Hydra, czyli dziecko mnie nie szanuje!

Już wydaje się, że temat opanowany. Jasne, jasne, tak tak,
bardzo logiczne – rozumiem znaczenie wspierania dziecka
w emocjonalnym dojrzewaniu, stwarzania mu warunków do wyrażania tych emocji (stopniowo w coraz bardziej cywilizowany sposób) oraz łapania dystansu dla siebie w tych chwilach, gdy jednak sposób ekspresji daleki okaże się od cywilizowanego.

 

Przekonuję się, że zadbanie o ten obszar rozwoju mojego dziecka jest szalenie ważne i zaczynam dziarsko uprawiać emocjonalny ogródek, gdy wtem niespodziewanie moja latorośl wpada z podwórka prosto do kuchni, w zabłoconych butach (a jak!) i natychmiast torpeduje mnie oskarżeniem:
– Dlaczego ten domofon jest wiecznie wyłączony! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś go włączała, bo nie chce mi się ciągle włazić na samą górę!?

 

Jeszcze nie wybrzmi na dobre wykrzyknik w tym zapytaniu, a już hydrze odrasta głowa. I to niejedna.
Moje dziecko nie ma za krzty szacunku do mnie.
W ogóle się ze mną nie liczy.
Zrobiło sobie ze mnie worek treningowy.
I w ogóle całe to empatyczne rodzicielstwo to jest jakiś wymysł. Bez przesady.

 

Ucinanie hydrze głów przez zbywanie tematu przynosi wiadomy skutek. Głowa odrośnie.

 

Dlatego dziś chcę się rozprawić z tematem najbardziej merytorycznie, jak potrafię, by każdy mógł uczynić sobie dzięki temu silną broń na wszelkie odrastające części podstępnego hydrowego ciała.

 

Wyobraźmy sobie zatem, że nasz mózg jest domem, składającym się z parteru i piętra (jest to zabieg proponowany przez dr Daniela Siegla, psychiatrę, autora licznych publikacji książkowych – m.in. “Zintegrowany mózg – zintegrowane dziecko”, wyd. Rebis).

Parter obejmuje pień mózgu i układ limbiczny, odpowiada za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje.

Piętro (głównie kora przedczołowa) jest bardziej rozwinięte ewolucyjnie , odpowiada za złożone procesy umysłowe – planowanie, wyobraźnię, samoświadomość, racjonalne myślenie i podejmowanie decyzji.
Siegel obrazuje ten podział tzw. ręcznym modelem mózgu. Jeśli zwiniemy dłoń w pięść, cztery zagięte palce (od wskazującego do małego) przedstawiają piętro mózgu. Unieśmy je nieco, a ujrzymy spoczywający pod nimi kciuk – parter. Integracja zachodzi wtedy, gdy piętro otula parter, pomagając spokojnie wyrażać emocje i temperować odruchowe reakcje w trudnych sytuacjach.

Integracja ma również miejsce wtedy, gdy podejmując decyzje uwzględniamy sygnały płynące z naszego ciała oraz odczuwane przez nas emocje.
Czyli – z góry na dół i z dołu na górę.

Znamy jednak sytuacje, w których jesteśmy tak wytrąceni z równowagi, że o żadnej integracji nie ma mowy. Wróćmy do naszego ręcznego modelu – wyprostujmy palce stanowiące piętro. Teraz nie otulają one kciuka-parteru, nie mogą więc pomóc mu zachować spokoju.

 

I to jest właśnie ten moment, w którym szlag nas trafia, krew zalewa i para idzie uszami. Nie trafiają do nas żadne racjonalne argumenty i tłumaczenia, bo mamy odcięty dostęp do racjonalnej części mózgu – piętra.
Nie jesteśmy już w stanie spokojnie przemyśleć i podjąć wyważonej decyzji – działamy odruchowo, często gwałtownie i raczej nie tak, jakbyśmy sobie życzyli.

 

Jak to się ma do szacunku, którego oczekujemy od naszych dzieci?
Ano właśnie tak, że w tych trudnych chwilach (czyt. gdy wparowują do mieszkania i robią aferę o wyłączony domofon) ostatnią sprawą, o której myślą, jest wyważony sposób ekspresji emocjonalnej. Szacunek? To nie jest coś, czym zajmuje się parter, tylko piętro – a piętro dziecka jest niewykończone, w budowie, jak mu się dobrze przyjrzeć, to przez dach prześwituje gdzieniegdzie niebo.

 

Dodatkowo (żeby nie było za łatwo, a co!) sytuację podkręca fakt niezwykłej wrażliwości ciała migdałowatego u dzieci. Ciało migdałowate to taka część mózgu, która znajduje się na parterze, a jej zadaniem jest szybkie przetwarzanie i wyrażanie emocji. Jeśli rozpozna zagrożenie, przejmuje całkowitą kontrolę nad piętrem – abyśmy mogli działać zanim pomyślimy. Odruchowo – bo taka reakcja przydaje się w razie zagrożenia.

 

Zatem kiedy do akcji wkracza ciało migdałowate, schody na piętro są zablokowane, przejścia nie ma. A że u dzieci lubi ono aktywować się nader często, stąd odpowiedź na pytanie: Dlaczego moje dziecko reaguje w taki gwałtowny sposób?
Ano właśnie dlatego.

 

No dobra, kiedy można spodziewać się dojrzałości pożądanych struktur? Kiedy można oczekiwać, że dzieci zamiast rzucać się sobie (lub nam) do gardeł, wezmą głęboki oddech i podejmą racjonalną decyzję, aby wyrazić swoje emocje w kontrolowany sposób?

 

Budowa piętra zostaje ukończona w wieku dwudziestu paru lat. To oczywiście wciąż nie daje gwarancji, że od tej pory będziemy działać rozważnie (przykładów na gwałtowne wybuchy dorosłych nie trzeba jakoś specjalnie daleko szukać), ale od tej pory mamy już biologiczne warunki ku temu, by się skuteczniej hamować.

 

Czy to znaczy, że do tego czasu nie ma nadziei dla nas i naszych dzieci?
Jasne, że jest. Oprócz tej biologicznej predyspozycji ogromne znaczenie mają wzorce płynące do dziecka z otoczenia. To, w jaki sposób bliskie mu osoby radzą sobie w trudnych sytuacjach i jak pomagają mu powracać do równowagi emocjonalnej.
Warto tylko tego aspektu nie przeceniać – choćbyśmy stawali na głowie, pewnych spraw nie da się przyspieszać. I chyba szkoda się na nich spalać.

 

 

Dlatego, jeśli dziecko krzyczy i oskarża nas o całe zło tego świata, zanim zaczniemy rwać włosy z głowy, zastanawiać się, gdzie popełniliśmy błąd i przywoływać je do porządku ostrymi słowami “Z szacunkiem do matki, moja panno!”, weźmy głęboki oddech i zareagujmy z dojrzałego bądź co bądź piętra naszego własnego mózgu.

 

Podejmijmy świadomą i wyważoną decyzję, aby wesprzeć dziecko w powrocie do równowagi. Pomocne może okazać się (i często takie się okazuje) zaopiekowanie się jego wzburzonymi emocjami.
Nazywanie ich (Kipisz ze złości!), kojący kontakt fizyczny (przytulanie, jeśli dziecko tego chce) czy sięganie do potrzeb (To dla ciebie naprawdę ważne, żebym pamiętała o włączonym domofonie, słyszę to).

 

Dopiero, gdy emocje opadną, a schody na piętro zostaną odblokowane, możemy porozmawiać o sytuacji nieco szerzej. Dopiero wtedy ma to sens – zwłaszcza, gdy sprowadza się do szukania rozwiązań na przyszłość (Nie lubię, gdy mówisz mi, że jestem głupia. Wolę usłyszeć wprost, o co ci chodzi – wtedy często mam pomysł, jak temu zaradzić).

 

No, a co z tym szacunkiem? Ważny jest całokształt. Jeśli na co dzień odnosimy się do siebie przyjaźnie, z troską, dbamy o swoje potrzeby – wszyscy, i rodzice, i dzieci – to nie ma sensu z tych epizodycznych wybuchów wyprowadzać całościowych wniosków.

Nie walczmy z hydrą, wspierajmy swoje dzieci.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Czytaj więcej

Wyjdź i wróć, kiedy się uspokoisz!

Każdy rodzic zetknął się z tą radą. Wielu z niej korzystało. Część twierdzi, że skutecznie. Zignoruj, odeślij, zostaw, niech się uspokoi. Dziś o wypłakiwaniu, karnych jeżykach, kątach i innych formach odosobnienia, kiedy emocje biorą górę.

 

 

Dwa dni temu napisała o tym Anita z Być Bliżej (polecam Wam ten tekst, bo zbiera dużo ważnych informacji potwierdzonych naukowo). Jej wpis mnie zmotywował, bo wszystkie te naukowe argumenty znajdują odzwierciedlenie w codzienności. Nie tylko mojej.

 

Od początku. Po co zaleca się odosobnienie? Żeby dzieci “się nauczyły”. Czego? W zasadzie wszystkiego.
Że nie wolno bić.
Że trzeba się dzielić.
Że trzeba być grzecznym.
I co tam jeszcze chcecie, wliczając w to naukę radzenia sobie z emocjami.

 

Część dzieci sprawia wrażenie, jakby faktycznie się uczyły. Jeszcze zanim odsiedzą swoje ileś-tam-minut (zazwyczaj tyle, ile lat mają – kto to wymyślił, nie wiem, ale stało się wyrocznią), zdają się uspokajać i wyciszać. Może nawet przemyślały swoje zachowanie i wyciągnęły wnioski – cieszymy się my, rodzice.
Czyli – w tej grupie działa.

 

Jest jednak druga grupa, na którą ten sposób działa raczej jak płachta na byka. Odesłane w odosobnienie wzmagają płacz, dramatycznie walcząc o to, by pozostać z rodzicem.
Zdeterminowany rodzic może wówczas stać pod drzwiami pokoju, usiłując z niego dziecka nie wypuścić.
No, znam to. I to właśnie pod drzwiami pokoju dziecięcego spłynęło na mnie olśnienie. Przecież to jest bez sensu.
Miało się uspokoić, a jest rozjuszone jak dzik.
Miało przemyśleć i wyciągnąć wnioski, ale jest tak wściekłe, że wątpię, aby cokolwiek do niego docierało.
A ja chciałam w spokoju zjeść obiad, tymczasem stałam się strażnikiem przy celi własnego dziecka.

 

Wytłumaczenie, że na jedne dzieci działa, a na inne widocznie nie, było dla mnie niewystarczające. Owszem, dopuszczam taką możliwość, że to, co u jednych się sprawdza, u innych w ogóle nie ma racji bytu, jednak przerażenie mojego własnego dziecka pokazywało mi dobitnie, że chodzi o coś więcej niż zwykłe “dziwne, u mnie działa”.

 

Sprawa stała się jasna, gdy znalazłam gdzieś informację o hormonie stresu, kortyzolu i badaniach poziomu tego hormonu w sytuacji odesłania dziecka “dla uspokojenia”.
Hormon ten jest dość wdzięczny do zbadania, gdyż wydzielany jest do śliny. Naukowcy wykorzystali tę jego właściwość, aby przekonać się, czy faktycznie u tych dzieci, które zdają się w odosobnieniu uspokajać, poziom kortyzolu zostaje obniżony.
Pewnie domyślacie się, że wyniki bardzo ich zaskoczyły. Otóż mimo pozornego spokoju na zewnątrz, w środku dzieci wcale nie były spokojne, bo poziom hormonu był wciąż wysoki.

 

Jak to możliwe? Odpowiedź jest bardzo prosta i zbieżna z tym, co wiemy na temat przywiązania.
Rodzic jest dla dziecka gwarantem wszystkiego. Podstawą przeżycia. Więź z rodzicem jest dla dziecka najważniejszą z najważniejszych spraw i wszystko w świecie dziecka dąży ku temu, by tę więź utrzymać.
Wyobraźmy sobie zatem, że małe dziecko ma jakiś problem. Ot, ułamany herbatnik (kto ma/miał małe dziecko, wie, że bywa to sprawą życia i śmierci). Problem pociąga za sobą silne emocje, może krzyk, płacz, efektowny rzut na podłogę.

 

I wtedy pojawia się drugi problem. “Wyjdź do pokoju!” rozkazuje dziecku rodzic.
Czy rodzic ma takie intencje, czy też nie, dziecko odbiera ten komunikat jako chwilowe zerwanie relacji z rodzicem.
Jak myślicie, który problem będzie dla niego poważniejszy?
Oczywiście, ten drugi.
To dlatego część dzieci dramatycznie walczy o pozostanie z rodzicem.
Druga zaś część jest w stanie zepchnąć emocje i założyć maskę, odpowiadając rodzicielskim oczekiwaniom. “Popatrz, już się uspokoiłem/już jestem grzeczna/już zrozumiałem swój błąd”.
Niestety, w tych silnych emocjach wyższe ośrodki mózgowe zostają “wyłączone” i jedyne, czego dziecko się uczy, to bezradności wobec silnych emocji. “Przeraża mnie to, co się ze mną dzieje, i moi rodzice też nie potrafią sobie z tym poradzić”.

 

Cóż zatem z tego, że pozornie wygląda skutecznie. Jest to metoda absolutnie nieskuteczna, jeśli naszym celem jest uspokojenie dziecka i skłonienie go do przemyśleń.

 

Jeśli naprawdę chcemy to osiągnąć, powinniśmy przede wszystkim pomóc dzieciom znaleźć ukojenie dla silnych emocji, a dopiero, gdy one opadną, zabierać się za wyciąganie wniosków. Co zresztą nie zawsze jest potrzebne, bo zazwyczaj dzieci doskonale wiedzą, że zrobiły źle – tylko ich mózgi są jeszcze zbyt niedojrzałe, by poradzić sobie z silnymi emocjami i podjąć racjonalną decyzję.
Za każdym razem, gdy przynosimy ukojenie w emocjach, pokazujemy dzieciom drogę do radzenia sobie z nimi. Wiele takich doświadczeń sprawia, że w którymś momencie dzieci przyswoją sobie te sposoby i będą potrafiły uspokoić się same. Bez odsyłania.
To może trwać długo, całe lata, ale jest nie tylko dowiedzione naukowo – jest sprawdzone w praktyce przez mnóstwo rodziców.

 

Naprawdę warto nie poprzestawać na obserwacji, że coś “działa”, ale sprawdzać jeszcze w jaki sposób – i czy jest zbieżne z tym, do czego dążymy w swoim rodzicielstwie.

Jeśli ten tekst był dla Ciebie wpierający i chcesz mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych:

Foto: Unsplash

 

Czytaj więcej

Fantazja

Jedną z moich ulubionych form akceptowania uczuć jest fantazjowanie – dawanie dzieciom w wyobraźni tego, czego nie mogą w danej chwili (albo w ogóle) mieć w rzeczywistości.

Jest ulubiona, bo sprawdzona wielokrotnie. Zanim jednak przełamałam się do wypróbowania tego podejścia po raz pierwszy, musiałam stoczyć z sobą istną walkę. Nie ma to nie ma, myślałam, dziecko musi zrozumieć, że w życiu nie ma się wszystkiego. Po co zatem jakieś kombinacje?

 

Na szczęście dla mnie i naszych dzieci, mój mąż był bardziej otwarty na tę malutką zmianę. Obserwując go i reakcję dzieciaków na tatusiowe snucie fantazji, nieraz zdumiewałam się efektami.

 

Samej jednak trudno było mi się zdobyć na wyprawę w krainę wyobraźni.

 

Aż do dnia, w którym wracając do domu po pracy, robiłam jeszcze szybkie zakupy w supermarkecie. Przypomniało mi się, że młodej brakuje skarpetek, wrzuciłam więc parę do koszyka – i zaczęłam odruchowo myśleć, co by tu kupić starszemu. Za każdym razem, gdy kupowałam młodszej jakąkolwiek rzecz, pamiętałam, by obdarować też pierworodnego. Nie zawsze jednak, a w zasadzie prawie nigdy, działało to w drugą stronę – wiele razy przynosiłam coś starszakowi, pomijając jego siostrę. Była mała, nie dopominała się, więc jakoś tak wychodziło.

 

Już już miałam sięgnąć więc po jakiś mały upominek dla syna, gdy coś mnie zatrzymało w miejscu. Właściwie, pomyślałam, to może niech by się syn skonfrontował z faktem, że nie zawsze coś dostaje. Właściwie, ciągnęłam, to nie mam pieniędzy.

 

Ale z drugiej strony, będzie zawiedziony. Może będzie płakał, a może się zdenerwuje? Wezmę jakiś drobiazg, usprawiedliwiałam się.

 

Przecież ja działam z lęku przed własnym dzieckiem! – to odkrycie mną wstrząsnęło i twardo zakazałam sobie kupowania czegokolwiek. Drobiazgu bądź nie. Skarpetki są potrzebne i już, dlatego je kupuję. Na więcej nie mam pieniędzy i trudno – tak musi być.

 

Zadowolona z podjętej decyzji dziarsko wyszłam ze sklepu i ruszyłam w stronę domu. Z każdym krokiem niestety moja pewność siebie słabła. Czułam już napięcie sytuacji, swoją niemoc, ogólne rozczarowanie – przewidywałam katastrofę.

 

Stanąwszy w progu domu starałam się zachowywać naturalnie i swobodnie – napinając każdą komórkę ciała i zmuszając się do uśmiechu rzuciłam w stronę młodszej „Mam coś dla ciebie!”. Gdy córka oglądała skarpetki, padło pytanie, na które czekałam, i które – tak jak przewidziałam – zmroziło mi krew w żyłach:

 

– A dla mnie? Co masz dla mnie?

– Nic – odpowiedziałam tak nienaturalnie swobodnie, że aż wyzywająco – Nic dziś nie mam, bo wiesz, ona potrzebowała skarpetek, a nie miałam już więcej pieniędzy i ….

– Ty mi nigdy nic nie kupujesz! – tego krzywdzącego i niesprawiedliwego ciosu nie mogłam przeboleć, ale nie zdążyłam go odeprzeć, bo syn natychmiast poprawił prawym sierpowym:

– Ty mnie nie kochasz!

 

Wobec tak aroganckiego zachowania miałam ogromną pokusę odesłania dziecka do pokoju. Bez kolacji, a jak mi nie przejdzie, to i bez śniadania.

 

Postanowiłam jednak wypić to piwo do dna, zatem zaczęłam standardowo:

 

– Jesteś rozczarowany, bo nie przyniosłam ci nic ze sklepu – każde słowo z trudem wydostawało się z moich ust, jakby było najeżoną kolcami kulką, a nie miękkim, współodczuwającym komunikatem do bliskiej osoby .

– Tak, bo ty mi NIGDY nic nie kupujesz!! – wrzasnął młody, a furtka ku porozumieniu z mojej strony zaczęła się natychmiast zamykać. Co za niewdzięczny dzieciak, zawsze coś dostaje, a ma wieczne pretensje!

 

Właśnie miałam się poddać. Pocałujcie mnie wszyscy i dobranoc. I wtedy przyszło olśnienie.

 

– Hej, chyba już rozumiem! – teraz byłam naprawdę spontaniczna. – Wezmę szybko kartkę i coś do pisania, ty mi podyktujesz, a ja spiszę wszystko to, co chciałbyś, abym przyniosła ci ze sklepu następnym razem. Zgoda?

 

Usiedliśmy sobie wygodnie na kanapie i stworzyliśmy listę, która mogłaby zainspirować niejednego producenta branży dziecięcej. Długą i bardzo kreatywną.

 

Gdy skończyliśmy, przytuliliśmy się serdecznie. Czuliśmy się oboje bardzo sobie bliscy i kochani.

 

Lista zawisła w naszej kuchni na wiele miesięcy. NIGDY nie usłyszałam „Kiedy mi kupisz coś z listy? Obiecałaś!”

 

Bo nie obiecałam. Ani razu nie padło zapewnienie „Kupię ci, jak tylko będę w sklepie”. Zresztą, bądźmy uczciwi – nie o to chodziło. Skarpetki dla siostry obudziły w moim synu podejrzenie, że kiedy robiłam zakupy, myślałam o niej (i to była prawda), a o nim – nie (gdyby tylko wiedział!).

 

Spędzenie kwadransa, może dłużej, sam na sam ze mną, spisywanie listy rzeczy, o których ON marzy – dało mu pewność, że go kocham, że jest dla mnie ważny. Tak było w istocie. Aby jednak mógł się poczuć kochany, potrzeba było czegoś więcej niż zapewnienia „Przecież wiesz, że cię kocham”. A na pewno zdecydowanie więcej niż samobójczego „Kocham was oboje tak samo”.

 

Nie, nie boję się, że fantazjując rozbudzę w dzieciach fałszywe przekonanie, że fantazja stanie się rzeczywistością. One doskonale wiedzą, że fantazja to fantazja, że zabawa z wyobraźnią jest tylko zabawą. Nie zapewniam ich, że będzie inaczej. Ja tylko puszczam wodze.

 

To, co najistotniejsze, rozgrywa się dużo głębiej. Pod przykrywką marzeń dotykam ich potrzeb. I tam właśnie spotykamy się zupełnie serio i realnie.

 

PS Nie zawsze działa. Nic nie działa zawsze. Czasem po prostu nie jest dobry moment na fantazjowanie. Ale i tak je lubię. Lubimy:)

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Działa? Działa!

Wiele razy doświadczałam korzyści płynących z pochylania się nad dzieckiem. Nie, że taka moda, że teraz tak się bezstresowo wychowuje, że się trzęsę nad tymi swoimi pisklątkami.
Tylko autentycznie doświadczam, ile dobrego wypływa z faktu, że zamiast ukarać, odesłać, nakrzyczeć czy skarcić w jakikolwiek inny sposób, próbuję zrozumieć moje dzieci.

I mimo iż doświadczałam tego mnóstwo razy, wciąż bywam zdumiona mocą takiego podejścia.

 

Moja średnia córka została zaproszona przez koleżankę na noc. Pierwszą jej samodzielną noc poza domem – gdy wcześniej nocowała u naszych przyjaciół, towarzyszył jej brat. Tym razem miała być zupełnie sama.

 

Marzyła o takiej chwili bardzo długo, więc była zachwycona tą propozycją. Czekała niecierpliwie calutki tydzień, odliczając dzień po dniu.

 

Wreszcie nadszedł piątek. Spakowana, oczekiwała godziny wyjścia z domu. W połowie dnia jednak zaczęła się zachowywać w nieprzyjemny sposób – wciąż kłóciła się z młodszą siostrą, bardzo niegrzecznie odzywała się do mnie przy obiedzie, rozgrzebując jedzenie na talerzu. Nie od razu załapałam, o co chodzi, jednak widziałam wyraźnie, że coś ją męczy.

 

– Jakaś smutna chyba jesteś – delikatnie zarzuciłam wędkę.
– Nie jestem smutna, tylko mam zły humor – odparła markotnie.

 

Wtedy mnie olśniło.

 

– Czy ty się trochę martwisz tym wyjściem?
– Yhm… – wykrztusiła.
– Obawiasz się nocy poza domem. – domyśliłam się.
– Tak. – oczy zaszkliły jej się niebezpiecznie.
– Z jednej strony cieszysz się na wielką przygodę, a z drugiej martwisz się, jak sobie poradzisz.
– Tak. Boję się, że w nocy będę chciała przyjść do ciebie, a ty będziesz wtedy daleko.

 

Potem nastąpiła dłuższa chwila zastanawiania się, co by jej pomogło. Stanęło na ukochanej poduszce i telefonie do mamy tuż przed zaśnięciem.

 

Od razu po rozmowie odprężona zabrała się do jedzenia, opowiadając z przejęciem, w jakie zabawy będą się bawiły. Popołudnie upłynęło nam już w zupełnie miłej atmosferze.

 

Ja jednak nie mogłam otrząsnąć się po tej sytuacji z tego dobitnego efektu króciutkiej rozmowy.

 

Łatwiej byłoby przecież powiedzieć – jeśli będziesz się zachowywała w taki sposób, nigdzie dziś nie pójdziesz!

 

I uzyskać efekt w postaci poprawy zachowania (albo i nie), a jednak nie pomóc dziecku uporać się z problemem, który je uciskał.

 

Nie to jest ważne, CZY coś działa. Ważne jest JAK to działa.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej