Pulsacyjnie

Jak co roku, zima zaskoczyła kierowców. Kilka centymetrów śniegu sparaliżowało miasto; jadąc po córkę do szkoły mijam sznur aut spieszących z pracy ludzi.
Przed przejściem dla pieszych zwalniam asekuracyjnie – nigdy nie wiadomo, czy spomiędzy stojących na przeciwległym pasie pojazdów nie wychynie jakiś pieszy.

 

I faktycznie, pojawia się. Nie jadę szybko, a mimo to, gdy odruchowo wciskam hamulec, koła blokują się na śniegu i samochód majestatycznie sunie dalej. Wprost na przechodzącą przez ulicę dziewczynę. Rozpaczliwie robię to, czego w ogóle robić nie powinnam – wciskam pedał z całą mocą, jakbym chciała przebić się przez podłogę i zahamować własną stopą.
Całą wieczność czekam, co się wydarzy. Dziewczyna, może ze słuchawkami na uszach, jest niewzruszona, dostojnie i bez pośpiechu przemierza kolejne pasy, auto płynie, ja pocę się jak mysz. Zatrzymuję się dwadzieścia centymetrów przed nią.
Uff. Tym razem uff, ale ile razy miałam pamiętać o tym, żeby hamować pulsacyjnie?!

 

W dalszej drodze wbijam sobie do głowy tę reakcję, pragnąc, by stała się moim autopilotem, pierwszym odruchem.
Pul-sa-cyj-nie. Pul-sa-cyj-nie. Pul-sa-cyj-nie.
Ćwiczę zapamiętale w każdej nadarzającej się okazji. Na pustej drodze, przy sprzyjających warunkach, wytrwale umacniam nową reakcję.

Mój rodzicielski autopilot nierzadko oznacza miażdżenie stopą hamulca. Blokuję się wtedy i niewzruszenie sunę dalej, rozjeżdżając wszystko na linii trasy.
Nie, nie możesz. Przestań. Mówiłam ci już to chyba. Czy musimy wciąż przechodzić to na nowo?

Jest mocno wyryty w mojej głowie, jak wyślizgany przez narciarzy stok – płozy same kierują się w tę stronę. Potrzeba wysiłku, by skierować je gdzie indziej, i jednak łatwiej to zrobić będąc na szczycie, niż wyskoczyć potem z obranego toru.
Wbijam więc sobie nowe ustawienia autopilota. Gdy robi się gorąco, daj empatię drugiej stronie.
Daj-em-pa-tię. Daj-em-pa-tię. Daj-em-pa-tię.

To nie jest jedyne właściwe ustawienie; można przebierać wśród różnych, jednak to wydaje mi się najbliższe temu, co ważne w moich oczach. No i wiem, że jest osiągalne dla mnie.

Dziecko zaczyna zawodzić, że przygotowany przeze mnie obiad jest najgorszy na świecie?
Daj empatię.

Mąż denerwuje się, że zapomniałam załatwić ważną sprawę?
Daj empatię.
Ktoś napisał mi w komentarzu, że opowiadam bzdury?

Daj empatię.

 

To niesamowite, jak tak przekierowany autopilot ratuje mi codzienność. Ile energii mi oszczędza. Nie muszę już zastanawiać się, jak rozwiązać daną sytuację. Nie muszę analizować w popłochu, co powinnam zrobić.
Daj empatię.
Ty chciałaś zjeść coś zupełnie innego?

Dla ciebie to było naprawdę ważne, żebym pamiętała i zrobiła to dzisiaj?

Masz wątpliwości, czy to, o czym piszę, sprawdza się w praktyce?

Prosty komunikat, który zazwyczaj obniża napięcie obu stron i zaprasza do pochylenia się nad rozwiązaniem. A nawet gdy druga strona pozostaje we wzburzeniu, ja sama zyskuję przestrzeń do spokojniejszego zadecydowania, co dalej.

Ćwiczę wytrwale nie czekając na okazję. Mój plac manewrowy obejmuje niemal każdą chwilę codzienności. Wprawiam się słuchając o tym, co w szkole, prowadząc rozmowę o tym, jak minął dzień, doświadczając bezpiecznej konwersacji z przyjaciółką. Wyślizguję sobie nowy zjazd, w stronę którego skierują się moje płozy, gdy znajdę się na szczycie niełatwej dla mnie góry.

Po kilku tygodniach hamowanie pulsacyjne mam niemal we krwi.

To dosłowne i to metaforyczne.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Dzieci i obowiązki? To może dawać radość!

Kiedy moje dzieci były mniejsze, w rodzicielskim internecie przetaczała się burza dotycząca domowych obowiązków. Przydzielanych dzieciom rzecz jasna. Miałam wtedy dość jasno określone poglądy, korespondujące z tym, co w temacie mówi Jesper Juul, duński pedagog: do 13. roku życia obowiązki nie uczą tego, czego wyobrażamy sobie, że powinny uczyć, stają się tylko źródłem frustracji i przepychanek z obu stron.

 

Minęło parę lat i mam jeszcze bardziej jasne stanowisko. Obowiązki mogą być jednym z bardziej bezsensownych działań nakładanych dzieciom przez rodziców, jeśli nie patrzymy na nie szerzej, niż zwykło się patrzyć.

(I o tym również Juul pisał, ale dopiero niedawno miałam okazję doświadczyć tego na własnej skórze.)
Mechanizm jest prosty. Jeśli nakładamy na kogoś obowiązek, obligujemy go do działania “od – do”, ani milimetr więcej. Stajemy się stróżami i weryfikujemy, czy norma została wykonana. Jeśli chcieliśmy sobie odjąć trochę zadań – pudło, mamy je wciąż, tylko przesunięte w inne rejony (już nie wyrzucam śmieci, tylko egzekwuję ich wyrzucanie).
Jeśli chciałam nauczyć dzieci odpowiedzialności – znów pudło, cała odpowiedzialność nadal jest na moich barkach. Dokładnie tak samo, jak w większości domów, w których kobiety czują, że są same z codziennymi czynnościami, a ewentualna pomoc polega na tym, że druga osoba zrobi to, co one pokażą palcem.
Od-do.
Relacji między dorosłymi nie chcę teraz analizować. To, co posadziło mnie przed komputerem i niecierpliwie chce zostać wystukane na klawiaturze, to doświadczenie projektu, który wprowadziliśmy parę tygodni w naszym domu. Jego efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i pokazał ważną stronę obowiązków.

 

Co takiego zrobiliśmy?

 

Z początkiem września zjechałam do domu z dziećmi po różnych wojażach, i w poniedziałek boleśnie poczułam, że nie dam rady wrócić do rutyny, ustalania tygodniowego menu i planowania budżetu. Ponieważ rozmawiałam wcześniej z mężem o tym, że chcielibyśmy oboje pomóc dzieciom zaznajomić się z ekonomią na co dzień i zaprosić je do planowania wydatków, spontanicznie zaproponowałam im taki projekt od już-teraz-natychmiast. Sami ułożyli jadłospis, sporządzili listę produktów do kupienia, otrzymali tygodniową pulę pieniędzy i absolutnie wolną rękę, jak je zagospodarują (oraz zapewnienie, że pomożemy, jeśli będą potrzebowali).
Od tego czasu projekt trwa niemal nieprzerwanie. Każde z nich (jest ich troje, w wieku od siedmiu do trzynastu lat) miało okazję samodzielnie zarządzać tym budżetem i planować, co którego dnia będzie w domu do jedzenia. Każde z nich wciąż chce w projekcie uczestniczyć. Każde z nich wyraziło zgodę na opisanie tego tutaj 😉

 

Co zobaczyłam?


Po pierwsze – skończyły się trudności z klasycznym “kto skoczy do sklepu?”. Ten, kto trzyma budżet w danym tygodniu, czuje się odpowiedzialny za zaopatrzenie i przewidywanie. Jeśli ma dość, prosi kogoś o wsparcie – i je dostaje, bo wszyscy mieli okazję doświadczyć, że to niełatwe zadanie i pomoc bywa na wagę złota. Wszyscy, czyli rodzice i dzieci.
Po drugie – skończyły się konflikty o to, że czegoś nie chcę kupić (np. więcej przekąsek, które robią “smaka”, gdy się je widzi w sklepie). Tekst: “nie mamy na to pieniędzy” stał się czymś namacalnym i zrozumiałym – kiedy piątego dnia kończą się pieniądze, bo zaszaleliśmy dnia pierwszego, to naprawdę nie potrzeba komentarza.
Po trzecie – zobaczyłam, że jeśli nie nazywamy czegoś czyimś obowiązkiem, tylko zapraszamy go do współdecydowania, to możemy odetchnąć. Ja oddycham z ulgą, bo planowanie menu jest dla mnie wciąż wyzwaniem. I nawet jeśli przez cały tydzień jem to, czego sama z siebie raczej bym nie gotowała, to i tak wybieram lekkość tego rozwiązania 🙂 A w kolejnym tygodniu proszę o uwzględnienie moich preferencji.
Zauważyłam też, że dzieci pamiętają, co lubią pozostali członkowie rodziny i starają się to zawrzeć w koszykach, które napełniają – mają w tym więcej otwartości niż ja miewam, i to była cenna lekcja dla mnie.

 

Jakie mam wnioski?


Tomek Bagiński na szkoleniu z Kręgów Naprawczych powiedział, że jeśli chcemy, by ktoś wziął odpowiedzialność, musimy zwiększyć jego wpływy. I to jest według mnie clue obowiązków. Nikomu nie uda się podjąć odpowiedzialności, jeśli będzie czuł, że jego wpływ jest bliski zeru. I nie chodzi o wpływ na to, czy wybierzesz rozpakowywanie zmywarki, czy wynoszenie śmieci.
Chodzi o to nieme przekonanie, wciąż żywe w wielu domach, że to rodzice decydują, to ich mieszkanie, ich włości, ich głos.
Czyli – chcemy, aby dzieci czuły się odpowiedzialne za zakres, w którym ich zdanie się nie liczy.

To tak nie działa.
Jeśli nie mamy gotowości zapytać, jak one widzą nasze wspólne gospodarstwo domowe, jaki kolor ścian im się podoba, jak ustawiłyby meble w salonie, o czym chciałyby decydować, a czego wolą mniej – to może się przerodzić w traktowanie domu niczym hotelu. Można zjeść, wykąpać się i przespać, ale raczej właściciel nie konsultuje z nami wystroju, menu w restauracji czy kanałów dostępnych w hotelowej telewizji.

Chciałam pomóc dzieciom poznać domową ekonomię, a przy okazji wszyscy nauczyliśmy się czegoś o wiele więcej. Że chce nam się bardziej, gdy czujemy się częścią. Że potrzebujemy czuć się ważną, znaczącą i pełnowartościową częścią.

 

Wszelkie dyskusje nt. tego, jakie obowiązki w jakim wieku i jakim wymiarze wydają mi się odtąd jałowe. Oderwane od fundamentu, pozbawione prawdziwego znaczenia. Nic nam wszystkim po tym, że ktoś, upominany, z ostentacyjnym niezadowoleniem wyniesie śmieci. Tym bardziej nic mi po tzw.”konsekwencjach”, które będę “wyciągać”, gdy obowiązek nie zostanie odhaczony. Możemy jeść z brudnych naczyń, na zabałaganionym stole, bądź rano wzruszać ramionami, gdy ktoś nie ma czystych ubrań, bo nie dał ich na czas do prania. To może mówi coś o potrzebach osoby, która praniem, gotowaniem i sprzątaniem się zajmuje, ale nie mówi nic o potrzebach całej wspólnoty. Bo tej wspólnoty po prostu nie ma.

Chcemy dzielić odpowiedzialność? Dzielmy wpływ. I radość, która z tego dzielenia naprawdę płynie.

 

Foto: Ze zbiorów Unsplash

Czytaj więcej

Raz, dwa trzy…szukaj!

Kiedy była małą dziewczynką, słyszała, jak ważna jest wytrwałość. Dociąganie (kolokwialnie ujmując) spraw do końca. Słyszała, żeby nie rezygnować, że trzeba, że powinna i tak dalej.

 

Nie rezygnowała. Chodziła tam, gdzie nie do końca miała ochotę, bo przecież się kiedyś zapisała. Nie przerywała rozpoczętych przedsięwzięć tylko dlatego, że przestały ją cieszyć, lub gdy odkryła, że to jednak nie jej bajka.

 

Dziś jest w połowie czwartej dekady życia i nie ma pojęcia, co chce robić, czym się chce zajmować, w czym jest dobra.

 

Kiedy ja byłam nastolatką, rówieśnicy zazdrościli mi, że mam sprecyzowane zacięcie i jakieś w związku z tym widoki na przyszłość. Całym moim życiem były wówczas konie, uczyłam ludzi jeździć, prowadziłam rajdy, zaraz po liceum miałam zapewnioną pracę. Moim znajomi natomiast cierpieli w obliczu nagabywania przez dorosłych “to co po maturze?”, bo nie znali na to pytanie odpowiedzi i wpadali w popłoch, gdy je stawiano.

 

Wtedy faktycznie się cieszyłam, że ja swoją odpowiedź znam; dziś jest mi smutno, gdy myślę o tej presji i niepokoju, który odczuwali inni.

 

Potem nasuwa mi się doświadczenie, które dwukrotnie stało się moim udziałem na studiach. Raz, gdy źle wybrałam kierunek i zrezygnowałam po I semestrze. Nikt, absolutnie nikt mi nie powiedział: lepiej zrezygnować teraz, niż męczyć się całe życie z czymś, czego się nie lubi. Usłyszałam za to garść nieprzyjemnych słów, wzbudzających niepokój przed mroczną przyszłością kogoś tak lekkomyślnego, by porzucić świetne studia.

Drugi raz zdarzył się, gdy na już całkiem lubianym kierunku zrezygnowałam z obranej specjalności. Wtedy również, gdy informowałam bliższych i dalszych, widziałam rozczarowanie w ich oczach. Przecież naprawdę na czwartym roku człowiek powinien być wytrwały i konsekwentny, znosząc dzielnie nieprzyjemności czy też różne swoje niechęci.

 

Słyszę opowieść o chłopaku, któremu rodzice odłożyli na koncie pieniądze, aby po maturze miał zaplecze na podejmowanie kolejnych kroków. Jego planem było wykorzystanie tych środków na podróże – zrobienie rocznej przerwy po liceum i rozejrzenie się po świecie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie “Co dalej?”.

 

Gdzieś czytam, że to bardzo zalecane rozwiązanie w Stanach, wspierające proces podejmowania decyzji odnośnie przyszłości. Że ten rok pozwala dojrzeć, przemyśleć, podjąć racjonalną decyzję, nie opartą na lęku o przyszłość, o zarobki i pracę.

 

Zbieram wszystkie te okruchy, przeżuwam je i rozmyślam. Przypomina mi się, ileż to razy słyszałam o “słomianym zapale” – słyszałam z pogardą, wyższością, niepokojem. Ktoś ma słomiany zapał, bo łapie się różnych rzeczy i rezygnuje. Ktoś, czyli jakieś dziecko. Niedobrze; musi się przecież nauczyć wytrwałości, nawet gdy nudno i żmudno.

 

Przypominają mi się rozmowy z innymi rodzicami, ich niepokoje dotyczące dzieci. Przekaz niesie się świetnie; zbiorowo wierzymy, że sukces odnosi ten, kto w przedszkolu już wybierze sobie profesję i wytrwale do niej dąży przez wszystkie szczeble edukacji.

Tymczasem nasze dzieci zapisują się na te zajęcia, i na te, i na tamte – i to nie, że my im je wciskamy, nawet nie. One serio same chcą, a potem rezygnują z jednych po drugich. Basen nie, bo jednak za mokro, a rysunek nie, bo jednak wolę sama w domu, trampoliny nie, bo ja myślałem, że to będzie inaczej, piłka nie, bo jednak wolę judo, a judo ostatecznie też nie, bo chyba wolę czytać książki i bawić się pociągami.

 

Odwieczny (przynajmniej w czasach, w których ja doświadczam rodzicielstwa) konflikt wewnętrzny rodzica wyraża się w pytaniu: kiedy pozwolić na rezygnację, a kiedy jeszcze naciskać, by chodziło?
Nie ma prostych odpowiedzi, to jasne.

Zanim jednak zdecydujemy, warto dowiedzieć się, co tak naprawdę kryje się za “nie chcę już tam chodzić”. Bywa, że niełatwo się tego dowiedzieć. Bo dziecko samo sobie przyczyn nie uświadamia, trzeba mu pomóc.

“Wygląda na to, że trochę chcesz, a trochę ci trudno? Wiesz, co tam jest trudne dla ciebie?”.
Zanim zaczniemy przekonywać, tłumaczyć i racjonalizować, posłuchajmy. Bez oceniania.
“A, znudziło ci się, bo chciałeś już grać poważne mecze, zamiast biegać z piłką między słupkami?”.
Nie wyszydzając, nie moralizując. Przyjmując.

“No tak, mecze to ekscytujące wydarzenia, a trenowanie do nich bywa męczące i żmudne”.
Poszukajmy historii. Przykładów. Innych ludzi, którzy są dobrzy w tym, czym są, bo byli wytrwali. To cenne doświadczenie. Powiedzmy, że to normalne, kiedy po okresie fascynacji przychodzi zmęczenie – i że czasem warto to przeczekać, zanim podejmie się jakąś decyzję.
A jednocześnie zostawmy tę decyzję dziecku. Nie chce chodzić? Niech nie chodzi.
Rezygnuje z piątych zajęć? Zainteresujmy się, co za tym stoi.
Wciąż łapie się nowych rzeczy i porzuca je po paru tygodniach? Niech szuka, testuje, sprawdza. Bądźmy tuż przy nim, zadając mu pytania wspierające jego samoświadomość. Przyjaźnie, bez presji. Upewniajmy się, czy dziecko porzuca rozczarowujące zajęcie, czy jedynie przeszkadzają mu okoliczności (instruktor, grupa, otoczenie). To drugie być może wystarczy skorygować, by pasja trwała nadal; nad tym pierwszym nie ma sensu w ogóle się pochylać.

 

To właśnie teraz, gdy ma te kilka czy kilkanaście lat, jest najlepszy czas na szukanie i porzucanie. Na sprawdzanie, co jest moją ścieżką, a co tylko woybrażeniem o niej. Teraz, kiedy nie mam zobowiązań, kredytów, dzieci i różnych innych odpowiedzialności – teraz mam najlepszy czas, aby odnaleźć siebie w świecie, by potem żyć w zgodzie z tym, co odnajdę.

 

Moja przygoda z końmi zakończyła się piętnaście lat temu. Wyjechałam z domu rodzinnego i od tej pory mam tylko sporadyczne kontakty z tymi zwierzętami, żadnego uprawiania jeździectwa, opiekowania się, trenowania.

Swego czasu jednak mnóstwo zaangażowania w tę sferę włożyłam i ja (poświęcając temu praktycznie cały wolny czas i energię) i moi rodzice (posyłając mnie na treningi czy kursy, opłacane w niemałych kwotach).
Można by powiedzieć: krew w piach. Zmarnowany okres życia. Niepotrzebne wydatki.

 

Nieprawda. Nauczyłam się wówczas o wiele więcej niż prawidłowy dosiad czy pielęgnacja kopyt. To wiedza o sobie, o innych ludziach, o innych stworzeniach, z której czerpię do dziś, zwłaszcza w rodzicielstwie.

 

Jestem ogromnie wdzięczna za to doświadczenie, bo bez niego być może nie byłabym tu, gdzie jestem, a nie wiem, czy chciałabym być gdzie indziej 🙂

 

Żeby odnaleźć siebie w życiu, potrzeba sposobności do szukania.

Czytaj więcej

Atmosfera

Pierwszą odbieram z zajęć, które lubi. Wsiada do auta i burczy coś pod nosem. Po chwili zaczyna przesłuchanie:
– Co jest w domu do jedzenia?
– To, co zazwyczaj.
– Eeee, nie ma nic specjalnego?
– Nie.
– Ja mam taką ochotę na coś słodkiegooooooo!

 

Moje tysiąckrotne doświadczenie podobnych dialogów umożliwiło mi przetestowanie niemal wszystkich dostępnych odpowiedzi. Żadna do tej pory nie była satysfakconująca. Milczę. Zajeżdżam po drugą, odbieram ją od znajomej, z której córką spędziła ostatnie dwie godziny. Druga już od progu wbija wzrok w ziemię i nie odpowiada na żadne z moich pytań. Kiedy wsiadamy do auta, w magiczny sposób odzyskuje mowę i obrzuca siostrę stosem niewybrednych inwektyw. Cudownie, teraz zawodzą obie.


Biorę głęboki wdech. Tak bardzo, tak mocno walczę z pokusą wylania potoku pretensji. Czuję już tę czającą sie na koniec pełną goryczy ulgę. Wyobrażam sobie satysfakcję płynącą z użycia tych kwantyfikatorów “wy zawsze, wy nigdy”; czuję smak oskarżeń typu“niewdzięczne, nie doceniacie tego, co jest, wiecznie niezadowolone i marudzące”.


Jakaś przytomna cząstka mnie, obudzona tym świadomym oddechem, bierze górę. Nagle, zupełnie niespodziewanie dla mnie samej, z moich ust wybrzmiewają słowa:
– Macie ochotę na coś specjalnego na kolację, tak?
– Tak, a w domu nic nie ma… – zaczyna pierwsza, ale nie daję jej się rozwinąć.
– Może zrobimy gofry? – proponuję.
– Tak! – przytakują obie ochoczo.



Uff, ulga. Reszta drogi upływa nam w przyjemnej, swobodnej atmosferze. Dziewczyny nawet wymieniają się informacjami, jak spędziły czas w ostatnich godzinach.


Wiem, że ja to zrobiłam. Ja rozładowałam atmosferę. I wiem, że tylko ja to potrafię, nie one.  Kiedy jesteśmy wszyscy razem w domu, to tylko my, rodzice, potrafimy zadbać o klimat. Bo oni, choć wcale nie tacy mali, nawet kiedy próbują, szybko się wypalają; kiedy usiłują bezskutecznie zadbać o to, które akurat przeżywa jakieś trudności, stają się jeszcze bardziej rozdrażnieni.


To nie jakaś supermoc. To neurobiologia. To mój mózg, który potrafi poradzić sobie z rozdrażnieniem, wspiąć się na wyżyny i rozładować spięcia. “Potrafi” nie oznacza, że zawsze to robi, ale potencjał jest.
W każdej sytuacji, której towarzyszą zawodzenia, pojękiwania, narzekania, drażliwość, zaczepność i całe to niewesołe tło, mam zawsze wybór.

Mogę żądać od dzieci, żeby się uspokoiły, upatrując w tym niezbędnego warunku mojego powrotu do spokoju.
Mogę też najpierw uspokoić się sama, by pomóc im wrócić do równowagi.


Przy podstawowej wiedzy na temat rozwoju psychicznego i emocjonalnego dzieci wybór ten jest logiczny, a jednak nie zawsze dla mnie oczywisty.


Co robię, by wybrać ścieżkę, która nie tylko zadba o atmosferę tu i teraz, ale i pomoże dzieciom w przyszłości coraz sprawniej radzić sobie w trudnych sytuacjach?



1. Zatrzymuję się.
Jeszcze nigdy, przenigdy nie żałowałam, że zareagowałam chwilę po czasie. Naprawdę nie pamiętam sytuacji, w której wieczorem pomyślałam “Ale dobrze, że wpadłam od razu do dziecięcego pokoju i zadziałałam w emocjach!”.
Analogicznie, jestem sobie wdzięczna, gdy się zatrzymam. Oczywiście, zatrzymanie nie jest wskazane, gdy komuś dzieje się krzywda, jednak definicja krzywdy obejmuje bezpośrednie zagrożenie życia lub zdrowia. Jęki, narzekania i wrzaski nie są przyjemne, ale nie zagrażają bezpieczeństwu. Mogłaby mu natomiast zagrażać moja reakcja w afekcie – więc, tym bardziej, zatrzymuję się, zanim zadziałam.

2. Oddycham.
Nie ma dla mnie nic ważniejszego, niż świadomy, głęboki, rozluźniający oddech. To nie czary, to – znów – neurobiologia. Ten oddech przełącza moją aktywność w mózgu – z takiej “rozbieganej” i rozproszonej na zewnątrz, gotowej oceniać i oskarżać innych, na taką skupioną bardziej do wewnątrz, zdolną złapać dystans i popatrzeć na wszystko ze spokojem. Tak, jakbym tym jednym malutkim westchnieniem przełączyła sobie jakiś pstryczek w głowie.
Oddechu trzeba się nauczyć, jest to jednak nauka dość krótka i efektywna zazwyczaj.

3. Przeformułowuję zachowanie.
Kiedy już mam głowę zdolną popatrzeć ze spokojem, mogę wybierać ścieżkę swoich myśli.
Jedne pobiegną w stronę “jakie te dzieci są okropne, niewdzięczne, marudne i wiecznie niezadowolone”.
Inne skręcą w wąziutką, czasem trudno widoczną dróżynkę “jak im jest teraz trudno, skoro zachowują się w taki trudny sposób”. Jeśli wybiorę tę drugą, czuję, jak schodzi ze mnie napięcie. Jak zbliżam się do swoich dzieci z czułością, łagodnością i zrozumieniem. Nagle, zamiast widzieć wykrzywione potworki, zauważam rozbite, przestraszone i zdezorientowane dziecko. Tak, nawet gdy to dziecko ma już -naście lat.


Jest coś jeszcze. Pełen bak. Dbam o niego, bo kiedy nie mam energii, zasobów, sama jestem rozregulowana i rozdrażniona, nie jestem w stanie wykonać tych trzech kroków. Zamiast tego raczej gryzę, drapię i skaczę do gardła. Dlatego uczę się odmawiać (“Nie, teraz chcę leżeć i czytać, pogram z tobą później), pokazywać swoje granice (“Jestem rozdrażniona i zmęczona, nie chcę teraz rozmawiać, tylko poleżeć w ciszy”), wybierać takie aktywności, które mnie doładowują i odprężają. Kiedy spinam pośladki, zostawiając siebie i swoje potrzeby gdzieś z tyłu, na kiedyś tam, szybko pęka mi żyłka w kryzysowej sytuacji – zamiast wspierać, dołączam się do dziecięcego chaosu i podbijam stawkę.

A ponieważ, wracając do sytuacji opisanej na początku, zawsze pada pytanie: “co, gdyby dzieci nie chciały gofrów?” – spodziewam się go i teraz, odpowiem więc zawczasu.
Nie wiem, co wtedy. Szyję na bieżąco. Kluczem nie są gofry czy jakiekolwiek inne pomysły, które dzieci przyjmą z zadowoleniem. Kluczem jest to, czy umiem zadbać o spokój i lekką atmosferę – oraz czy pamiętam, że w tym układzie to ja mam więcej możliwości na powrót do równowagi. Kiedy ja tego nie umiem, tym bardziej nie są do tego zdolne moje dzieci.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej