O tym, co nieznośne

Ojciec z córką zbierają się rano do wyjścia. Dziewczynka zdejmuje swoją kurtkę z wieszaka, niechcący strącając płaszcz siostry.
– Spadł płaszczyk, podnieś go – mówi ojciec.
– Teraz nie mogę, ubieram się – odpowiada poirytowane dziecko.
Rodzic czeka, aż kurtka zostanie założona, po czym ponawia:
– Teraz już możesz, więc podnieś.
– Nie, nie mogę i nie podniosę! – ze złością odpiera dziewczynka.

 

Sytuacja trwa króciutko, ale dokładnie tyle wystarczy, by przez głowę ojca przegalopowało stado myśli.
O tym, jak to zawsze tak jest.
O tym, że ona nigdy nie chce zrobić nic, o co się ją prosi.
O tym, że nie interesują ją inni ludzie i to, co dla kogoś ważne.
I o tym, że jest arogancka, impertynencka i egoistyczna.

I to już nieistotne, co jest potem. Czy tata krzyczy, czy zaciska zęby i próbując się opanować, sam odwiesza płaszczyk. Czy coś powie, czy nie.
Przekaz i tak jest w powietrzu.
“Kiedy myślę te wszystkie rzeczy o tobie, to cię nie lubię”.
A kiedy kogoś nie lubimy, nasze ciało napina się i wysyła czytelny sygnał tej osobie. Siłą rzeczy nastrój się udziela i robi się trudno.
Kiedy myślę o kimś źle, ten ktoś o tym wie i może nie chcieć współpracować. Może nie chcieć mnie uwzględniać, bo nie ma poczucia, że widzę go w całości. Że go przyjmuję. Że chcę pomóc.
Może poczuć, że coś z nim nie tak, skoro zachowuje się w ten sposób, skoro ważne jest dla niego to i tamto, skoro troszczy się o to i owo.

Mary Sheedy Kurcinka podczas konferencji online “Happily Family” mówiła o tym, że ważne jest, aby zwłaszcza w tych trudnych zachowaniach dojrzeć potencjał. Zachwycić się tym, czego przejawy widzimy.
“Ona potrafi o siebie zadbać”.
“Ona sama ustala priorytety”.
“Nie ulega wpływom, nawet gdy chodzi o bliską jej osobę”.
Zobaczyć to i umiejscowić swoją rolę we wspieraniu dziecka, aby zrównoważyło ten swój zasób.
Czyli – dać mu narzędzia, aby umiało dbać o siebie biorąc pod uwagę innych. Aby umiało troszczyć się o to, co ważne dla niego i jednocześnie widzieć to, co ważne dla innych.

Jak dać te narzędzia? Z cierpliwą miłością. Taką, która rozumie, że Kraków nie od razu, że wielkie rzeczy wymagają czasu, i że to wcale nieprawda, że jeśli nie teraz, to nigdy.
Ale przede wszystkim – biorąc dziecko takie, jakie jest, mając przed oczami jego potencjał i uznając jego znaczenie. Wtedy strategie stają się drugoplanowe, bo wychodzimy do dziecka z nastawieniem:
“Widzę w tobie skarb, widzę, że czasem trudno ci go unieść i jestem po to, by pomóc, nie by krytykować i winić cię za to, że go w ogóle masz”.

 

No dobrze, z miłością, czyli jak?
Co mógł zrobić tata ze scenki?
Najpierw – wziąć głęboki oddech by zmienić perspektywę. Kiedy z jakimś zachowaniem dziecka jest nam trudno, a ono się wciąż powtarza, to możemy bardzo potrzebować zadbania o siebie, zmiany perspektywy. Łatwo bowiem wpaść w sztywne koleiny myślenia, patrzeć na dziecko przez pryzmat tego, co w jego zachowaniu jest niewygodne, nie zaś kategoriami zasobów.
Jeśli po zmianie perspektywy pojawiłaby się w nim przestrzeń na empatię, mógł właśnie na nią się zdecydować:
“Chyba nie lubisz, gdy ci tak mówię, co masz robić, prawda? Wtedy od razu przestajesz mieć ochotę na zrobienie tego, co?”
Gdyby córka przytaknęła, mógłby pokazać jej swoją perspektywę:
“Jak zobaczyłem ten płaszczyk, pomyślałem, że nie interesuje cię, co się dzieje z rzeczami twojej siostry i jakoś zdenerwowałem się tą myślą. A teraz, jak rozmawiamy, myślę sobie, że może to nie było tak, tylko naprawdę najpierw chciałaś się ubrać. Powiesz mi, jak to było naprawdę?”.

Pierwszy krok zaczyna się w środku nas, dorosłych. W głowie, w sercu, w gotowości spojrzenia na dziecko ponad naszą skłonność do zniecierpliwienia tym, że ono jeszcze nie umie, że nie potrafi, że wychyla się mocno ku jakiejś skrajności. To nie nasza “wina”, że to zniecierpliwienie sie pojawia, ale nasza odpowiedzialność, by się nim zająć, a nie scedować to na dziecko i kazać mu postępować tak, byśmy nie musieli się niecierpliwić.

Pierwszy krok to dostrzeżenie grudki złota w tym, co trudne.
Jaki potencjał ma Twoje dziecko?

 

 

Foto: Ze zbiorów Unsplash

Czytaj więcej

Dzieci i obowiązki? To może dawać radość!

Kiedy moje dzieci były mniejsze, w rodzicielskim internecie przetaczała się burza dotycząca domowych obowiązków. Przydzielanych dzieciom rzecz jasna. Miałam wtedy dość jasno określone poglądy, korespondujące z tym, co w temacie mówi Jesper Juul, duński pedagog: do 13. roku życia obowiązki nie uczą tego, czego wyobrażamy sobie, że powinny uczyć, stają się tylko źródłem frustracji i przepychanek z obu stron.

 

Minęło parę lat i mam jeszcze bardziej jasne stanowisko. Obowiązki mogą być jednym z bardziej bezsensownych działań nakładanych dzieciom przez rodziców, jeśli nie patrzymy na nie szerzej, niż zwykło się patrzyć.

(I o tym również Juul pisał, ale dopiero niedawno miałam okazję doświadczyć tego na własnej skórze.)
Mechanizm jest prosty. Jeśli nakładamy na kogoś obowiązek, obligujemy go do działania “od – do”, ani milimetr więcej. Stajemy się stróżami i weryfikujemy, czy norma została wykonana. Jeśli chcieliśmy sobie odjąć trochę zadań – pudło, mamy je wciąż, tylko przesunięte w inne rejony (już nie wyrzucam śmieci, tylko egzekwuję ich wyrzucanie).
Jeśli chciałam nauczyć dzieci odpowiedzialności – znów pudło, cała odpowiedzialność nadal jest na moich barkach. Dokładnie tak samo, jak w większości domów, w których kobiety czują, że są same z codziennymi czynnościami, a ewentualna pomoc polega na tym, że druga osoba zrobi to, co one pokażą palcem.
Od-do.
Relacji między dorosłymi nie chcę teraz analizować. To, co posadziło mnie przed komputerem i niecierpliwie chce zostać wystukane na klawiaturze, to doświadczenie projektu, który wprowadziliśmy parę tygodni w naszym domu. Jego efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i pokazał ważną stronę obowiązków.

 

Co takiego zrobiliśmy?

 

Z początkiem września zjechałam do domu z dziećmi po różnych wojażach, i w poniedziałek boleśnie poczułam, że nie dam rady wrócić do rutyny, ustalania tygodniowego menu i planowania budżetu. Ponieważ rozmawiałam wcześniej z mężem o tym, że chcielibyśmy oboje pomóc dzieciom zaznajomić się z ekonomią na co dzień i zaprosić je do planowania wydatków, spontanicznie zaproponowałam im taki projekt od już-teraz-natychmiast. Sami ułożyli jadłospis, sporządzili listę produktów do kupienia, otrzymali tygodniową pulę pieniędzy i absolutnie wolną rękę, jak je zagospodarują (oraz zapewnienie, że pomożemy, jeśli będą potrzebowali).
Od tego czasu projekt trwa niemal nieprzerwanie. Każde z nich (jest ich troje, w wieku od siedmiu do trzynastu lat) miało okazję samodzielnie zarządzać tym budżetem i planować, co którego dnia będzie w domu do jedzenia. Każde z nich wciąż chce w projekcie uczestniczyć. Każde z nich wyraziło zgodę na opisanie tego tutaj 😉

 

Co zobaczyłam?


Po pierwsze – skończyły się trudności z klasycznym “kto skoczy do sklepu?”. Ten, kto trzyma budżet w danym tygodniu, czuje się odpowiedzialny za zaopatrzenie i przewidywanie. Jeśli ma dość, prosi kogoś o wsparcie – i je dostaje, bo wszyscy mieli okazję doświadczyć, że to niełatwe zadanie i pomoc bywa na wagę złota. Wszyscy, czyli rodzice i dzieci.
Po drugie – skończyły się konflikty o to, że czegoś nie chcę kupić (np. więcej przekąsek, które robią “smaka”, gdy się je widzi w sklepie). Tekst: “nie mamy na to pieniędzy” stał się czymś namacalnym i zrozumiałym – kiedy piątego dnia kończą się pieniądze, bo zaszaleliśmy dnia pierwszego, to naprawdę nie potrzeba komentarza.
Po trzecie – zobaczyłam, że jeśli nie nazywamy czegoś czyimś obowiązkiem, tylko zapraszamy go do współdecydowania, to możemy odetchnąć. Ja oddycham z ulgą, bo planowanie menu jest dla mnie wciąż wyzwaniem. I nawet jeśli przez cały tydzień jem to, czego sama z siebie raczej bym nie gotowała, to i tak wybieram lekkość tego rozwiązania 🙂 A w kolejnym tygodniu proszę o uwzględnienie moich preferencji.
Zauważyłam też, że dzieci pamiętają, co lubią pozostali członkowie rodziny i starają się to zawrzeć w koszykach, które napełniają – mają w tym więcej otwartości niż ja miewam, i to była cenna lekcja dla mnie.

 

Jakie mam wnioski?


Tomek Bagiński na szkoleniu z Kręgów Naprawczych powiedział, że jeśli chcemy, by ktoś wziął odpowiedzialność, musimy zwiększyć jego wpływy. I to jest według mnie clue obowiązków. Nikomu nie uda się podjąć odpowiedzialności, jeśli będzie czuł, że jego wpływ jest bliski zeru. I nie chodzi o wpływ na to, czy wybierzesz rozpakowywanie zmywarki, czy wynoszenie śmieci.
Chodzi o to nieme przekonanie, wciąż żywe w wielu domach, że to rodzice decydują, to ich mieszkanie, ich włości, ich głos.
Czyli – chcemy, aby dzieci czuły się odpowiedzialne za zakres, w którym ich zdanie się nie liczy.

To tak nie działa.
Jeśli nie mamy gotowości zapytać, jak one widzą nasze wspólne gospodarstwo domowe, jaki kolor ścian im się podoba, jak ustawiłyby meble w salonie, o czym chciałyby decydować, a czego wolą mniej – to może się przerodzić w traktowanie domu niczym hotelu. Można zjeść, wykąpać się i przespać, ale raczej właściciel nie konsultuje z nami wystroju, menu w restauracji czy kanałów dostępnych w hotelowej telewizji.

Chciałam pomóc dzieciom poznać domową ekonomię, a przy okazji wszyscy nauczyliśmy się czegoś o wiele więcej. Że chce nam się bardziej, gdy czujemy się częścią. Że potrzebujemy czuć się ważną, znaczącą i pełnowartościową częścią.

 

Wszelkie dyskusje nt. tego, jakie obowiązki w jakim wieku i jakim wymiarze wydają mi się odtąd jałowe. Oderwane od fundamentu, pozbawione prawdziwego znaczenia. Nic nam wszystkim po tym, że ktoś, upominany, z ostentacyjnym niezadowoleniem wyniesie śmieci. Tym bardziej nic mi po tzw.”konsekwencjach”, które będę “wyciągać”, gdy obowiązek nie zostanie odhaczony. Możemy jeść z brudnych naczyń, na zabałaganionym stole, bądź rano wzruszać ramionami, gdy ktoś nie ma czystych ubrań, bo nie dał ich na czas do prania. To może mówi coś o potrzebach osoby, która praniem, gotowaniem i sprzątaniem się zajmuje, ale nie mówi nic o potrzebach całej wspólnoty. Bo tej wspólnoty po prostu nie ma.

Chcemy dzielić odpowiedzialność? Dzielmy wpływ. I radość, która z tego dzielenia naprawdę płynie.

 

Foto: Ze zbiorów Unsplash

Czytaj więcej

Wstydliwy język miłości

Złapała mnie gdzieś na mieście i powiedziała, wręczając niepozorny pakunek: Od dawna chciałam ci to dać.

 

Uwielbiam, jak ktoś daje mi to, co chciał mi dać od dawna, więc podekscytowana zaczęłam przedzierać się przez zasieki papieru pakowego i kartonu. Odsłoniły przede mną dwa kubeczki, te ze zdjęcia.
Takie, które kiedyś zobaczyłam u niej w domu i kawę zawsze piłam z tylko z nich.
A ona pamiętała.

 

Kiedy rano schodzę na dół zacząć dzień, siadam na kanapie i nogi otulam kocem, który ktoś wydziergał ze słonecznej włóczki specjalnie dla mnie, bo “chciałaś mieć salon z cytrynowymi dodatkami”.

 

Za każdym razem, gdy na warsztatach z rodzicami rozkładam karty DixIt, przypominam sobie osobę, która – ku mojemu zaskoczeniu – przyniosła mi je kiedyś do domu z prostymi słowami: “To dla ciebie”.
(No, dobra, prawie za każdym razem).

 

Podarunki wręczone mi bez okazji, z sympatii, miłości, przywiązania. Nie, nie są w moich oczach bardziej cenne niż te otrzymane przy rozmaitych uroczystościach. Nie cieszą bardziej, może inaczej – z zadziwieniem, zaskoczeniem, czasem niedowierzaniem (jak to, tak po prostu??!).

 

To mój język miłości. Sposób okazania uczuć. Mówi się, że kiedy mężczyzna chce wyznać miłość kobiecie, myje jej samochód. Mówi się to prześmiewczo, wyszydzając stereoytypową męską nieumiejętność rozmawiania o emocjach.
Ja o emocjach rozmawiać lubię, a i tak czasem wolę umyć komuś samochód, czy też konkretniej – wręczyć mu jakiś prezent.

 

Nie mam przekonania, że niektóre miłosne języki są lepsze od innych. Przekonuje mnie, kiedy Gary Chapman, autor otwierającej oczy książki “Pięć języków miłości”, pisze, że ważne, aby wyrażać uczucia w sposób, który ułatwi adresatowi ich zrozumienie.

 

To dlatego z jednej strony staram się uczyć języków, w których kochają moi najbliżsi – uczyć i porozumiewać, nawet gdy to nie są moje ulubione języki.
Z drugiej zaś strony nauczyłam się lubić swój własny język. Wstydliwy, bo już w dzieciństwie nasiąkłam przekonaniem, że kiedy otrzymuje się prezent, należy się ucieszyć, ale nie za bardzo, i nie za mało; bez względu na to, co się otrzymało, należy się ucieszyć odpowiednio.
Następnie o prezentach nie powinno się zanadto marzyć, a już absolutnie o nich mówić, na nie czekać i się ich spodziewać.
Łamiący te zasady jest najpospolitszym materialistą, ot co.

 

Dorastałam więc w przekonaniu, że jestem materialistką, i że to coś złego. Kiedy pojawiły się na świecie moje dzieci, i – jak to dzieci – zaczęły cieszyć się prezentami, marzyć o nich i ich wyczekiwać, odezwał się zasiany we mnie niepokój.

Wychowuję zachłannych egoistów.
“Chcę dużo gości na urodzinach, bo chcę dużo prezentów”.
“Jaka szkoda, że to już wszystko, co znalazłam pod choinką, chcę więcej”.
“On dostał trzy prezenty, a ja tylko dwa!”
Moje serce truchlało.

 

Kilka razy temperowałam ich entuzjazm. Prawiłam morały o wartości życia duchowego, kazania na temat wyższości własnoręcznie zrobionego prezentu nad tym kupnym oraz wywody o tym, jak to liczy się pamięć.

 

Dziś mam więcej luzu, akceptacji i zrozumienia. W prezentach ważna jest przecież nie tyle ich wartość materialna, co zaangażowanie, oddanie swojego czasu i energii (na szukanie i wymyślanie), pieniędzy (na realizację), a przede wszystkim – pokazanie, że zna się tę drugą osobę, wie się, co ją ucieszy.

 

Po prostu. I to jest ten model, w którym dawanie sprawia przynajmniej taką samą frajdę jak dostawanie. To dlatego staram się dawać tylko z serca, omijając konwenanse. Odejść od “wypadałoby” ku “chcę”. Tak, by główną okazją nie była data czy okoliczność, a potrzeba serca właśnie.

 

Jest sierpień, miesiąc, w którym moje dzieci obchodzą urodziny. Obdarowują się wzajemnie. Przychodzą po podpowiedź “Jak myślisz, co ją/jego ucieszy?”. Wydają na te upominki swoje pieniądze. Dziękują sobie potem z błyskiem w oku.
Robią to wszystko tak samo naturalnie, jak wcześniej dopytywały “ciekawe, ile prezentów dostanę”.
Nie wiem, czy to będzie ich język miłości, gdy dorosną. To nieistotne.
Tu i teraz, gdy zaciera się granica między dawaniem a otrzymywaniem, chcę cieszyć się z nimi bez wstydu i poczucia, że coś z nami nie tak.

 

Nie ma lepszych i gorszych języków; są tylko takie, które znamy mniej lub bardziej płynnie. Albo wcale.

 

Czytaj więcej

Nie dość

Siedzę na sofie popijając kawę, ze mną błogość i spokój. Mam poczucie “dobrze odrobionego dnia” – zrobiłam dzieciom zajęcia, w które się angażowały i z których były zadowolone; poszliśmy na relaksujący spacer i razem przygotowywaliśmy obiad. Pełna harmonia.

 

 

I wtedy pojawia się najpierw mikroskopijna, ale szybko rosnąca myśl: nie wszystko było takie idealne. Miałaś okazję porozmawiać z jednym z dzieci, ono widocznie tego chciało, a wybrałaś czytanie książki.
I nagle błogość pryska. Już nie mam poczucia harmonii, zamiast tego zaczynam wpadać w poczucie, że znów nie dałam rady.

 

Znów nie byłam matką idealną.

 

To zaczyna się trzy dekady wcześniej. Ma źródło w “motywujących” komentarzach otoczenia:

  • postaraj się bardziej
  • mogłaś się przyłożyć
  • gdybyś tutaj nie wyszła za linię, byłoby idealnie.

 

W mojej głowie mieszka hasło: zawsze można było zrobić to lepiej.
Hasło, które odbiera mi siły, energię, radość życia. Hasło, które obezwładnia nawet wtedy, gdy tylko wystukuję je na klawiaturze.
Hasło, które miało dopingować, zachęcać do rozwoju, skłaniać do podejmowania wyzwań. I wiem, że naprawdę pojawiało się w towarzystwie jak najlepszych intencji bliskich mi dorosłych.

 

Jest zatem mieczem obosiecznym – sprawia, że jestem nigdy “nie dość”:
Nie dość dobra, mądra, empatyczna, wysportowana, błyskotliwa, zorganizowana etc. Zawsze mogłam postarać się bardziej i zrobić lepiej. Zawsze jest ktoś, komu wychodzi bardziej i kto zrobił lepiej.

 

To schemat, który wrósł we mnie tak mocno, że nawet gdy pełna dobrych chęci czytam napisane przez dziecko wypracowanie lub dostaję do sprawdzenia jakieś dyktando, moja pierwsza myśl biegnie do tego, co można było lepiej. Nawet kiedy usiłuję ten schemat przełamać, brzmi to nieautentycznie – tak, jakbym próbowała osłodzić krytykę znajdując na siłę choć jedną rzecz pozytywną. I dzieci się na to często nie łapią, słyszą tylko krytykę, czują pismo nosem. Czują, że są “nie dość”.

 

A przecież oni widzą, wiedzą, co mogliby zrobić inaczej, może lepiej. Mają naturalną potrzebę rozwoju, wchodzenia na wyższe szczebelki – nie we wszystkich obszarach, ale po co komu wszystkie obszary? No więc widzą, że wyszli za linię, że literka „podskakuje” w liniaturze, że język nie dość giętki by opisać, co pomyśli głowa. Nie muszę im w dobrej wierze zachęcania do rozwoju wytykać tych wszystkich drobiazgów. Nawet nie chcę.

 

Nie chodzi o udawanie, że jest super, gdy może nie jest. Chodzi o to, by w ogóle zejść z ocen, z tego dobrze – niedobrze, fajnie-niefajnie.
Żeby być wystarczająco takim, jakim się jest, a nie ciągle ganiać za “lepiej, szybciej, sprawniej, wyżej”.

 

Zrobione jest lepsze od doskonałego, to spora przewaga. Niczego nie muszę gonić, nic udowadniać. Jestem wystarczająca, ze wszystkimi swoimi słabościami, potknięciami, niedoskonałościami. Nie ma znaczenia, czy robię szlaczki, czy buduję relacje z dziećmi, piszę książki, maluję obrazy, piekę chleb czy cokolwiek innego. Nie jestem sumą swoich działań, jestem całością daleko poza te działania wykraczającą. I jestem godna miłości i przynależności taka, jaka jestem.

 

Nie chcę nieustannego wskazywania, co mogło być lepiej, ale i niespecjalnie potrzebuję owacji, gdy coś jest “dobrze”. Moje poczucie własnej wartości nie buduje się na pochwałach, wręcz przeciwnie – pochwały je osłabiają i zasiewają poczucie, że jestem w porządku wtedy, gdy inni dobrze mnie oceniają. Gdy jestem “dość”.

 

Szukam równowagi, gdy myślę o swoich dzieciach. Szukam jej, gdy myślę o sobie. Staram się dostrzegać różne niuanse, ale nie chcę ich oceniać. Staram się analizować, co one mi dają lub odbierają (kiedy krzyczę na dzieci, zachwiane jest poczucie bezpieczeństwa i wzajemne zrozumienie), zamiast biczować się i oskarżać (dałam ciała jako matka).
Zamiast pokazywać: ta literka nie wyszła ci najlepiej, pytam: która z literek podoba ci się najbardziej? Zawsze wskazują te niemal modelowe – wiedzą, jak jest prawidłowo, więc jeśli tak nie piszą, to nie dlatego, że nie rozumieją, tylko dlatego, że akurat nie potrafią.

 

Uczymy się najpełniej wtedy, gdy jesteśmy zaangażowani i zadowoleni. Gdy czujemy się bezpiecznie. Gdy to, co robimy, daje nam radość. Nie wtedy, gdy skupiamy się na tym, co należy poprawić i co można było zrobić lepiej. Bo zawsze można było, tylko w zasadzie – po co?

 

Foto: Pixabay

 

Czytaj więcej