Fantazja

Jedną z moich ulubionych form akceptowania uczuć jest fantazjowanie – dawanie dzieciom w wyobraźni tego, czego nie mogą w danej chwili (albo w ogóle) mieć w rzeczywistości.

Jest ulubiona, bo sprawdzona wielokrotnie. Zanim jednak przełamałam się do wypróbowania tego podejścia po raz pierwszy, musiałam stoczyć z sobą istną walkę. Nie ma to nie ma, myślałam, dziecko musi zrozumieć, że w życiu nie ma się wszystkiego. Po co zatem jakieś kombinacje?

 

Na szczęście dla mnie i naszych dzieci, mój mąż był bardziej otwarty na tę malutką zmianę. Obserwując go i reakcję dzieciaków na tatusiowe snucie fantazji, nieraz zdumiewałam się efektami.

 

Samej jednak trudno było mi się zdobyć na wyprawę w krainę wyobraźni.

 

Aż do dnia, w którym wracając do domu po pracy, robiłam jeszcze szybkie zakupy w supermarkecie. Przypomniało mi się, że młodej brakuje skarpetek, wrzuciłam więc parę do koszyka – i zaczęłam odruchowo myśleć, co by tu kupić starszemu. Za każdym razem, gdy kupowałam młodszej jakąkolwiek rzecz, pamiętałam, by obdarować też pierworodnego. Nie zawsze jednak, a w zasadzie prawie nigdy, działało to w drugą stronę – wiele razy przynosiłam coś starszakowi, pomijając jego siostrę. Była mała, nie dopominała się, więc jakoś tak wychodziło.

 

Już już miałam sięgnąć więc po jakiś mały upominek dla syna, gdy coś mnie zatrzymało w miejscu. Właściwie, pomyślałam, to może niech by się syn skonfrontował z faktem, że nie zawsze coś dostaje. Właściwie, ciągnęłam, to nie mam pieniędzy.

 

Ale z drugiej strony, będzie zawiedziony. Może będzie płakał, a może się zdenerwuje? Wezmę jakiś drobiazg, usprawiedliwiałam się.

 

Przecież ja działam z lęku przed własnym dzieckiem! – to odkrycie mną wstrząsnęło i twardo zakazałam sobie kupowania czegokolwiek. Drobiazgu bądź nie. Skarpetki są potrzebne i już, dlatego je kupuję. Na więcej nie mam pieniędzy i trudno – tak musi być.

 

Zadowolona z podjętej decyzji dziarsko wyszłam ze sklepu i ruszyłam w stronę domu. Z każdym krokiem niestety moja pewność siebie słabła. Czułam już napięcie sytuacji, swoją niemoc, ogólne rozczarowanie – przewidywałam katastrofę.

 

Stanąwszy w progu domu starałam się zachowywać naturalnie i swobodnie – napinając każdą komórkę ciała i zmuszając się do uśmiechu rzuciłam w stronę młodszej „Mam coś dla ciebie!”. Gdy córka oglądała skarpetki, padło pytanie, na które czekałam, i które – tak jak przewidziałam – zmroziło mi krew w żyłach:

 

– A dla mnie? Co masz dla mnie?

– Nic – odpowiedziałam tak nienaturalnie swobodnie, że aż wyzywająco – Nic dziś nie mam, bo wiesz, ona potrzebowała skarpetek, a nie miałam już więcej pieniędzy i ….

– Ty mi nigdy nic nie kupujesz! – tego krzywdzącego i niesprawiedliwego ciosu nie mogłam przeboleć, ale nie zdążyłam go odeprzeć, bo syn natychmiast poprawił prawym sierpowym:

– Ty mnie nie kochasz!

 

Wobec tak aroganckiego zachowania miałam ogromną pokusę odesłania dziecka do pokoju. Bez kolacji, a jak mi nie przejdzie, to i bez śniadania.

 

Postanowiłam jednak wypić to piwo do dna, zatem zaczęłam standardowo:

 

– Jesteś rozczarowany, bo nie przyniosłam ci nic ze sklepu – każde słowo z trudem wydostawało się z moich ust, jakby było najeżoną kolcami kulką, a nie miękkim, współodczuwającym komunikatem do bliskiej osoby .

– Tak, bo ty mi NIGDY nic nie kupujesz!! – wrzasnął młody, a furtka ku porozumieniu z mojej strony zaczęła się natychmiast zamykać. Co za niewdzięczny dzieciak, zawsze coś dostaje, a ma wieczne pretensje!

 

Właśnie miałam się poddać. Pocałujcie mnie wszyscy i dobranoc. I wtedy przyszło olśnienie.

 

– Hej, chyba już rozumiem! – teraz byłam naprawdę spontaniczna. – Wezmę szybko kartkę i coś do pisania, ty mi podyktujesz, a ja spiszę wszystko to, co chciałbyś, abym przyniosła ci ze sklepu następnym razem. Zgoda?

 

Usiedliśmy sobie wygodnie na kanapie i stworzyliśmy listę, która mogłaby zainspirować niejednego producenta branży dziecięcej. Długą i bardzo kreatywną.

 

Gdy skończyliśmy, przytuliliśmy się serdecznie. Czuliśmy się oboje bardzo sobie bliscy i kochani.

 

Lista zawisła w naszej kuchni na wiele miesięcy. NIGDY nie usłyszałam „Kiedy mi kupisz coś z listy? Obiecałaś!”

 

Bo nie obiecałam. Ani razu nie padło zapewnienie „Kupię ci, jak tylko będę w sklepie”. Zresztą, bądźmy uczciwi – nie o to chodziło. Skarpetki dla siostry obudziły w moim synu podejrzenie, że kiedy robiłam zakupy, myślałam o niej (i to była prawda), a o nim – nie (gdyby tylko wiedział!).

 

Spędzenie kwadransa, może dłużej, sam na sam ze mną, spisywanie listy rzeczy, o których ON marzy – dało mu pewność, że go kocham, że jest dla mnie ważny. Tak było w istocie. Aby jednak mógł się poczuć kochany, potrzeba było czegoś więcej niż zapewnienia „Przecież wiesz, że cię kocham”. A na pewno zdecydowanie więcej niż samobójczego „Kocham was oboje tak samo”.

 

Nie, nie boję się, że fantazjując rozbudzę w dzieciach fałszywe przekonanie, że fantazja stanie się rzeczywistością. One doskonale wiedzą, że fantazja to fantazja, że zabawa z wyobraźnią jest tylko zabawą. Nie zapewniam ich, że będzie inaczej. Ja tylko puszczam wodze.

 

To, co najistotniejsze, rozgrywa się dużo głębiej. Pod przykrywką marzeń dotykam ich potrzeb. I tam właśnie spotykamy się zupełnie serio i realnie.

 

PS Nie zawsze działa. Nic nie działa zawsze. Czasem po prostu nie jest dobry moment na fantazjowanie. Ale i tak je lubię. Lubimy:)

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Autentycznie

Kiedy rodzic naczyta się mądrych książek, weźmie udział w wielu szkoleniach i w ogóle dużo czasu poświęca refleksjom nad wychowywaniem dzieci, to zdarza się, że sporo wie. Wie, czego dzieci potrzebują, czemu zachowują się tak a nie inaczej, wie, jak należy postępować, a jak lepiej nie. No, w jakimś stopniu wie to wszystko – lepiej lub gorzej.

Wie na ten przykład, że pięcioletniemu dziecku warto dać zupełną dowolność w kwestii ubioru. Jasne, jasne, wiadomo – ubrania muszą być adekwatne do pogody, ale niech sobie młody człowiek sam komponuje zestawy, wybiera dodatki, określa styl. Rodzic wie też, że warto być otwartym na to, co mówią dzieci. Jeśli naprawdę na czymś im zależy, coś jest dla nich ważne – postanawia sobie, że postara się odpowiadać na te pragnienia. Oczywiście, taki rodzic ma świadomość, że należy szanować granice dzieci. Nie zmuszać ich do zaspokajania potrzeb fizjologicznych wtedy, gdy nie mają na to ochoty, czy w sposób, który im nie odpowiada. Nie będzie więc prawdopodobnie zmuszał swojego dziecka do jedzenia, nie będzie wywierał presji, by dziecko skorzystało z toalety przed wyjściem, jeśli zdecydowanie się temu sprzeciwia.

 

Zew rzeczywistości

Tak. W teorii rodzic ma świetnie wszystko przećwiczone. Luz, szacunek, tolerancja dla potrzeb dziecka i te pe. A potem odrywa się od teorii, bo woła go prawdziwe życie. Jego dziecko właśnie ubrało się do wyjścia. Wychodzą na spotkanie – niech to będzie, załóżmy, pierwsze spotkanie w zerówce. Niby nie musi być elegancko i oficjalnie, ale wiadomo – nie zaszkodzi dobrze wypaść. Również od strony wizualnej. Okazuje się jednak, że dziecko samodzielnie założyło przykrótkie spodnie (co one w ogóle robią w szafie?!) w kratkę, bluzeczkę w paski, jaskrawe skarpetki z dość sfatygowanym ściągaczem, a na głowie ma przydużą czapeczkę reklamową jakiegoś dziecięcego kosmetyku. Styl wybrany przez dziecko dość mocno kontrastuje z tym, jak wygląda jego całkiem elegancki rodzic – a już na pewno kontrastuje z jego wyobrażeniami na temat tego, jak powinno być dziś ubrane dziecko. Załóżmy, że do przedszkola jadą autobusem. Niemały kawałek. Subtelna prośba, by dziecko skorzystało z toalety przed wyjściem, spotyka się z kategoryczną odmową „Nie chce mi się siusiu”.

Ok, teraz Ci się nie chce, a za 5 minut nie będziesz mógł wytrzymać, zżyma się w duchu rodzic, uśmiecha się jednak wbrew sobie i rzuca lekko „Dobrze. Nie musisz.” Tuż przed wyjściem dziecko znajduje w torbie rodzica soczek w kartoniku.

Mogę? – pyta słodko.
Wolałbym nie, po powrocie, dobrze?
Ale ja chcę, proszę, ja chcę teraz!
Bardzo Ci zależy, tak?
Tak, tak, od dawna chciałem wypić taki soczek!
No, dobrze, niech Ci będzie. Tylko się nie poplam.

Wychodzą. Dziecko z zadowoleniem popija sok z kartonu. Jeszcze zanim wsiądą do autobusu, naciśnie kartonik zbyt mocno i obleje się pomarańczą. Być może rodzic zdusi w sobie przyganę „Przecież prosiłem, żebyś się nie poplamił!”, a może nie. W autobusie dziecko zacznie kręcić się niespokojnie, aby za chwilkę oznajmić:

 

Chce mi się siusiu.
Zaraz wysiadamy, poczekaj.
Ale ja nie wytrzymam! Muszę teraz!
Być może rodzic ugryzie się w język, zanim fuknie „Dlaczego nie zrobiłeś, kiedy prosiłem? Dlaczego nie skorzystałeś z toalety przed wyjściem?” A może nie ugryzie się, i wtedy prawdopodobnie usłyszy: „Bo wtedy mi się nie chciało”.

 

 

Wbijanie szpili

Kiedy dotrą na miejsce i spotkają mnóstwo innych dzieci, wylansowanych jak z żurnala, być może pożałuje, że pozwolił swojemu dziecku na tak wielką swobodę w wyborze stroju tym razem. Być może nic nie powie, uda mu się natomiast „wetknąć szpileczkę” i dać upust swojej frustracji w zupełnie inny sposób. Może będzie zniecierpliwiony. Może będzie go drażniła nieśmiałość dziecka wobec koleżanek i kolegów. A może właśnie wręcz przeciwnie, osądzi je, że robi z siebie pajaca przed wszystkimi. Znam to wszystko na wylot.

 

Wiele razy nie ugryzłam się w język, nie zdusiłam rosnącej w sobie pretensji, wiele razy wbijałam szpileczkę. Aż doszłam do wniosku, że jeśli mam składać dziecko na ołtarzu moich ideałów wychowawczych, to chyba wolę być po prostu sobą. Owszem, szanując potrzeby i granice dziecka, ale uznając również swoje. Nie daję sobie przyzwolenia na zamordyzm. Nie mówię „Albo zakładasz sukieneczkę, albo nigdzie nie idziemy!”. Nie lubię popadania ze skrajności w skrajność. Jeśli jednak wiem, że z czymś mi wyjątkowo nie po drodze, mówię o tym otwarcie „Słuchaj, zazwyczaj nie mam problemu z tym, co decydujesz się założyć na siebie.

 

Dziś jednak idziemy po raz pierwszy do twojej nowej grupy i chciałabym, abyśmy oboje byli odpowiednio ubrani. Jeśli ja ubiorę się schludnie, a Ty pójdziesz w przykrótkich spodniach, ludzie mogą pomyśleć, że nie dbam o ciebie tak, jak powinnam, że może nie stać nas na spodnie dla ciebie. Obie wiemy, ze to nieprawda, jednak nie chcę czuć się nieswojo z tego powodu. Czy w twojej szafie znajdą się inne spodnie, które mają dobrą długość?” (tak mniej więcej brzmiał mój tekst skierowany do pięciolatki i wysłuchała go z uwagą – nie jest więc wydumany i zbyt długi, jak sądzę). Tak, powołuję się w nim na to, co pomyślą inni. To też jest część mnie – cóż, zazwyczaj się tym nie przejmuję, jednak nieprawdą byłoby stwierdzenie, że w ogóle mi na zdaniu innych nie zależy. Gdyby tak było, nie zastanawiałabym się, jak się ubrać do pracy, nie myślałabym, jak przelać słowa na papier, nie poświęcałabym wiele uwagi temu, jak się komunikuję z sąsiadami. W pewnych granicach to zdanie innych jest dla mnie znaczące – jednak nie wyznacza mi całego życia.

 

W zgodzie ze sobą

Najmocniej odczułam potrzebę autentyczności dawno temu, gdy chciałam dość delikatnie pokazać dzieciom, że przed wyjściem – właśnie – warto skorzystać z toalety. Delikatnie, czyli bez zmuszania. Nie chcesz – ok. Wiedziałam już z autopsji, że zachcą, jednak pora roku sprzyjała ew. siusianiu na trawkę, wymyśliłam sobie zatem, że tak nieinwazyjnie to zrobimy. Że oni zobaczą, jakie to niewygodne, takie szukanie krzaczka, sami się przekonają, na własnej skórze, i po kilku razach będą skomleć pod drzwiami wc zanim wyjdą gdziekolwiek. Jasne. Jedyną skomlącą w tym eksperymencie byłam oczywiście ja.

 

Latająca w popłochu po wszelakich krzakach. Sycząca do dzieciom do ucha „Mówiłam, żebyś zrobił przed wyjściem!” I tak się skończyło doświadczenie. Ważąc ew. zyski i poniesione straty, doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, jak powiem otwarcie „Wychodzimy z domu – zależy mi, abyśmy mogli spacerować spokojnie i bez nerwów. Chcę, abyście sprawdzili w toalecie, czy na pewno nie chce Wam się siusiu – czasem wydaje się, że nie, a kiedy skorzysta się z wc, coś tam jednak poleci. Nie chcę wychodzić z wami, jeśli nie sprawdzicie, bo wiem, że to się zazwyczaj źle kończy”.

 

Bycie autentycznym nie jest łatwe, bo czasem jest troszkę w opozycji do tych fantastycznych teorii, które noszę w sobie. No, może nie w opozycji, ale trochę mi z nimi nie po drodze, po prostu. Jednak bycie nieautentycznym jest kłamstwem, a kłamstwo – jak wiemy – ma krótkie nóżki. Zamiast uginać się wbrew sobie, a potem stosować walkę podjazdową, wolę wykładać kawę na ławę, nawet gdyby miała zburzyć mój chwilowy święty spokój. Na dłuższą metę mimo wszystko się opłaca.


Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Działa? Działa!

Wiele razy doświadczałam korzyści płynących z pochylania się nad dzieckiem. Nie, że taka moda, że teraz tak się bezstresowo wychowuje, że się trzęsę nad tymi swoimi pisklątkami.
Tylko autentycznie doświadczam, ile dobrego wypływa z faktu, że zamiast ukarać, odesłać, nakrzyczeć czy skarcić w jakikolwiek inny sposób, próbuję zrozumieć moje dzieci.

I mimo iż doświadczałam tego mnóstwo razy, wciąż bywam zdumiona mocą takiego podejścia.

 

Moja średnia córka została zaproszona przez koleżankę na noc. Pierwszą jej samodzielną noc poza domem – gdy wcześniej nocowała u naszych przyjaciół, towarzyszył jej brat. Tym razem miała być zupełnie sama.

 

Marzyła o takiej chwili bardzo długo, więc była zachwycona tą propozycją. Czekała niecierpliwie calutki tydzień, odliczając dzień po dniu.

 

Wreszcie nadszedł piątek. Spakowana, oczekiwała godziny wyjścia z domu. W połowie dnia jednak zaczęła się zachowywać w nieprzyjemny sposób – wciąż kłóciła się z młodszą siostrą, bardzo niegrzecznie odzywała się do mnie przy obiedzie, rozgrzebując jedzenie na talerzu. Nie od razu załapałam, o co chodzi, jednak widziałam wyraźnie, że coś ją męczy.

 

– Jakaś smutna chyba jesteś – delikatnie zarzuciłam wędkę.
– Nie jestem smutna, tylko mam zły humor – odparła markotnie.

 

Wtedy mnie olśniło.

 

– Czy ty się trochę martwisz tym wyjściem?
– Yhm… – wykrztusiła.
– Obawiasz się nocy poza domem. – domyśliłam się.
– Tak. – oczy zaszkliły jej się niebezpiecznie.
– Z jednej strony cieszysz się na wielką przygodę, a z drugiej martwisz się, jak sobie poradzisz.
– Tak. Boję się, że w nocy będę chciała przyjść do ciebie, a ty będziesz wtedy daleko.

 

Potem nastąpiła dłuższa chwila zastanawiania się, co by jej pomogło. Stanęło na ukochanej poduszce i telefonie do mamy tuż przed zaśnięciem.

 

Od razu po rozmowie odprężona zabrała się do jedzenia, opowiadając z przejęciem, w jakie zabawy będą się bawiły. Popołudnie upłynęło nam już w zupełnie miłej atmosferze.

 

Ja jednak nie mogłam otrząsnąć się po tej sytuacji z tego dobitnego efektu króciutkiej rozmowy.

 

Łatwiej byłoby przecież powiedzieć – jeśli będziesz się zachowywała w taki sposób, nigdzie dziś nie pójdziesz!

 

I uzyskać efekt w postaci poprawy zachowania (albo i nie), a jednak nie pomóc dziecku uporać się z problemem, który je uciskał.

 

Nie to jest ważne, CZY coś działa. Ważne jest JAK to działa.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Fajne popołudnie

Wojciech Cejrowski odwiedził Toruń. Ponieważ zupełnie nieświadomie pomaga nam w wirtualnych podróżach po wszystkich zakątkach ziemi, postanowiłam zabrać dzieci na spotkanie z nim. To jego w końcu słuchały ostatnio z zapartym tchem, gdy opowiadał o poszukiwaczach złota w Amazonii.

 

Teraz będą miały okazję spotkać go osobiście, opowiedzieć o swoich podróżniczych zapędach, zdobyć autograf, poznać kolejne anegdotki z różnych stron świata.
Nawet już machnęłam ręką na fakt, że spotkanie odbywało się przy okazji jakiejś tam imprezy w centrum handlowym. Spędzimy miłe sobotnie popołudnie, będzie fajnie. Z takim mocnym postanowieniem wyruszyliśmy tuż po obiedzie.

 

 

Podejście 1.
Sytuacja za wszelką cenę chciała upodobnić się do amerykańskiego kina akcji. Zaczęło się już w tramwaju, z dwulatką – godzina 15 jest idealna na ucięcie sobie drzemki, tylko gdzie moje łóżko?? Chwila płaczu, przekonywania, że zaraz dotrzemy na miejsce, znaczących spojrzeń współpasażerów –  i jesteśmy.

 

Uff, najmłodsza wciąż kontaktuje, zaraz się pewnie rozbudzi. Przed wejściem – dmuchany zamek, trampolina, prawdziwy samolot, w środku którego można sobie zrobić zdjęcie. Wszystko za 5 złotych. Omijamy ten przyczółek rozpusty i ustalamy, że nie przyjechaliśmy kupować, tylko spotkać znanego podróżnika. Pod sceną dzieci natychmiast wypatrują plac zabaw, idziemy więc z młodszymi do niego, a starszak z mapą świata staje w kolejce po autograf. Na placu tłum. Nie działa to dobrze na rozdrażnioną dwulatkę. Co chwila płacze, bo ktoś wszedł na jej zjeżdżalnię, ktoś siedzi w domku, ktoś wyprzedził ją na schodkach.

 

Wtem pojawia się pierworodny, rzuca mi mapę, odwraca się do mnie tyłem i coś mamrocze wyraźnie poirytowany. Może nawet i bym chciała dowiedzieć się, o co chodzi, ale jestem zajęta wyszukiwaniem w tłumie jego sióstr i co półminutowym pocieszaniem tej zapłakanej. W końcu mam chwilę, by porozmawiać z synem – okazuje się, że postawiłam go do złej kolejki, bo ta, w której stał, to była kolejka po zdjęcia, a kolejka po autografy jest obok. „Nie mogłeś przejść obok?” pytam zdziwiona. Syn coś odburkuje, a najmłodsza znów czepia się mojej nogi z płaczem. Średnia przychodzi z pretensją „Ale nudy, jedziemy do domu?”.

 

Podejście 2.

Zastanawiając się, po co tu w ogóle przyjechałam, a na końcu języka trzymając słowa o tym, jak są niewdzięczne i konfliktowe, zabieram ich spod sceny i idziemy na górę. Ruchome schody rozładowują emocje. Po chwili wszyscy mają lepsze nastroje, wracamy zatem pod scenę. T. rusza po autograf, ja z dziewczynami znów na plac. Zaczynam się niecierpliwić, bo już wpół do piątej, a rozmowa z p. Cejrowskim miała być o 16. Tymczasem on wciąż się fotografuje i podpisuje dziesiątki książek. Hostessa podchodzi z tacą świeżo wyciskanych soków – nie mogę skosztować, szukam w tłumie swoich dzieci. Gdy się znajdują, a T. wraca rozpromieniony z autografem, na stoisku jakiejś restauracji właśnie przyrządzono zupę wietnamską. Licząc, że chociaż na nią się załapię, zgarniam szarańczę i ruszam dziarskim krokiem. Niestety zatrzymuje mnie komunikat najmłodszej „siusiu”. Proszę starszaka, aby stanął w kolejce po zupę dla mnie, ale obraża się na sam fakt, że śmiałam wpaść na podobny pomysł. Maszerujemy więc wszyscy do toalety. W drodze powrotnej rzucam „Chodźcie szybko, może jeszcze zupa została”, na co średnia zawodzi „Ale ja nie chcęęęę zupyyyyy!”.

 

I wtedy nie wytrzymuję. Wybucham na środku alejki, podnoszę głos i niemal krzyczę: „To nie jedz! To nie jedz i przestańcie w końcu być niezadowoleni!!”.

 

 

Podejście 3. Ostatnie

Po trzech kolejnych wjazdach schodami na górę i zjazdach w dół w końcu doczekujemy się rozmowy z p. Wojciechem. Niestety, nie mam okazji posłuchać, bo najmłodsza ciągnie mnie na plac, starszak marudzi, że wolałby oglądać to z góry, a średnia przypomina sobie, że jest głodna. Nagłośnienie jest fatalne, a konferansjer mało błyskotliwy.

 

Wracamy do domu. Tata pyta od progu: „Dzieci, podobało Wam się?”.
„Tak, bardzo fajne były te dmuchane zamki i trampolina, i ruchome schody!”.

 

Następnym razem, zanim zorganizuję dzieciom fajne popołudnie, trzy razy się zastanowię, czy nie lepiej iść na rowery.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej