją energią, swoją perspektywą, nadawał inny, niż dotychczasowy, sens?
Brakowałoby mi tego, JAKIE to dziecko było, czy KIM było?

 

Bo kiedy myślę o swoim mężu, to słowa “to taki w sumie dobry mąż, gotuje, sprząta i kawę parzy” wydają mi się tak zubażające to, kim mój mąż dla mnie jest, że aż szkoda tych słów.
Ponieważ gdybym chciała mieć mężczyznę, który sprzątałby dla mnie, parzył kawę i gotował, zatrudniłabym gosposia domowego (o ile taki zawód istnieje).

 

Moje dzieci nie są dobre przez to, co i jak robią. Są dobre takie, jakie są; nie są dobre mimo swoich przywar, nie są “w sumie dobre”, ani nie są jakąś tam moją wyręką, a zatem pociechą – są wyjątkowe i są ogromną wartością takie, jakie są.
W całej swej dziecięcej okazałości.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nauka dzielenia

Jest taki sezon na dzielenie się – zwłaszcza w mieście. To sezon przebywania na placach zabaw i towarzyszenia własnemu dziecku w piaskownicy.
– To jest łopatka chłopczyka, oddaj mu – słychać zewsząd, w najrozmaitszych konfiguracjach (wiaderko, grabki, samochodzik etc., i oczywiście może należeć do jakiejś dziewczynki).
A za chwilkę rozbrzmiewa pouczenie:
– Chłopczyk chce tylko zobaczyć, podziel się!

 

 

Wprawdzie teraz sezonu placowego nie ma i jeszcze daleko do niego, ale temat jest aktualny calutki rok. Jak sprawić, by dziecko nie wyrosło na egoistę, rozpaczliwie przytulającego przedmioty i krzyczącego „To moje!” ? Jak zachęcić je do dzielenia się z innymi? Ileż jeszcze razy trzeba będzie przypomnieć, pouczyć, nakłonić, interweniować?

 

Pierwszy paradoks, który zazwyczaj wyłapują sami rodzice, to skłonność do zabraniania swojemu dziecku bawienia się zabawkami innych dzieci przy jednoczesnym naciskaniu, by dziecko pozostawało w gotowości do użyczenia własnego sprzętu każdemu zainteresowanemu. Z tego rozdwojenia wypływa dość jasna zasada: Nie ruszasz tego, co nie twoje i dzielisz się wszystkim, co twoje.

 

Zasada całkowicie pozbawiona sensu – i zupełnie nieprzydatna w dorosłym życiu. Świat tak nie funkcjonuje, a jeśli nawet mu się zdarza, raczej świadczy to o pewnych zaburzeniach i trudnościach w obronie własnych granic.

 

No dobrze, zatem co robić? Jak nauczyć dziecko poszanowania cudzej własności?

 

Dzieci ( i dorośli) oddają to, czym same nasiąkają. Jeśli doświadczają szacunku, będą szanować. Jeśli ich granice są szanowane, będą uważne na granice innych ludzi. Jeśli ich własność jest traktowana poważnie, równie poważnie będą podchodziły do cudzej własności.

 

Chyba że dopiero uczą się pojęcia moje-twoje. Dzieje się to ok. 2 r.ż. i bywa okresem burzliwym. Dwulatek bowiem uważa, że to, na co spojrzał, należy do niego. Jeśli coś mu się spodobało, jest jego. Jeśli czegoś dotknął, przypieczętował swoją własność.

 

Nie trzeba z tym nic robić, a usilne tłumaczenia „To jest łopatka chłopczyka, nie możesz się nią bawić” zazwyczaj zaogniają sytuację.

 

Jeśli więc nasze dziecko sięga po cudzą zabawkę w piaskownicy, a właściciel widzi to i nie reaguje, może nie warto stwarzać problemu tam, gdzie go nie ma? (wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji, gdy jakieś dziecko sięga po naszą zabawkę, a moje dzieci milcząco na to przyzwalają – sprawa komplikuje się dopiero, gdy rodzic każe zabawkę odłożyć, bo „to zabawka dziewczynki i nie wolno”). Dla uspokojenia własnego sumienia można przezornie zapytać – Czy to twoja łopatka? Czy Antek może ją na chwilkę pożyczyć?
Wiele dzieci przystaje na tę prośbę i konflikt zażegnany.

 

A gdy Antek nie chce oddać? Próbujemy często tłumaczyć, że to czyjaś własność i trzeba ją zwrócić. Oczywiście, takie tłumaczenie trochę rozjaśnia świat naszemu dziecku, ale powtarzanie go kilkanaście razy nie polepsza sytuacji. Szkopuł w tym, że dziecko już wie, że trzeba łopatkę oddać – ale nie umie sobie poradzić z emocjami, jakie mu towarzyszą.

 

I to emocjami warto się zająć.
– Chciałeś się jeszcze pobawić, jest ci smutno, że musiałeś oddać łopatkę?
A czasem nie trzeba słów, wystarczą czułe ramiona, w których dziecko może się wypłakać.
Załóżmy, że to nasze dziecko jest adresatem pytania „Czy mogę pożyczyć?”. Załóżmy, że ma właśnie około dwóch lat i nie chce dzielić się NICZYM z NIKIM.

 

Nie musi. Ma prawo nie dzielić się. Nawet wtedy, gdy proszący chwilkę wcześniej pożyczył mu nieszczęsną łopatkę.
Jak to, mam mu pozwolić powiedzieć NIE, tak po prostu?

 

W dużym uproszczeniu – tak. Warto dopuszczać taki rozwój wypadków, choć nie musimy przyglądać się im bezczynnie.
Czasem wystarczy zapewnienie, że chłopczyk pobawi się chwilkę i odda (UWAGA! Raczej w formie pytania „Czy chłopczyk może pobawić się chwilkę, i zaraz oddać?” niż ponaglania „No daj spokój, przecież zaraz ci odda, a ty i tak teraz się tym nie bawisz”).

 

Czasem wystarczy pytanie, czy jest coś, co nasze dziecko chciałoby pożyczyć koledze („Wiaderko jest ci teraz potrzebne, rozumiem. A czy chłopiec mógłby pobawić się na razie twoją inną zabawką?”).
A najczęściej wystarczy nie robić nic. Dać dziecku prawo do decydowania o swojej własności i szanować to prawo bezwarunkowo. Bez wznoszenia oczu do góry, wzdychania, kręcenia głową. Ma prawo.

 

Dziecko, które upewni się w tym prawie, prawdopodobnie będzie bardziej skłonne do dzielenia się – bo będzie robiło to z własnej woli, nie z przymusu. Nie – bo tak wypada. Nie – bo będą o tobie źle mówili. Nie – bo nie będziesz miał kolegów.
Będzie to robiło, bo poczuje moc płynącą z obdarowywania innych.

 

Moja przyjaciółka jest osobą o wielkim sercu i hojnej ręce. Wiele razy widziałam, jak łatwo przychodziło Jej dzielenie się z innymi – dzielenie posiłku na pół, trzebienie szafy, obdarowywanie przedmiotami, ale też swoim czasem, zaangażowaniem, pomocą.

 

Przypatrywałam się temu, bo moja naturalna skłonność leży na przeciwnym biegunie. Trudno mi było się dzielić, obdarowywać innych tym, co należało do mnie.
Ilekroć jednak doświadczałam radości płynącej z tego obdarowywania i to radości obustronnej, kruszył się mój lód „to-moje-łapy-precz”. To mniej materialnie oznaczało często więcej w relacjach i przekonywało mnie do siebie.
Ale nie nauczyłam się tego dzięki Jej tłumaczeniom, dzięki napomnieniom, wznoszonym do góry oczom i kręceniu głową.
Nauczyłam się, bo zrozumiałam sens.

 

Czasem słyszę od moich dzieci, że trudno im się dzielić, bo lubią mieć. Nie boję się tego – wiem, że jeśli doświadczą w tym obszarze wolności i sensu, zaczną to robić.


Dlatego, że chcą, nie dlatego, że muszą.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej