Nie dlatego, że ja tak chcę

Jedna z najbardziej kontrowersyjnych myśli dotyczących relacji z dziećmi przyszła do mnie z jakiejś książki Jespera Juula, duńskiego pedagoga. Wprawdzie wcześniej miałam styczność z innymi wywrotowymi koncepcjami, jak na przykład tą, żeby płaczącego dziecka nie zostawiać w osamotnieniu (!), jednak ta przyszła do mnie w momencie, w którym – jak mi się wydawało – miałam już pewne zaplecze rodzicielskiej świadomości i uważności na potrzeby dzieci.

 

I właśnie wtedy wyczytałam u Juula o otwartości na to, żeby rodzicielskie prośby były spełniane nie dlatego, że tak chce rodzic, tylko wtedy, kiedy dziecko naprawdę tego chce.

 

No, bez przesady, pomyślałam sobie. To już jest lekkie przegięcie z tą wolnością. Pajdokracja jakaś.
W taki sposób to daleko nie zajedziemy, przecież oni nigdy nie będą chcieli odstawiać butów na miejsce, sprzątnąć pokoju czy skoczyć do sklepu po chleb.
A poza tym, co jest złego w tym, że wyświadczą mi jakąś przysługę, bo ja tak chcę? Co, mamy wypuścić w świat pokolenie ludzi skupionych na sobie i swoich pragnieniach bez uwzględniania pragnień innych ludzi?

 

Odłożyłam więc książkę z lekkim niesmakiem, ale myśl kiełkowała i rosła, pozwalając mi lepiej się jej przyjrzeć i zrozumieć.

 

Nie rób tego dlatego, że ja tak chcę; zrób to dlatego, że ty chcesz to zrobić. Z upływem czasu docierało do mnie, że w pierwszym zetknięciu z takim pomysłem trochę na opak zrozumiałam dwie sprawy:

 

 

Po pierwsze: “chcesz to zrobić” odczytałam jako “chce ci się”. I tu pojawił się mój pierwszy opór, bo przecież wiadomo, że nikomu nie będzie się chciało spełniać 99% moich życzeń. A zwłaszcza dzieciom.

Jest jednak subtelna różnica między “chce się” a “chcesz” i dotyczy ona nie tylko dzikiej przyjemności płynącej z danego działania, ale pewnego aktu woli; chcę coś zrobić, nawet jeśli nie jest to kuszące samo w sobie, ale daje mi poczucie przynależności do rodziny, mam pewien wkład w życie bliskich, dzielę się dobrem. Dzieci też to potrafią, żeby nie było wątpliwości. Tylko często nie mają ku temu okazji.

 

 

Po drugie: “nie rób dlatego, że ja tak chcę” było dla mnie jawnym zaproszeniem do odrzucenia mojej perspektywy. Przychodzę z prośbą: “Czy możesz mi zrobić herbatę?” i chciałabym, żeby moje “chcę” zostało zauważone i zaopiekowane, a nie rozważane przez pryzmat czyjegoś chcenia-niechcenia.
Tak, jakby to, że ja chcę – było nieistotne.

 

Tymczasem, tu nie chodzi o to, że to, co moje jest nieważne. Chodzi raczej o to, żeby druga strona nie podążała jedynie za tym, co jest ważne dla mnie, ale jednocześnie uwzględniła to, co ważne dla niej. Żeby mogła podjąć decyzję w zgodzie ze sobą, a nie z przekonania, że skoro ktoś chce, to powinna posłuchać.
Bo dziś to jest tylko herbata dla matki, a jutro może być jakieś ryzykowne zachowanie wśród rówieśników.

 

Bo dziś chodzi tylko i aż o to, żeby odmówić, kiedy nie chce pomóc przy obiedzie, ale jutro może chodzić o odmowę komuś, kto przekracza granice cielesne. Czy emocjonalne. Czy jakiekolwiek inne.

 

Tego się nie da rozdzielić. Serio. No nie da się mówić dziecku: robienie innym przysług, kiedy o nie poproszą, jest miłe i pożądane, więc rusz się z kanapy, a jednocześnie zaszczepiać w nich przekonania, że pewne rodzaje przysług pożądane nie są i tych oddawać nie należy.

Jeśli ktoś ma wątpliwości, wystarczy rozejrzeć się dokoła – jeśli nie my sami, to ludzie wokół każdego dnia mają trudność w odmówieniu komuś, bo włącza im się w głowie lampka “POWINNO SIĘ”.

Mało jest refleksji: czy ja tego chcę? Czy to posłuży mi, tobie, nam obojgu? Czy chcę ci podarować taki prezent, z radością i lekkością w sercu, czy też raczej odrobić swoją pańszczyznę wobec drugiego i mieć święty spokój? Czy może mam obawy, że kiedy ci odmówię, twoja reakcja będzie dla mnie zbyt trudna do przyjęcia? Czy chcę to zrobić, bo chcę dawać siebie innym, czy dlatego, że boję się innych?

 

 

Czy dzieci potrafią za taką refleksją pójść? Życie pokazuje mi, że tak, o ile mają wybór. Wybór oznacza jednak, że doświadczają możliwości odmowy.
– Chciałabym, żebyś wstawiła buty do szafki.
– Ale ja nie chcę.
Nic się nie stanie, kiedy taki dialog pojawi się w naszym domu i skończy na drugim zdaniu. Nic się nie stanie, kiedy ja schowam te buty. Naprawdę. Bo jutro może być tak, że moja prośba spotka się z otwartością. I zostanie przyjęta.

 

To naprawdę nie jest tak, że jednym nieostrożnym ruchem zamieniamy swoje dzieci w potwory. Że jak nie dociśniemy tu i teraz, to w mgnieniu oka staną się rozpuszczonymi egocentrykami.
Owszem, takie historie się zdarzają, w wielu rodzinach rodzice obsługują dzieci każdego dnia i nie dostają od nich tego, o co proszą – niemal nigdy.

Ale to się nie dzieje dlatego, że nie egzekwujemy poleceń. To raczej zakorzenione w dziecku przeświadczenie, że nie ma nic, co mogłyby dać rodzicowi. Nieporadna pomoc w kuchni, podłoga zalana wodą po próbie umycia jej, ściany popisane kredkami z wyznaniem miłosnym – ile dzieci w takich sytuacjach słyszy rozczulone słowa “Zrobiłaś to dla mnie? Chciałeś mi pomóc? Dziękuję, to miłe!””.

 

Jasne, ja też nie wpadam w zachwyt nad intencjami dziecka, które zniszczyło moje zamszowe szpilki traktując je polewaniem wodą z ogrodowego węża. Jednak oprócz takich hardkorów zdarza się milion drobnostek, które przechodzą niezauważone – może nawet mamy radość i wdzięczność w sercu, ale nie wyrażamy jej. Czy to nie POWINNO tak być, że dzieci oddają nam jakieś przysługi?
Nie wiem, czy powinno, czy nie – na pewno wspierające dla takich chwil jest proste stwierdzenie:
“Bardzo lubię, gdy się tak o mnie troszczysz”.

 

To ono daje dziecku fundament do podjęcia decyzji: nie chce mi się, ale chcę się zatroszczyć, więc zrobię to. Bo ty tego chcesz i ja też chcę.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

W towarzystwie pani E.

Czy jest jakiś sposób, żeby pomóc dziecku doświadczającemu intensywnych emocji? Jak się zachować, gdy w tych emocjach słyszymy słowa, które nas bolą, nawet jeśli niekoniecznie dotyczą nas samych? Kiedy dziecko życzy wszystkiego najgorszego osobie, z którą weszło w jakiś konflikt, która je zraniła?

 

Być może staracie się wysłuchiwać tego, co dziecko przeżywa. Towarzyszyć mu, być obok i dawać swą przyjazną obecność. Być może w pewnym momencie chcecie coś zmienić – podsunąć dobre rozwiązanie (może po prostu zignoruj te zaczepki, wtedy sami przestaną tak mówić), przypomnieć podstawowe zasady bycia z innymi ludźmi (pamiętaj, że bicie to nie jest sposób pokonywania konfliktów) lub zdjąć z dziecka trudne emocje (nie smuć się, coś poradzimy).

Bo ja tak miewam.

I naprawdę, mnóstwo cierpliwości mają do mnie moje dzieci, że mi wciąż na nowo pokazują, że ta droga nas zaprowadzi donikąd.

 

Bo kiedy emocje rosną, zabierają miejsce racjonalnemu myśleniu. I próba przywrócenia tegoż spełza na niczym – mogę sobie tłumaczyć, przekonywać i argumentować, ale stopień pobudzenia jest już zbyt wysoki, logika przegrywa. Nie tak, że już w ogóle nie da się pogadać z poziomu intelektu, ale raczej nie teraz.

 

Zatem kiedy przychodzi do mnie wzburzone dziecko i mówi coś w stylu “Ona jest tak durna, że lepiej, żeby się w ogóle nie urodziła”, chcę pamiętać, że to nie jest najlepszy moment na tłumaczenie, że takie słowa to trochę hardkor. Jasne, mogę to zrobić – tylko przekonałam się wielokrotnie, że to nic nie daje. Dziecko, które z takimi słowami przychodzi, chce przekazać coś w stylu: “Boli mnie to, co się stało i nie umiem sobie z tym poradzić. Czy możesz mi jakoś pomóc?”.

 

No cóż, byłoby świetnie, gdyby tak właśnie dzieci mówiły – nigdy zapewne nie miałabym wątpliwości co do swojej roli. Niestety, najczęściej nie mówią – nie dlatego, że nie potrafią, bo potrafią (słyszę nieraz, jak mówią same do siebie: “Kiedy pokazujesz na mnie palcem i się śmiejesz, to czuję się nieswojo. Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?”), tylko dlatego, że w danej chwili ich emocjonalne pobudzenie jest zbyt wysokie, by mogły skorzystać z tych cudownie jasnych komunikatów.

 

(Też tak przecież miewam- wchodzę do dziecięcego pokoju i chcę powiedzieć, że zależy mi na tym, żeby się już umyli i przebrali w piżamy, a po chwili jakoś tak się dzieje, że mówię “Już tego nie wytrzymam, dajcie mi święty spokój!”.)

 

No dobrze. Przychodzi zatem to wzburzone dziecko i deklaruje żywą nienawiść do swojej przyjaciółki. Co mogę zrobić, by emocje opadły i pojawiła się szansa spokojnego przeanalizowania sytuacji i wyciągnięcia z niej racjonalnych wniosków? By dać wsparcie tak, jak dziecko potrzebuje, a nie tak, jak ja je sobie wyobrażam?
Odpowiedzią jest empatia. Najpiękniejszą jej definicję odkryłam niedawno w sieci, w refleksjach po tegorocznej Konferencji Empatii. Nie wiem, czyje to słowa, ale idealnie obrazują trudną do opisania empatię:
Empatia to czuła obecność skupiona na wewnętrznym doznaniu.

 

 

Nie dawanie rad. Nie pocieszanie. Nie uspokajanie. Nie rozweselanie. Nie odwracanie uwagi. Nie tłumaczenie. Nie opowiadanie o sobie.

 

Czuła obecność. Towarzyszenie bez oceniania. Dotykanie tego, co żywe w drugim człowieku. Bez stawiania sobie celów: pobędę z nim 5 czy 10 minut, to mu przejdzie i zrozumie, jak należy postąpić.

 

Pewnie emocje opadną i zacznie faktycznie analizować sytuację racjonalnie – ale nie to jest celem empatii.
Kiedy nastawiam się na bycie z drugim, jest mi ławiej przyjmować też to, co pada pod moim adresem. Przełykam gorzkie wymówki, że bez sensu trzy dni przeorganizowywałam dziecku wyjazd na mecz, żeby nie musiało tłuc się pół nocy autokarem przez Polskę – kiedy ono właśnie chciało się tłuc! Mogę to wziąć bez bronienia się, bo słyszę, że to jest coś, co ta druga osoba chce powiedzieć bardziej o sobie, niż o mnie. Opowiedzieć o swoim rozczarowaniu, frustracji, poczuciu niezrozumienia – i zostać wysłuchanym, bo przecież sytuacji już się nie da cofnąć i odmienić.

 

Lubię określenie “świątynia empatii”. Może patetyczne, ale nie przesadzone. To jest naprawdę okazja, by pobyć z drugim takim, jaki on jest, z tym, co dla niego ważne – bez własnych projekcji, planów, ocen, odnoszenia sytuacji do siebie samego. Pełne otwarcie na druga osobę, połączenie na jakimś trudnym do opisania poziomie.

 

I to wszystko przepada w mgnieniu oka, gdy temu dziecku, deklarującemu żywą nienawiść do przyjaciółki, powiem (z najlepszymi intencjami):

– Rozumiem, że się złościsz, ale takie słowa są za ostre.

Bo, myślę sobie, taka okazja wychowawcza nie może się zmarnować. Trzeba to dziecko trochę kierować, inaczej się nie nauczy.

Tylko, że ono jest w takim pobudzeniu, że i tak się nie nauczy tego, co sobie założyłam (mózg w stanie silnego stresu jest zamknięty na wszelkie nauki).

I kiedy powiem, że to za ostre słowa, to z hukiem zatrzaskuję furtkę, przez którą mogłam wejść do świata swojego dziecka i zobaczyć jego piękno. Zobaczyć, że te okrutne słowa to wyraz bólu – bo może dziecko chciało podarować komuś coś od siebie i zostało odrzucone. A to przecież tak boli, wszyscy to znamy.
I wierzcie mi, człowiek, nawet niewielki, jest w stanie sam pojąć ostrość swych słów czy gwałtowność czynów – gdy tylko wróci do emocjonalnej równowagi. Naprawdę. Kiedy dzieci w silnych emocjach robią i mówią to, czego tyle razy im zakazywano, to nie dlatego, że nie rozumieją. To dlatego, że w trudnych sytuacjach tracą kontakt z tą częścią mózgu, która pomaga im pohamować swoje odruchy i podjąć świadomą, racjonalną decyzję.
Wszyscy cierpimy na to samo przecież.

 

W towarzystwie empatii wracamy do równowagi. Uspokajamy się, zaczynamy myśleć racjonalnie. Otrzymując ją, jesteśmy gotowi zaoferować to samo drugiej stronie – niech no tylko ktoś wysłucha, jak mi trudno, a w cudowny sposób znajduję w sobie nagle zrozumienie dla partnera konfliktu, jego potrzeb i odczuć. Nie sprawiają tego napomnienia i tłumaczenia – tylko czyjeś czułe towarzyszenie mi w moich trudach.

 

Jak wyrazić empatię?

Odzwierciedlając to, co widzimy i słyszymy.
– To jest dla ciebie bardzo trudne.
– Jak tak mówisz, to myślę, że naprawdę cię zabolało to, co usłyszałaś.
– Jesteś tym sfrustrowany, bo chciałbyś, żeby inni brali twoje zdanie pod uwagę, chciałbyś czuć, że jesteś ważny?
– Widzę, ile radości ci to sprawiło, jak promieniejesz ze szczęścia! (nikt nie powiedział, że empatia ma się wiecznie taplać w smutku).

Ale słowa to nie wszystko. Empatia to coś więcej niż suche komunikaty – trzeba to poczuć. Dopiero, gdy ją czujemy, jesteśmy spójni – mówimy i pokazujemy całym sobą to, o czym mówimy. Gdy mówię o smutku, moja twarz i całe ciało współbrzmią z tym smutkiem. A kiedy dotykam radości, odzwieciedlam radość. I czasem nie muszę mówić ani słowa, wystarczy kojący dotyk – empatia dzieje się między słowami.

Nie mogę dać jej komuś, jeśli nie mam jej dla samej siebie. Nie mam jej często dla siebie, jeśli ktoś mi jej wcześniej nie da. Jej towarzystwo leczy relacje, uzdrawia zranienia, prostuje nasze wewnętrzne zakręty – choć ona sama nie odpowiada, nie radzi i nie szuka rozwiązań.

 

Spróbujcie – wiem, że okazja nadejdzie prędko, bo dynamika życia z dziećmi sprzyja takim okazjom. Spróbujcie nie tłumaczyć, tylko pobyć. Nie radzić, tylko słuchać. Nie argumentować, tylko odzwierciedlać.
I zobaczcie, co się wydarzy.

 

Czytaj więcej

Robię to, co chcę

Dekada temu. Jestem świeżo upieczoną mamą, która z frustracji towarzyszącej tkwieniu w domu z małym dzieckiem, razem z przyjaciółką założyła w swoim mieście klub mamowy.
I oto w ramach klubu jestem na spotkaniu ze specjalistką od asertywności, słucham jej z lekkim dystansem, który przybiera kosmiczne rozmiary w chwili, w której jedna z uczestniczek zaczyna, już nie pamiętam dlaczego, temat wracania z dzieckiem z placu zabaw. Ostrzę ucho, a gdy od prowadzącej słyszę, że matka ta nie powinna mówić do dziecka “Wracamy, bo muszę ugotować obiad”, tylko “Wracamy, bo chcę ugotować obiad”, o mało nie spadam z krzesła.

 

Dobre sobie, chcę ugotować. Jasne, nie marzę o niczym innym, jak o staniu przy garach każdego dnia. Nie cierpię gotować, przynajmniej wtedy nie cierpiałam, i nikt mnie nie przekona, że chcę to robić, ja muszę – nie chcem, ale muszem!!!! Poświęcam rozmyślaniom na ten temat jakieś dwie minuty, po czym radośnie przyznaję sobie rację, punkt dla mnie pani specjalistko, życie to nie zabawa, tu jest pot, łzy i krwawy obowiązek, a te gadki o chceniu można sobie między bajki włożyć. Nowomoda taka.

 

Mija lat kilka. Jestem już mamą trójki. Znów siedzę na spotkaniu ze specjalistką (chociaż inną), znów pada pytanie z sali, znów ostrzę ucho. Tym razem jest o spaniu, tudzież nie-spaniu w nocy za przyczyną niemowlęcia. Jak tu się wyspać i mieć więcej sił w ciągu dnia, dla starszego dziecka głównie – sił i uśmiechu więcej?

 

Strategii co nie miara. Ile uczestniczek, tyle pomysłów, a może tak, a może siak, a poproś, a spróbuj, a weź…. Wszystko daje się racjonalnie uargumentować na nie. Każdy z pomysłów upada nie dlatego nawet, że ta mama taka kapryśna, tylko naprawdę w jej sytuacji nie mają racji bytu. Wtedy prowadząca mówi coś, czego nie zapomnę chyba do końca życia.

 

– To nie jest tak, że nie ma strategii. Jest ich sporo. Możesz wynająć hotel i wyspać się jedną noc z dala od dziecka. Możesz poddać je treningowi przesypiania nocy i pozbyć się chronicznego niewyspania. Ty nie chcesz tego zrobić, bo to się kłóci z twoim podejściem do rodzicielstwa, do relacji z dzieckiem i opieki nad nim. Ty chcesz odpowiadać na jego potrzeby i z tego, co słyszę, jest to dla ciebie ważniejsze, niż niewyspanie – kiedy masz wybierać, wybierasz opiekę nad synkiem, a nie zadbanie o siebie, bo w tej sytuacji byłoby to kosztem jego potrzeb.

 

Doznaję oświecenia. Chcę i nie chcę stają się konkretnymi decyzjami, w miejsce odbierającego wolność i odpowiedzialność muszę.

 

Jestem absolutnie wolna i wszystko, co robię – robię, bo chcę. Gotuję obiad, bo chcę, załatwiam sprawy w urzędzie – bo chcę, wstaję w nocy do dziecka, bo chcę, i jak w dzień się potem bawię z nim, padając na twarz, to też dlatego, że chcę.

Inna sprawa, że nie zawsze mi się chce. O wiele częściej właśnie nie chce mi się okrutnie, a mąż przezywa mnie w myślach “Gosia-NieChceMiSię-Musiał”.

Bo mam gęsią skórkę, gdy spędzam godziny w urzędowych kolejkach, a zamiast prać, sprzątać i gotować wolałabym leżeć na plaży sącząc drinki z palemką. I oczywiście wrzesień mamy tak piękny, że mogłabym spędzić go na tej plaży, ale wtedy moja rodzina chodziłaby bez ciepłych posiłków i w brudnych ubraniach, a tego akurat nie chcę.

 

Czemu ja o tym piszę? Bo odkrycie, że nic nie muszę, było dla mnie jednym z ważniejszych w życiu. Uwalniające. Oczyszczające z kieratu wyrzeczeń, ponurych obowiązków i codziennego fatalizmu.
I choć jestem daleka od zapewnień, że mogę wszystko i że sama jestem kowalem swego losu, bo jednak samo życie trochę ten scenariusz pisze – to widzę, że mam moc decydowania o każdym swoim działaniu.

 

Jeśli zatem stoję przy tych nieszczęsnych garach, to wybieram troszczenie się o zdrowie swoich najbliższych, dbanie o relacje rodzinne (przy wspólnych posiłkach) i obniżenie kosztów żywienia. To są moje priorytety – a kiedy zdaję sobie z nich sprawę, łatwiej mi świadomie zadecydować, czy tym priorytetom dziś też się poddam, czy wybiorę coś innego jednak.

 

I jeśli wycofuję się jakiegoś konfliktu, bo zależy mi na dobrej atmosferze w danym momencie, to dlatego, że tak chcę, a nie dlatego, że druga strona mnie zmusza do ucieczki. Nie zawsze chcę świadomie – czasem decyduję się na jakiś krok, nie rozumiejąc siebie samej tak do końca, ale zawsze robię to, żeby zadbać o coś, co jest dla mnie w danym momencie ważne.
Bywa, że jakiś wybór mnie paraliżuje. Poważna rozmowa z bliską osobą. Czuję, że nie jestem gotowa, że chciałabym porozmawiać i oczyścić atmosferę, ale stres z tym związany jeszcze teraz mnie przerasta. Wybieram więc zadbanie o siebie i posiedzenie w swojej strefie komfortu, przygotowanie się do tego wyzwania. To znów mój wybór. Nie chcę jeszcze w to wchodzić i to ja o tym decyduję – nie mroki przeszłości, faza księżyca czy kwaśna mina tej drugiej osoby.

 

Żeby móc świadomie wybierać, potrzebuję pamiętać, że jestem całkowicie wolna i wszystko, co robię, robię z własnej woli. Nie muszę chodzić do pracy, nie muszę dbać o dom i nie muszę wspierać dzieci w regulacji emocji.
Mogę machnąć na to wszystko ręką i wybrać drinki.

Ale nie chcę.

 

Jak pomóc dziecku zmienić motywację do nauki?
Przygotowałam pakiet krótkich i treściwych materiałów, które mogą Ci w tym pomóc.

Jeśli zadajesz sobie pytania:

  • Dlaczego moje dziecko jest takie niezmotywowane?
  • Jak je zmotywować?
  • Jak sprawić, by dzieci robiły to, co jest do zrobienia?

– ten pakiet jest dla Ciebie.

Dowiedz się więcej

Czytaj więcej

Usłysz mnie!

Mój ostatni poród miał być fizjologiczny; lekarz prowadzący ciążę nie tylko taką możliwość dopuszczał, wręcz do niej zachęcał. Niestety, ze względu na obciążony wywiad położniczy, jak beznamiętnie medycyna określa trudne doświadczenia przyszłych rodziców, lekarze w szpitalu nie podskoczyli z radości na taki pomysł.

 

Chcąc zrozumieć tę znaczącą rozbieżność opinii, poprosiliśmy (ja i mąż) panią doktor w szpitalu o rozmowę. Pani doktor była elegancką, zadbaną kobietą w średnim wieku; powitała nas chłodno i nie kryła swojego zniecierpliwienia i irytacji wzrastającej z każdym naszym pytaniem. Odpowiadała szorstko i udzielała szczątkowych informacji, skupiając się głównie na odmalowywaniu w naszej wyobraźni najgorszych scen z sali porodowej. W którymś momencie przerwała nam i zadała pytanie, którego nie zapomnę do końca życia.

“Dlaczego chcą państwo narażać życie swojego dziecka?”

 

Wow. Nawet przez chwilkę o tym nie pomyślałam. Nie jestem kamikadze, bez większej refleksji narażającym otoczenie na zagładę dla realizacji swoich chorych ambicji. Chciałam tylko dowiedzieć się, dlaczego szpital ma inne zdanie niż mój lekarz.

 

Wobec takiego obrotu sprawy skapitulowałam. Podpisując zgodę na operację nie miałam jednak poczucia, że to moja decyzja, podjęta po przeanalizowaniu wszystkich “za” i “przeciw”. Dlatego, kiedy leżałam już na stole, a pani doktor zapytała niewinnie “Pani wie oczywiście, że może się pani nie zgodzić, pani decyduje”, nie kopnęłam jej tylko dlatego, że moje nogi nie podlegały chwilowo mojej woli.

 

To nie jest opowieść o nieludzkim szpitalu. Przyszły w nim na świat wszystkie nasze dzieci i doświadczyliśmy różnego podejścia, mniej lub bardziej wspierającego – nie zamierzam na tej podstawie uogólniać i wyciągać wniosków na temat służby zdrowia w Polsce, bezdusznych lekarzy czy chorego systemu. To nawet nie jest rozprawka o wyższości jednej formy porodu nad inną.
To opowieść o tym, jak niewiele potrzeba drugiemu człowiekowi – i jak trudno mu to czasem otrzymać.

 

Taka trochę terapeutyczna – bo żal po tamtych wydarzeniach miałam w sobie długo. W zasadzie uporałam się z nim niedawno, za sprawą pewnej rozmowy, dzięki której zrozumiałam, co było dla mnie sednem.

 

Nie to, żeby urodzić według swojej wizji.
Nie to, żeby przeprowadzić swoją wolę.
Tylko to, żeby być wysłuchaną i potraktowaną poważnie, nawet jeśli zdanie lekarza miało wciąż pozostać na nie wobec porodu drogami natury.
Chciałam być usłyszana i zrozumiana, nawet jeśli nie mogło stać się zadość moim pragnieniom. Chciałam, żeby mój pomysł nie został sprowadzony do fanaberii – raczej zyskał status należnej mu ważności.

 

To doświadczenie działa na mnie otrzeźwiająco za każdym razem, gdy dzieci przychodzą ze swoimi – w mojej ocenie nierealnymi, niewygodnymi lub zbyt niebezpiecznymi – pomysłami. Nie będą otwarte na moje tłumaczenia, dopóki nie zostaną wysłuchane, tak na serio i do końca. Nawet najbardziej wyszukane argumenty trafią w próżnię, jeśli to ja nie będę otwarta na ich pragnienia.

 

Potrzeby nie muszą być zawsze natychmiast zaspokajane, ale chcą być usłyszane.
Wysłuchanie rodzi zaufanie.

Czytaj więcej