Między wspieraniem a wyprzedzaniem

Schemat jest w zasadzie uniwersalny. Mała dziewczynka zjeżdża na rowerze z górki. Górka nie jest stroma, ale zjazd dość długi i wyboisty, a dziewczynka trochę wyszła z wprawy przez zimę. Mama dziewczynki stoi na szczycie górki i obserwuje ją, jednocześnie żywo dyskutując ze znajomą. Dziewczynka świetnie sobie radzi, ale na samym finiszu dość nieszczęśliwie wjeżdża w dołek, koziołkuje przez kierownicę i ląduje na twarzy.

 

 

Mama natychmiast przerywa rozmowę i biegnie w jej stronę – dziewczynka jest za mała, żeby ją tak zostawić. Gdyby to było starsze dziecko, mama pewnie poczekałaby, aż wstanie i da znać, czy coś mu dolega. Jednak trzylatka, nawet jeśli nie odniosła żadnych fizycznych obrażeń, na pewno najadła się strachu więcej, niż jest w stanie strawić. Wsparcie jest niezbędne.

 

 

Zatem mama podbiega, dziewczynka zdążyła już wyplątać nogi spod koła i kierownicy oraz wstać. Czyli – żyje i większych obrażeń w chwili obecnej brak. Od czego mama zaczyna pierwszą pomoc? Od mocnego przytulenia. Nawet nie przygląda się zbyt uważnie, nie sprawdza, czy zęby wszystkie i całe, czy palce niepołamane – jeśli coś się złamało, i tak się przez te parę minut nie zrośnie. A po pierwszym płaczu łatwiej będzie dojść do tego, czy boli coś poza duszą (w tym przypadku najłatwiej ją ukoić).

 

 

Po tej krótkiej chwili w ramionach mamy dziewczynka podnosi głowę, ociera łzy i z uśmiechem pakuje się na rowerek. „Poszukamy jeszcze jakiejś górki?”

 

Wsparcie

Tak, schemat jest uniwersalny. Bez względu na to, czy właśnie stawia pierwsze kroki, wspina się na drabinki, poznaje kolegów na nowym podwórku, rozgrywa ważny mecz, czy też występuje publicznie z zespołem.

 

Każde wyzwanie wymaga sporej dawki samodzielności i odrobiny nienarzucającego się wsparcia. Nieważne, czy to wsparcie to zerkanie, jak dziecko zjeżdża z górki, czy serdeczny uścisk tuż przed wyjściem z domu, czy kibicowanie na trybunach. To jest część wsparcia. A druga część, to czekanie na powrót. Czekanie z otwartymi ramionami, nawet gdy mecz sromotnie przegrany, ani jeden krok nie postawiony, a drabinki niezdobyte z powodu niewłaściwej techniki.

 

Warto wtedy hamować słowa. Nie zaprzeczać „Nic się nie stało”, nie umniejszać „to nic takiego, następnym razem będzie lepiej”, nie pocieszać na siłę „och, nie myśl o tym, chodźmy się rozerwać”. Żadnego „A nie mówiłam?”, „No, wiedziałam, że tak się to skończy”, „Ależ ci chłopcy są niesympatyczni!”.

 

Wspierać tak, jak potrzebuje dziecko, nie tak, jak wydaje nam się, że powinno się pocieszać i nie po to, by pocieszyć głównie siebie (nie jest łatwo towarzyszyć dziecku w porażkach).

 

Wycałować i wyściskać – dosłownie lub w przenośni, upewnić się, że rany zaopatrzone, emocje rozładowane lub przynajmniej nie przytłaczające, żale wylane.

 

Samodzielność

To wsparcie – a co z samodzielnością? I na to jest uniwersalny schemat.

 

Mała dziewczynka wdrapuje się na niewysoką komodę, po czym schodzi z niej stając na głowie konika na biegunach. Niepokoi to jej mamę, zatem mama prosi: „Martwię się o ciebie, kiedy tak schodzisz – konik jest niestabilny i boje się, że przewrócisz się i zrobisz sobie krzywdę”.

 

„Ale ja już raz spadłam i nie zrobiłam sobie nic, mamo” – przekonuje dziewczynka z uśmiechem.

 

„Widziałam i nadal martwię się, że możesz spaść o wiele groźniej i naprawdę zrobić sobie dużą krzywdę.”

 

Dziewczynka waha się chwilę, po czym opuszcza nogi precyzyjnie na grzbiet konika tak, aby nie bujał się przejmując ciężar jej ciała. Zgrabnie zeskakuje i idzie się bawić.

 

Mogła usłyszeć, że ma zejść w tej chwili, bo to niebezpieczne, i nie byłoby w tym nic złego. Życie jednak nie polega jedynie na unikaniu złego, ale na sięganiu po dobre – wobec nienarzucającej się postawy mamy dziewczynka mogła przemyśleć sytuację, ocenić zagrożenie, podjąć ryzyko i dokonać wyboru, dostosowując sposób zmierzenia się z wyzwaniem do informacji, jakie na jego temat uzyskała od matki. Wiele dobrego w tak nieznaczącym epizodzie.

 

A gdyby chciała skakać na główkę z ogromnej komody w kierunku przeszklonej witryny, wtedy pewnie dostałaby jasny sygnał, że jest to absolutnie niedozwolone i niebezpieczne. I to byłoby też dobre, bo dałoby jej szansę na skakanie jeszcze wiele razy w życiu.

 

Gdybyż jeszcze umieć zawsze ocenić, kiedy dziecko skacze z niskiej komody, a kiedy już z tej wysokiej, i mieć zawsze jasność co do balansowania między wspieraniem w samodzielności, a wyprzedzaniem dziecka doświadczeniem – wtedy rodzicielstwo byłoby ciepłą i bardzo bezpieczną posadką.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Dla dobra dziecka

Ja się naprawdę rzadko denerwuję, czytając książki o wychowywaniu dzieci. Po prostu wiem po co sięgać, żeby sobie nie podnosić ciśnienia. I wiem, że zwłaszcza nie powinno się sięgać po książki dotyczące usypiania, zasypiania i spania (wyjątek stanowi oczywiście „Zasypianie bez płaczu” Searsów). Jest to taka złota zasada czytelnika-rodzica.

No i kurczę w zalewie przedświątecznych emocji złamałam zasadę.

 

 

W przeddzień Wigilli w Empiku, szukając czegoś miłego na prezent dla ukochanej osoby, sięgnęłam atakzciekawości po jakąś książkę z działu „Dla rodziców o dzieciach”.

 

Szlag jasny wziął mnie tam trafił; nie mogąc oderwać się od coraz bardziej szokującej każdej kolejnej strony, spędziłam przy książce zbyt wiele swego cennego czasu. Otrzeźwił mnie dopiero telefon od zaniepokojonego męża „Gdzie jesteś?”.

 

Właśnie, kurczę, nie wiem gdzie.

 

Nie, nie podam Wam tytułu ani autorki (pamiętam, że to jakaś kobieta), bo po prostu szkoda zaprzątać sobie tym głowę. Czytajcie Searsów w tym temacie i już.

 

Ale chcę chwilę poświęcić temu, co tam wyczytałam. W większości książek od razu czuć „tresurę”: odkładaj, bo się przyzwyczai, niech się wypłacze, musi się nauczyć, nie daj sobą manipulować. Kawa na ławę i od razu wiadomo, o co biega.

 

A tutaj nie. Tu jest pięknie, że pierwsze trzy miesiące to i owszem, podążajmy za dzieckiem, ale później ONO POTRZEBUJE samodzielności, musimy mu pomóc ją zdobyć, nauczyć jej, pokazać, że jeśli mamy/taty nie ma, to jest i nic złego się nie dzieje (paradoks celowy). Utrwalić w nim wewnętrzny obraz ukochanej osoby, gdy ona znika.

 

Bzdury. Totalna nieznajomość psychologii małego człowieka. No błagam, pokażcie mi półroczne dziecko, które w chwili rozłąki odmalowuje sobie w mózgu obraz matki i ze spokojem zasypia.

 

I powiedzcie to matkom, które nie mogą pójść do toalety, bo ich dziewięciomiesięczne dzieci czepiają się ich nóg i wyją pod drzwiami łazienki.

 

A tak, nie nauczyły ich odmalowywać wewnętrznego obrazu.

 

I chyba jeszcze mogę zrozumieć tresurę dla wygody rodzica. To jest bardzo szczere i wprost – „wytresuj dziecko, żeby było ci dobrze”. Zupełnie się nie zgadzam, ale przynajmniej przekaz jest jasny.

 

Ale pisanie, że trzeba tresować, żeby dziecku było dobrze, powoduje u mnie właśnie jasny szlag.

 

Nie dajcie się na to łapać. Nie dajcie się łapać, że jak dziecko popłacze za Wami minutkę, to nic mu się nie stanie i się nauczy uspokajać. Stanie mu się i się nie nauczy. To nie jest kwestia zachowania, wychowania, manipulacji czy czego tam jeszcze. Po prostu rodzimy się niedojrzali, a dojrzewanie zajmuje dużo czasu. I choćbyśmy nie wiem jak się wytężali, to się pewnych rzeczy nie przyspieszy. To tak, jakby posadzić noworodka na nocniku i oczekiwać, że skorzysta, oporządzi się i zgasi światło wychodząc.

 

Mieć takie oczekiwania oznacza być głupim i naiwnym. Oczekiwać, że niemowlę samo będzie zasypiało, gdyż zrozumie, że tak jest dla niego lepiej, a mama jest za ścianą i jeśli zechce, to przyjdzie – tak, to też bycie naiwnym. I często oszukanym.

 

Zgoda, są dzieci, które same zasypiają, przesypiają noce etc. Ale to zdecydowana mniejszość. Frekwencja moich warsztatów o dziecięcym (nie)spaniu pokazuje dobitnie – rodziców dzieci nieśpiących-tak-jak-im-obiecywano, jest o wiele więcej.

 

Proszę zatem tych rodziców nie wpędzać w poczucie winy, nie przygniatać ich intuicji (skoro płacze, to potrzebuje być blisko) tonami pseudonaukowych teorii. Nie straszyć, że współśpiąc uzależnią dzieci od siebie, zahamują je w samodzielności, zrujnują swoje życie seksualne.

 

Proszę im w ogóle nic nie narzucać, poza mówieniem o tym, że to normalne, że dzieci sypiają niespokojnie. Że potrzebują być blisko. Że to naturalny etap, z którego się wyrasta. Że jeśli zaspokoimy te potrzeby, mamy szanse wychować je na szczęśliwych ludzi.

 

A oni już sami będą wiedzieli, co i jak zrobić.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nie jestem Bogiem

Łyknąwszy trochę teorii na temat rozwoju dziecka, jego potrzeb emocjonalnych, psychicznych i jakichtamjeszcze, łatwo spalałam się na próbie uczynienia dzieciństwa moich dzieci IDEALNYM. Tak, wiem, że nie ma ideałów, no to może chociaż prawie idealnym. Na szóstkę z minusem.

 

Chciałam wspierać tam, gdzie to potrzebne i umieć wymagać wtedy, gdy konieczne. Chować w ramionach, gdy życie dawało zbytnio w kość i wypychać do świata, gdy nadchodził czas.

 

Zawracać ze złej drogi, gdy taka potrzeba i pozwalać na upadki, gdy będzie gotowe.

 

Chciałam stworzyć przestrzeń do najbardziej optymalnego rozwoju. Pod każdym względem.

 

I dzięki temu, za każdym razem, gdy mi nie wychodziło, umierałam jako matka. Nieważne, czy nie wyszło, bo nie dałam rady, bo nie przewidziałam, bo nie wiedziałam, bo okazało się, że czegoś nie wzięłam pod uwagę, czy zwyczajnie wygrała we mnie mała zraniona JA chcąca zawsze stawiać na swoim.

 

Byłam zrozpaczona, gdy w miarę upływu czasu, nabierania mądrości i doświadczenia, odkrywałam błędy, o których nawet nie wiedziałam, że błędami są.

 

Serce mi krwawiło, gdy nie udawało się wykonywać planu. Gdy moje najlepsze intencje raniły dzieci, zupełnie niezamierzenie. Chciałam dobrze, wychodziło jak zwykle.

 

Przez jakiś czas żałowałam, że nie mogę cofnąć się, znów być w pierwszej ciąży i zacząć raz jeszcze. Doskonalej.

 

Wreszcie coś mnie trzepnęło dość mocno i skutecznie – Nie Jestem Bogiem w życiu moich dzieci. Ściśle mówiąc – w niczyim nie jestem, ale akurat w ich starałam się być.

 

Nie mogę przewidzieć i zabezpieczyć każdej sytuacji.

 

Zraziło się do pływania. Nie chce więcej chodzić na basen. Jeśli je wypiszę, za dwadzieścia lat przyjdzie z pretensją, że go nie zmusiłam. Że potrzebowało kopa. Że teraz przeze mnie boi się wody.

 

Jeśli je nakłonię, po latach wyzna, że żyło pod presją, nienawidziło pływania, ale chodziło, bo nalegałam.

 

Nie udźwignę, dziękuję.

 

Dokładam starań, by postępować jak najlepiej. Nie odpuściłam sobie ani trochę – pracy nad sobą, przekraczania samej siebie, wytężania uwagi i rozwijania szpuli cierpliwości. Ale zeszło ze mnie ciśnienie, gdy coś nie wyjdzie. Na pewno coś nie wyjdzie. Być może tam, gdzie akurat najmniej się spodziewam.

 

(Nie mogę się nadziwić, jak różną ocenę przeszłości mam ja i moja mama. Rzeczy, które mnie gryzły przez pół życia, ona w ogóle nie pamięta). Trudno. Skupiam się na tym, by umieć przyznać się do błędu i wziąć na siebie odpowiedzialność za niego. Bez wybielania się i usprawiedliwiania.

 

Małe dzieci myślą, ich rodzice są wszechmogący. Lepiej, żeby to rodzice pierwsi odkryli, że tak nie jest.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej