Złośliwiec

Buja się z siostrą na huśtawce. Gdy jej strona huśtawki opada w dół, zapiera się nogami i złowieszczo szepcze do zawieszonej w górze młodszej: “Nigdy w życiu już stąd nie zejdziesz.”
Osiąga zamierzony efekt w mgnieniu oka – rzewne łzy i autentyczne przerażenie. Podsyca: “Zostaniesz tu już na zawsze!”. Krzyk rozpaczy rozdziera ciszę późnego popołudnia na placu zabaw.

 

Ruszam zatem na pomoc. Ruszam, to dużo powiedziane, po prostu podnoszę wzrok znad książki i całkiem spokojnie mówię: “Ona się boi. Opuść ją”. Uśmieszek i znów: “Nigdy nie zejdziesz!”. Skacze mi lekko ciśnienie, zatem mówię ostrzej: “Opuść ją, bo się boi.” Jak o ścianę. No, kurczę, czy ja naprawdę muszę wstawać? Podnoszę się niechętnie i ratuję młodą z opresji, starając się skupić tylko na tym. Jednak kiedy widzę pełen satysfakcji uśmiech starszej, coś we mnie pęka. Łapię ją za rękę i rzucam groźbę: “Jeśli nie przestaniesz, wracamy do domu”.

 

Zanim dowlokę się z powrotem do mojej ławki, wiem doskonale, co mnie sprowokowało. Nie, nie ona i jej zachowanie. To ja sama. Nakarmiłam budzącą się we mnie myśl, że ona to robi złośliwie. Nakarmiłam, a ona natychmiast rozrosła się we mnie, rozpanoszyła, chwilowo odbierając zdolność myślenia i uwalniając demony.

 

Mogę się tłumaczyć sama przed sobą, że to był już któryś raz w ciągu dnia. Że to naprawdę czysta złośliwość, bo jak inaczej wytłumaczyć to znęcanie się i jadowity uśmiech, gdy robi się coś, co boli drugą osobę?

 

Bo faktycznie, nie umiem tego wytłumaczyć. Wiem, że za każdym zachowaniem kryje się jakaś potrzeba, ale nie umiem w tym konkretnym przypadku tej potrzeby znaleźć, nazwać i zaopiekować. A może i umiem (sprawdza swoją siłę, oddziaływanie na innych, jak daleko może się posunąć, zanim naprawdę zrobi krzywdę?), ale po prostu nie chcę. I choć jestem pewna, że jest jakieś drugie dno, to jedyne, co mogę zrobić – nie karmić myśli, że to złośliwość.

 

Nie gorszyć się, nie wróżyć z tego źle na przyszłość (matko, co z niej wyrośnie?!), nie sięgać po restrykcje. Skupić się na bezpieczeństwie wszystkich wokół, prostych komunikatach dotyczących tego, co się dzieje, co czuję w takiej sytuacji.
To nie zawsze stopuje zachowania, ale pomaga mi się nie nakręcać.

 

Pomaga mi pamiętać te wszystkie sytuacje, w których starsza okazywała młodszej życzliwość, wsparcie, biegła jej z pomocą, opiekowała się nią z czułością.

 

Widocznie czasem musi być równowaga.

 

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Fantazja

Jedną z moich ulubionych form akceptowania uczuć jest fantazjowanie – dawanie dzieciom w wyobraźni tego, czego nie mogą w danej chwili (albo w ogóle) mieć w rzeczywistości.

Jest ulubiona, bo sprawdzona wielokrotnie. Zanim jednak przełamałam się do wypróbowania tego podejścia po raz pierwszy, musiałam stoczyć z sobą istną walkę. Nie ma to nie ma, myślałam, dziecko musi zrozumieć, że w życiu nie ma się wszystkiego. Po co zatem jakieś kombinacje?

 

Na szczęście dla mnie i naszych dzieci, mój mąż był bardziej otwarty na tę malutką zmianę. Obserwując go i reakcję dzieciaków na tatusiowe snucie fantazji, nieraz zdumiewałam się efektami.

 

Samej jednak trudno było mi się zdobyć na wyprawę w krainę wyobraźni.

 

Aż do dnia, w którym wracając do domu po pracy, robiłam jeszcze szybkie zakupy w supermarkecie. Przypomniało mi się, że młodej brakuje skarpetek, wrzuciłam więc parę do koszyka – i zaczęłam odruchowo myśleć, co by tu kupić starszemu. Za każdym razem, gdy kupowałam młodszej jakąkolwiek rzecz, pamiętałam, by obdarować też pierworodnego. Nie zawsze jednak, a w zasadzie prawie nigdy, działało to w drugą stronę – wiele razy przynosiłam coś starszakowi, pomijając jego siostrę. Była mała, nie dopominała się, więc jakoś tak wychodziło.

 

Już już miałam sięgnąć więc po jakiś mały upominek dla syna, gdy coś mnie zatrzymało w miejscu. Właściwie, pomyślałam, to może niech by się syn skonfrontował z faktem, że nie zawsze coś dostaje. Właściwie, ciągnęłam, to nie mam pieniędzy.

 

Ale z drugiej strony, będzie zawiedziony. Może będzie płakał, a może się zdenerwuje? Wezmę jakiś drobiazg, usprawiedliwiałam się.

 

Przecież ja działam z lęku przed własnym dzieckiem! – to odkrycie mną wstrząsnęło i twardo zakazałam sobie kupowania czegokolwiek. Drobiazgu bądź nie. Skarpetki są potrzebne i już, dlatego je kupuję. Na więcej nie mam pieniędzy i trudno – tak musi być.

 

Zadowolona z podjętej decyzji dziarsko wyszłam ze sklepu i ruszyłam w stronę domu. Z każdym krokiem niestety moja pewność siebie słabła. Czułam już napięcie sytuacji, swoją niemoc, ogólne rozczarowanie – przewidywałam katastrofę.

 

Stanąwszy w progu domu starałam się zachowywać naturalnie i swobodnie – napinając każdą komórkę ciała i zmuszając się do uśmiechu rzuciłam w stronę młodszej „Mam coś dla ciebie!”. Gdy córka oglądała skarpetki, padło pytanie, na które czekałam, i które – tak jak przewidziałam – zmroziło mi krew w żyłach:

 

– A dla mnie? Co masz dla mnie?

– Nic – odpowiedziałam tak nienaturalnie swobodnie, że aż wyzywająco – Nic dziś nie mam, bo wiesz, ona potrzebowała skarpetek, a nie miałam już więcej pieniędzy i ….

– Ty mi nigdy nic nie kupujesz! – tego krzywdzącego i niesprawiedliwego ciosu nie mogłam przeboleć, ale nie zdążyłam go odeprzeć, bo syn natychmiast poprawił prawym sierpowym:

– Ty mnie nie kochasz!

 

Wobec tak aroganckiego zachowania miałam ogromną pokusę odesłania dziecka do pokoju. Bez kolacji, a jak mi nie przejdzie, to i bez śniadania.

 

Postanowiłam jednak wypić to piwo do dna, zatem zaczęłam standardowo:

 

– Jesteś rozczarowany, bo nie przyniosłam ci nic ze sklepu – każde słowo z trudem wydostawało się z moich ust, jakby było najeżoną kolcami kulką, a nie miękkim, współodczuwającym komunikatem do bliskiej osoby .

– Tak, bo ty mi NIGDY nic nie kupujesz!! – wrzasnął młody, a furtka ku porozumieniu z mojej strony zaczęła się natychmiast zamykać. Co za niewdzięczny dzieciak, zawsze coś dostaje, a ma wieczne pretensje!

 

Właśnie miałam się poddać. Pocałujcie mnie wszyscy i dobranoc. I wtedy przyszło olśnienie.

 

– Hej, chyba już rozumiem! – teraz byłam naprawdę spontaniczna. – Wezmę szybko kartkę i coś do pisania, ty mi podyktujesz, a ja spiszę wszystko to, co chciałbyś, abym przyniosła ci ze sklepu następnym razem. Zgoda?

 

Usiedliśmy sobie wygodnie na kanapie i stworzyliśmy listę, która mogłaby zainspirować niejednego producenta branży dziecięcej. Długą i bardzo kreatywną.

 

Gdy skończyliśmy, przytuliliśmy się serdecznie. Czuliśmy się oboje bardzo sobie bliscy i kochani.

 

Lista zawisła w naszej kuchni na wiele miesięcy. NIGDY nie usłyszałam „Kiedy mi kupisz coś z listy? Obiecałaś!”

 

Bo nie obiecałam. Ani razu nie padło zapewnienie „Kupię ci, jak tylko będę w sklepie”. Zresztą, bądźmy uczciwi – nie o to chodziło. Skarpetki dla siostry obudziły w moim synu podejrzenie, że kiedy robiłam zakupy, myślałam o niej (i to była prawda), a o nim – nie (gdyby tylko wiedział!).

 

Spędzenie kwadransa, może dłużej, sam na sam ze mną, spisywanie listy rzeczy, o których ON marzy – dało mu pewność, że go kocham, że jest dla mnie ważny. Tak było w istocie. Aby jednak mógł się poczuć kochany, potrzeba było czegoś więcej niż zapewnienia „Przecież wiesz, że cię kocham”. A na pewno zdecydowanie więcej niż samobójczego „Kocham was oboje tak samo”.

 

Nie, nie boję się, że fantazjując rozbudzę w dzieciach fałszywe przekonanie, że fantazja stanie się rzeczywistością. One doskonale wiedzą, że fantazja to fantazja, że zabawa z wyobraźnią jest tylko zabawą. Nie zapewniam ich, że będzie inaczej. Ja tylko puszczam wodze.

 

To, co najistotniejsze, rozgrywa się dużo głębiej. Pod przykrywką marzeń dotykam ich potrzeb. I tam właśnie spotykamy się zupełnie serio i realnie.

 

PS Nie zawsze działa. Nic nie działa zawsze. Czasem po prostu nie jest dobry moment na fantazjowanie. Ale i tak je lubię. Lubimy:)

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Dzień Dziecka Utraconego

Trudno jest pisać o tym Dniu bez ocierania się o zbytnią patetyczność czy łzawość.
Nie jestem też do końca przekonana, czy tak potrafię.

 

 

Nie świętuję go co roku, raczej zapominam i dopiero wieczorem 15.10 odkrywam, że to właśnie dziś. A jednak za każdym razem, gdy mówię o sobie, że jestem mamą trójki, w myślach dotykam tej boleśnie utraconej pozostałej dwójki naszych dzieci.

 

 

Ze spotkania z psychologiem szpitalnym pamiętam jedynie, że utracone dzieci istnieją w historii naszej rodziny – czy tego chcemy, czy nie. Że ważne jest, aby obchodzić rocznice, opowiadać o nich dzieciom, które są z nami, nie tworzyć na kartach rodzinnej historii białej plamy.

 

Dlatego nasze dzieci wiedzą, że miały siostry. Miały, choć te młodsze nie towarzyszyły nam jeszcze w tych trudnych chwilach – przyszły na świat później. Nie byłoby ich na świecie, gdyby ich siostry żyły. Paradoks, który do dziś jest ponad moje zdolności rozumienia.

 

Wiedzą, co i dlaczego się stało. Znają imiona. Chodzą razem z nami na cmentarz. Traktują sprawę w sposób bardzo naturalny, tak jak sami dorośli czasem nie potrafią. Jest im łatwiej, bo nie były zaangażowane emocjonalnie, a z drugiej strony widzę ich zaangażowanie w opiekę nad grobem, w opiekę nad wspomnieniami.

 

Dzieci pomagają złapać dystans. Średnia urodziła się równo rok po śmierci swoich sióstr i początkowo, gdy przychodziłam z nią na cmentarz, miałam poczucie, jakbym je zdradzała. Jakby moja radość z jej narodzin zaprzeczała w jakikolwiek sposób cierpieniu po ich śmierci. Sporo czasu zajęło mi uznanie, że jedno nie wyklucza drugiego. Jej życie jest linią ciągłą ich śmierci, tak jak śmierć jest naturalną koleją życia.

 

Znów ten patos. Widać nie da się go uniknąć – niewielu umie w sposób prosty mówić o tak wzniosłych sprawach. Dzieci to potrafią. Jest tu i tam, teraz i kiedyś, życie i śmierć. Wszystko jest proste.

 

Śmierć zamyka oczy jednym, by otworzyć drugim.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Wybaczysz mi?

-… wybaczysz mi? – podsłyszałam z drugiego pokoju rozmowę dwojga swoich dzieci. – Bo wiesz… czasami tak strasznie mi się nudzi, aż się wściekam. Wtedy myślę sobie, że to wszystko Twoja wina i mam ochotę Cię bić i krzyczeć ze złości. Przepraszam Cię za to, bo przecież tak naprawdę nie chcę Ci zrobić krzywdy. To tak mi się samo robi, rozumiesz?

 

Tak, ostatni czas był dla nas trudny. Kończyłam ważny projekt. Nocami pisałam, w dzień byłam średnio przytomna i jeszcze mniej dostępna dla dzieci. Próbowałam po prostu przetrwać jakoś do wieczora, moje myśli krążyły wciąż wokół – o ironio! – wspierania rodziców-potencjalnych beneficjentów potencjalnego projektu. Ubieranie idei w słowa tak, by ci, którzy będą oceniać projekt, ją kupili, zaprzątało w tamte dni mój umysł całkowicie.

Dzieci prawie od razu zaczęły sygnalizować zaniedbane potrzeby. Kłótnie, bójki, zaczepki, aroganckie odzywki, wyzywające spojrzenia. Próbowaliśmy jakoś doraźnie rozładowywać ich emocje, ale ewidentnie potrzebowali czegoś więcej. Nie miałam czasu się nad tym głębiej zastanawiać, przyjęłam postawę Scarlett O’Hary – „Pomyślę o tym jutro”.

Jutro nadeszło. Wniosek złożony. Wracam do życia, do domu, do dzieci. Dni płyną spokojnie. Jednak powrót do normalności nie jest natychmiastowy, aby odzyskać stan przed-projektowy, muszę ponadrabiać wiele spraw niezbędnych nam do życia. Dzieci – może w mniejszym stopniu, a jednak wciąż – kłócą się przy byle okazji, biją, wrzeszczą. Jedno dziecko jest szczególnie agresywne. Aż się prosi, żeby je strofować, napominać. Może nawet ukarać, skoro po dobroci nie dociera. Odpuszczamy. Wiemy, gdzie jest źródło, decydujemy się eliminować przyczynę, nie zacierać skutki.

Któregoś popołudnia mąż rozładowuje nabuzowane dziecko, zamykając się z nim na kilkanaście minut w pokoju i cierpliwie wysłuchując jego utyskiwań, jakie to życie jest wstrętne.

 

W końcu udaje się wygospodarować dzień tylko dla nich. Wirtualnie zwiedzamy Grecję: słuchamy hymnu, rozmawiamy o ośmiornicach, malujemy flagę, posypujemy brokatem namalowaną starannie jaszczurkę. Wąchamy oregano, smakujemy oliwki, sprawdzamy jak gruby jest liść laurowy. Przygotowując w kuchni obiad, słyszę jak rozmawiają między sobą:

-… wybaczysz mi? Bo wiesz… czasami tak strasznie mi się nudzi, aż się wściekam. Wtedy myślę sobie, że to wszystko Twoja wina i mam ochotę Cię bić i krzyczeć ze złości. Przepraszam Cię za to, bo przecież tak naprawdę nie chcę Ci zrobić krzywdy. To tak mi się samo robi, rozumiesz?

 

To nasze trudne ostatnio dziecko, samo z siebie przeprasza za swoje zachowanie. Nikt mu tego nie narzucił. Nikt tego mu nie kazał. Wystarczyło zaspokoić jego potrzeby, okazać mu tyle miłości, ile potrzebowało, aby ono umiało otworzyć się na potrzeby innych i okazać im tyle miłości, ile oni potrzebują.

Takie to proste. I takie czasem trudne.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej