Nie wszystko jest kwestią komunikacji

Ludzie często myślą, że tym, co utrudnia budowanie relacji, bliskości i zaufania, jest komunikacja.



Że jak się ją opanuje, i zacznie w miarę sprawnie posługiwać wspólnym językiem, to już cała reszta pójdzie jak z płatka.

Z jednej strony to prawda – widzę to często w czasie mediacji, gdy strony zaczynają się słyszeć. To trochę jakby ktoś nagle rozsypał wokół magiczny pył – nagle zmienia się atmosfera, ciała się rozluźniają, oczy patrzą na oblicze przed sobą z większą życzliwością, ludzie nachylają się ku sobie. Pojawia się uśmiech – nawet jeśli wcześniej był obecny, to teraz jest inny, już nie nerwowy, maskujący napięcie, tylko czuły, intymny.
Czasem w tych momentach czuję się zbędna. Lubię ten stan.


Z drugiej strony – to stan. Para wraca po mediacji do domu, do życia, i choć ma być może nowe szlaki komunikacyjne, dzierży dziarsko nową mapę, zdarza się, że to za mało.
No bo co z tego, że ona idzie tym nowym szlakiem, skoro chce robić postoje co dwie godziny. Koszmarna strata czasu.
Co z tego, że idziemy ramię w ramię, kiedy on znów zapomniał, i zrobił kanapki z serem, którego nie znoszę. Dwadzieścia lat i nie może się nauczyć!

Im dłużej pracuję z parami, i im dłużej jestem żoną wciąż tego samego męża, tym bardziej widzę – komunikacja nie załatwia sedna. Może usprawnić nam porozumienie, wyrażenie się, i ustalenie, kto kupi chleb – ale nie zmieni tego, że jesteśmy odrębnymi światami, które w pewnym zakresie nigdy się nie spotkają.

Nigdy nie zrozumiem w pełni, jak to jest być tobą. Nigdy nie pojmę do głębi, dlaczego potrafi cię zaboleć moja prośba “Czy możemy o tym porozmawiać później?”.
Nigdy nie poczuję rozdrażnienia miejskim zgiełkiem, tak jak ty to czujesz.
Nie pomieści mi się w głowie, jaki to problem zapamiętać, żeby do stołu nakryć sztućcami od kompletu. I gdzie w naszym wspólnym domu trzymamy baterie.

Ty nigdy nie zrozumiesz bycia mną. Mogę ci mówić, że słowa “przecież już o tym rozmawialiśmy” poruszają we mnie czułą strunę, za sprawą której mam ochotę zapaść się pod ziemię – przytakujesz, “na głowę rozumiesz”, ale tak do końca to nie. I w słabszym momencie mówisz tak do mnie, dziwiąc się, że się kulę – choć staram się trzymać prosto.
Nigdy nie pogodzisz się z tym, że ciągle gubię dokumenty. No miałam przecież, pamiętam, tu kładłam – miotam się w rozpaczy, a ty wznosisz tylko oczy do nieba i wzdychasz, może trochę na pokaz.


Nieraz też będziemy patrzeć na to samo i widzieć co innego.
– Widziałeś minę tej kasjerki? Jaka urażona, że nie mamy drobnych?
– Eeee, zmęczona była.
– Usprawiedliwiasz ją, jak zwykle – nie chcesz uznać, że ludzie naprawdę bywają paskudni.

Będziemy wspominać i dziwić się, jak różnie pamiętamy:
– Ja wtedy bardzo chciałam wracać, bo źle się czułam…
– Ale co ty mówisz, chciałaś wracać, bo nie dogadywałaś się z moja siostrą.
– Nieprawda. Nie miałyśmy wtedy lekko, ale to nigdy nie byłoby dla mnie powodem.
– Pamiętam, jak mówiłaś, że masz dość i dłużej nie wytrzymasz. W pewnym sensie faktycznie źle się czułaś.
– Nie to mam na myśli.


Możemy wyszlifować komunikacyjne ścieżki, wypolerować poręcze i rozwinąć czerwone dywany – ale wszystko na nic, jeśli nie poszerzymy sobie okna tolerancji na to, co niezmienialne.
Na to, że nie da się całkowicie uwspólnić perspektywy, bo to by dla każdego z nas znaczyło przestać być sobą.
Wymazać całą historię sprzed czasów “my” i zacząć pisać dopiero po wspólnej tablicy. Wyrzec się swojej wrażliwości, temperamentu, swego jestestwa, i zacząć być “współ” z drugim, całkowicie wspólnym i ani trochę odrębnym.

 

To niemożliwe, nawet gdybyśmy szaleńczo postawili sobie taki cel, nie da się go zrealizować.
Można być razem jedynie, jeśli uznamy jakiś zakres niekompatybilności, rozbieżności i nieskalibrowania. Jeśli przyjmiemy jego istnienie.

Komunikacja może pomóc nam ponazywać różne aspekty w tym zakresie – ale prowadzi nas za rękę tylko do pewnego momentu, dalej idziemy już ku sobie sami.
Sednem jest nie komunikacja, tylko relacja.

 

Foto: Zbiory Unsplash

Czytaj więcej

Nie dość

Siedzę na sofie popijając kawę, ze mną błogość i spokój. Mam poczucie “dobrze odrobionego dnia” – zrobiłam dzieciom zajęcia, w które się angażowały i z których były zadowolone; poszliśmy na relaksujący spacer i razem przygotowywaliśmy obiad. Pełna harmonia.

 

 

I wtedy pojawia się najpierw mikroskopijna, ale szybko rosnąca myśl: nie wszystko było takie idealne. Miałaś okazję porozmawiać z jednym z dzieci, ono widocznie tego chciało, a wybrałaś czytanie książki.
I nagle błogość pryska. Już nie mam poczucia harmonii, zamiast tego zaczynam wpadać w poczucie, że znów nie dałam rady.

 

Znów nie byłam matką idealną.

 

To zaczyna się trzy dekady wcześniej. Ma źródło w “motywujących” komentarzach otoczenia:

  • postaraj się bardziej
  • mogłaś się przyłożyć
  • gdybyś tutaj nie wyszła za linię, byłoby idealnie.

 

W mojej głowie mieszka hasło: zawsze można było zrobić to lepiej.
Hasło, które odbiera mi siły, energię, radość życia. Hasło, które obezwładnia nawet wtedy, gdy tylko wystukuję je na klawiaturze.
Hasło, które miało dopingować, zachęcać do rozwoju, skłaniać do podejmowania wyzwań. I wiem, że naprawdę pojawiało się w towarzystwie jak najlepszych intencji bliskich mi dorosłych.

 

Jest zatem mieczem obosiecznym – sprawia, że jestem nigdy “nie dość”:
Nie dość dobra, mądra, empatyczna, wysportowana, błyskotliwa, zorganizowana etc. Zawsze mogłam postarać się bardziej i zrobić lepiej. Zawsze jest ktoś, komu wychodzi bardziej i kto zrobił lepiej.

 

To schemat, który wrósł we mnie tak mocno, że nawet gdy pełna dobrych chęci czytam napisane przez dziecko wypracowanie lub dostaję do sprawdzenia jakieś dyktando, moja pierwsza myśl biegnie do tego, co można było lepiej. Nawet kiedy usiłuję ten schemat przełamać, brzmi to nieautentycznie – tak, jakbym próbowała osłodzić krytykę znajdując na siłę choć jedną rzecz pozytywną. I dzieci się na to często nie łapią, słyszą tylko krytykę, czują pismo nosem. Czują, że są “nie dość”.

 

A przecież oni widzą, wiedzą, co mogliby zrobić inaczej, może lepiej. Mają naturalną potrzebę rozwoju, wchodzenia na wyższe szczebelki – nie we wszystkich obszarach, ale po co komu wszystkie obszary? No więc widzą, że wyszli za linię, że literka „podskakuje” w liniaturze, że język nie dość giętki by opisać, co pomyśli głowa. Nie muszę im w dobrej wierze zachęcania do rozwoju wytykać tych wszystkich drobiazgów. Nawet nie chcę.

 

Nie chodzi o udawanie, że jest super, gdy może nie jest. Chodzi o to, by w ogóle zejść z ocen, z tego dobrze – niedobrze, fajnie-niefajnie.
Żeby być wystarczająco takim, jakim się jest, a nie ciągle ganiać za “lepiej, szybciej, sprawniej, wyżej”.

 

Zrobione jest lepsze od doskonałego, to spora przewaga. Niczego nie muszę gonić, nic udowadniać. Jestem wystarczająca, ze wszystkimi swoimi słabościami, potknięciami, niedoskonałościami. Nie ma znaczenia, czy robię szlaczki, czy buduję relacje z dziećmi, piszę książki, maluję obrazy, piekę chleb czy cokolwiek innego. Nie jestem sumą swoich działań, jestem całością daleko poza te działania wykraczającą. I jestem godna miłości i przynależności taka, jaka jestem.

 

Nie chcę nieustannego wskazywania, co mogło być lepiej, ale i niespecjalnie potrzebuję owacji, gdy coś jest “dobrze”. Moje poczucie własnej wartości nie buduje się na pochwałach, wręcz przeciwnie – pochwały je osłabiają i zasiewają poczucie, że jestem w porządku wtedy, gdy inni dobrze mnie oceniają. Gdy jestem “dość”.

 

Szukam równowagi, gdy myślę o swoich dzieciach. Szukam jej, gdy myślę o sobie. Staram się dostrzegać różne niuanse, ale nie chcę ich oceniać. Staram się analizować, co one mi dają lub odbierają (kiedy krzyczę na dzieci, zachwiane jest poczucie bezpieczeństwa i wzajemne zrozumienie), zamiast biczować się i oskarżać (dałam ciała jako matka).
Zamiast pokazywać: ta literka nie wyszła ci najlepiej, pytam: która z literek podoba ci się najbardziej? Zawsze wskazują te niemal modelowe – wiedzą, jak jest prawidłowo, więc jeśli tak nie piszą, to nie dlatego, że nie rozumieją, tylko dlatego, że akurat nie potrafią.

 

Uczymy się najpełniej wtedy, gdy jesteśmy zaangażowani i zadowoleni. Gdy czujemy się bezpiecznie. Gdy to, co robimy, daje nam radość. Nie wtedy, gdy skupiamy się na tym, co należy poprawić i co można było zrobić lepiej. Bo zawsze można było, tylko w zasadzie – po co?

 

Foto: Pixabay

 

Czytaj więcej

Rodzicielstwo bliskości nie działa!*

Jeśli Twoje dziecko krzyczy, płacze, wścieka się, kłóci z rodzeństwem, przechodzi trudne etapy (słynny “bunt dwulatka”!) – reklamacji nie uwzględnia się.

 

 

Uważność, empatia i pogłębianie wzajemnych relacji to nie jest sposób na to, by dziecko chodziło jak w zegarku. Są na to inne sposoby, o czym pisał Gonzalez w książce “Mocno mnie przytul”. Bardziej restrykcyjne i autorytarne; czy skuteczne – nie wiem i nie chcę wiedzieć.

 

Wiem natomiast, że – bez względu na metody wychowawcze – dzieci na całym świecie rozwijają się w podobny sposób. Nie potrafią radzić sobie z emocjami, więc radzą sobie tak, jak potrafią. Jeśli rzucają się podłogę, długo i głośno płaczą nie dostając tego, czego chcą – to nie dlatego, że daliśmy im sobie wejść na głowę, tylko dlatego, że taka jest dynamika rozwoju. Znam rodziny, które pielęgnują podejście empatyczne i takie, które są bardziej skupione na egzekwowaniu posłuszeństwa i odpowiednich zachowań – z obserwacji różnych sytuacji wysuwa się wniosek, że dzieci we wszystkich tych rodzinach zachowują się podobnie (przynajmniej wyjściowo).
To nie rodzicielstwo bliskości jest przyczyną trudnych zachowań, tylko życie.

 

Jeśli pielęgnujemy relację z dzieckiem, to efektem będzie wypielęgnowana relacja, a nie grzeczne dziecko. Po prostu.

 

Nie jest też tak, że na niektóre dzieci podejście bliskościowe “nie działa”. Bliskość jest potrzebna wszystkim, empatii i zrozumienia, wspierania i szacunku pragną wszyscy – duzi i mali, spokojni i żywiołowi, wymagający i łatwo dopasowujący się do zastanych warunków. Wszyscy. Rodzicielstwo bliskości daje narzędzia, aby zaspokoić te bazowe potrzeby – i owszem, w efekcie dzieci mogą poczuć się lepiej, ale to nie znaczy, że ich życie będzie pasmem nieustającej szczęśliwości.

 

To jest ten moment, w którym uaktywnia się pytanie: o co mi chodzi? Do czego dążę, ja – rodzic? Co jest dla mnie ważne?

Bardzo dobrze rozumiem tę naglącą potrzebę pokazania światu efektów naszych rozmów z dziećmi i pochylania się nad ich problemami. Stosowania rozwiązań bezprzemocowych, opartych na zaufaniu i szacunku.

Chciałoby się, żeby tak choć raz objawiły się wszystkim wygrażającym nam nad głowami, że hodujemy sobie żmije na własnym łonie, że Ballada o Januszku i co tam jeszcze. Znam to doskonale.

 

A jednocześnie wiem, że droga, którą wybrałam, nie zmierza w tę stronę. Nie obiera sobie za cel pokazywanie komukolwiek czegokolwiek. To droga wewnętrzna, między mną a dzieckiem, nie między mną a otoczeniem. Dlatego tak ważne jest, abym wiedziała, dlaczego wybrałam to podejście i co ono mi daje.

 

Dlatego nie chcę zabraniać wyjść na podwórko dziecku, któremu zdarza się spóźniać z powrotem, nawet często. Owszem, być może wtedy szybciej przestałoby się spóźniać – ze strachu przed karą, moim celem nie jest jednak uzyskanie szybkiego efektu, tylko zrozumienie, dlaczego pojawia się ta trudność, i jak możemy ją przezwyciężyć, grając wciąż w jednej drużynie.

 

Tak, to prawda – świat nie będzie wobec moich dzieci rodzicem bliskości. Czasem będzie je karcił, może wychłoszcze, odrzuci.

Dlatego naprawdę nie ma potrzeby, abym i ja to robiła. Nasza więź jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, żaden człowiek nigdy nie pokocha ich w taki sposób, jaki jest moim udziałem.
Decydując się na bliskościowe podejście nie szukam efektów, tylko okazji do zbudowania wyjątkowej, silnej relacji, uodparniającej na wszystkie chłosty świata.

I głównie o to chodzi.

 

* te słowa jako pierwsza napisała Marta z Pasikoni

Czytaj więcej