Gdy nie da się zrobić nic więcej

Pytaniem, które powraca jak bumerang we wszystkich moich spotkaniach, szkoleniach i warsztatach dotyczących rodzicielstwa, jest: „Co, jeśli to nie działa?” TO, czyli jakikolwiek komunikat, pomysł, podpowiedź, coś co pomoże w trudnej sytuacji. Robiłam/mówiłam tak i nie podziałało. Dziecko dalej domagało się (czegoś), płakało, marudziło, jęczało, narzekało.

 

 

Przypomina mi się sytuacja, którą jakiś czas temu „przerabiałam” z najmłodszą. Robiłam z nią zakupy i nieopatrznie weszłam w alejkę ze słodyczami. Młoda, ujrzawszy ciastka, zaczęła się ich domagać. Nie miałam absolutnie zamiaru ich kupować, i to z niejednego powodu, o czym otwarcie ją poinformowałam.

 

Nie spodobało jej się to. Bardzo.

 

Zrobiłam wszystko to, co umiałam, by pomóc jej się uporać z tym faktem. Nie działałam rozpaczliwie, desperacko usiłując zapobiec jakiejś katastrofie, nie ukrywam jednak, że marzyły mi się zakupy w bardziej komfortowych warunkach niż towarzystwo jęczącego dwulatka – dlatego sięgnęłam po wszystkie znane mi narzędzia, które mogłyby tegoż dwulatka ukoić.

 

Miałaś ochotę na te ciasteczka, co? (w odpowiedzi zasmarkane taaaak i wzmożone pojękiwania).

Kupimy je w niedzielę. Pokażesz mi, które chciałabyś wtedy wybrać? (Nie i głośniejszy płacz)

Rozumiem. Nie chcesz w niedzielę, chcesz dzisiaj, teraz. (Taaaak!)

Niestety, dziś nie chcę ich kupować. Teraz pójdziemy do kasy i zapłacimy za to, co jest w koszyku.

(Płacz przybiera na sile).

Jesteś mocno rozczarowana, prawda?

(mogłam tego nie mówić, ona i tak nie słyszy. Milknę więc na dłużej)

 

Oczekiwanie w kolejce, płacenie oraz pakowanie zakupów przebiega przy akompaniamencie rozżalonego płaczu i przewijającej się regularnie frazy „Ja chcę ciastka!”. Co jakiś czas dorzucam swoje trzy grosze, aby przypomnieć, że nie jestem obojętna, raczej milcząco współodczuwająca.

 

 

Podobnie zatem wygląda droga do domu. I w domu również. Już już wydaje się, że jest spokój, sprawa zakończona – a ona wtedy znów zawodzi „Ja chcę ciastkaaaa!”. Mam nieodparte wrażenie, że ona już nawet nie wie, co to są ciastka, jęczy tak z rozpędu. Wygląda raczej na zmęczoną, niż sfrustrowaną z powodu ciasteczek.

 

Mija niemal dwadzieścia minut od wdepnięcia w nieszczęsną alejkę do całkowitego zamknięcia tematu. Wygasił się sam.

 

Nie byłam w stanie zrobić nic – w tamtym momencie – aby ten czas skrócić. Nie znałam takich słów, i do dziś nie znam, które natychmiast osuszyłyby łzy na twarzy mojej córeczki. Nie udało mi się odwrócić jej uwagi, zabawić, niewiele „uzyskałam” zaakceptowaniem jej emocji (poza samym – jakże ważnym –faktem zaakceptowania ich oczywiście).

 

I mam wrażenie, że wcale nierzadkie są sytuacje, gdy nic więcej nie można już zrobić.

Gdy dziecko marznie na spacerze, a do domu jeszcze dziesięć minut marszu.

Gdy na śniadanie nie ma ulubionego serka.

Gdy trzeba kończyć świetną zabawę i wracać do domu.

Gdy, gdy, gdy…

 

Gdy po prostu nic „nie działa” na dziecięcą frustrację, rozczarowanie, silne pragnienie, niezadowolenie. Nie czuję się w obowiązku rozweselać moje dzieci na siłę. Jasne, nie jest mi po drodze z nadąsanym kilkulatkiem, nie zamierzam jednak odbierać im okazji do doświadczania niewygodnych emocji i próby uporania się z nimi. Jeśli zechcą – mogą uporać się z moją pomocą, jeśli jednak nie – nie będę się narzucać. Jedyne, czego bardzo pilnuję, to aby nie poczuły się zignorowane, zostawione same sobie – co jakiś czas ponawiam zatem sygnał (werbalny bądź nie), że jestem obok, słucham i w razie czego – służę.

 

A reszta musi zrobić się sama.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Autentycznie

Kiedy rodzic naczyta się mądrych książek, weźmie udział w wielu szkoleniach i w ogóle dużo czasu poświęca refleksjom nad wychowywaniem dzieci, to zdarza się, że sporo wie. Wie, czego dzieci potrzebują, czemu zachowują się tak a nie inaczej, wie, jak należy postępować, a jak lepiej nie. No, w jakimś stopniu wie to wszystko – lepiej lub gorzej.

Wie na ten przykład, że pięcioletniemu dziecku warto dać zupełną dowolność w kwestii ubioru. Jasne, jasne, wiadomo – ubrania muszą być adekwatne do pogody, ale niech sobie młody człowiek sam komponuje zestawy, wybiera dodatki, określa styl. Rodzic wie też, że warto być otwartym na to, co mówią dzieci. Jeśli naprawdę na czymś im zależy, coś jest dla nich ważne – postanawia sobie, że postara się odpowiadać na te pragnienia. Oczywiście, taki rodzic ma świadomość, że należy szanować granice dzieci. Nie zmuszać ich do zaspokajania potrzeb fizjologicznych wtedy, gdy nie mają na to ochoty, czy w sposób, który im nie odpowiada. Nie będzie więc prawdopodobnie zmuszał swojego dziecka do jedzenia, nie będzie wywierał presji, by dziecko skorzystało z toalety przed wyjściem, jeśli zdecydowanie się temu sprzeciwia.

 

Zew rzeczywistości

Tak. W teorii rodzic ma świetnie wszystko przećwiczone. Luz, szacunek, tolerancja dla potrzeb dziecka i te pe. A potem odrywa się od teorii, bo woła go prawdziwe życie. Jego dziecko właśnie ubrało się do wyjścia. Wychodzą na spotkanie – niech to będzie, załóżmy, pierwsze spotkanie w zerówce. Niby nie musi być elegancko i oficjalnie, ale wiadomo – nie zaszkodzi dobrze wypaść. Również od strony wizualnej. Okazuje się jednak, że dziecko samodzielnie założyło przykrótkie spodnie (co one w ogóle robią w szafie?!) w kratkę, bluzeczkę w paski, jaskrawe skarpetki z dość sfatygowanym ściągaczem, a na głowie ma przydużą czapeczkę reklamową jakiegoś dziecięcego kosmetyku. Styl wybrany przez dziecko dość mocno kontrastuje z tym, jak wygląda jego całkiem elegancki rodzic – a już na pewno kontrastuje z jego wyobrażeniami na temat tego, jak powinno być dziś ubrane dziecko. Załóżmy, że do przedszkola jadą autobusem. Niemały kawałek. Subtelna prośba, by dziecko skorzystało z toalety przed wyjściem, spotyka się z kategoryczną odmową „Nie chce mi się siusiu”.

Ok, teraz Ci się nie chce, a za 5 minut nie będziesz mógł wytrzymać, zżyma się w duchu rodzic, uśmiecha się jednak wbrew sobie i rzuca lekko „Dobrze. Nie musisz.” Tuż przed wyjściem dziecko znajduje w torbie rodzica soczek w kartoniku.

Mogę? – pyta słodko.
Wolałbym nie, po powrocie, dobrze?
Ale ja chcę, proszę, ja chcę teraz!
Bardzo Ci zależy, tak?
Tak, tak, od dawna chciałem wypić taki soczek!
No, dobrze, niech Ci będzie. Tylko się nie poplam.

Wychodzą. Dziecko z zadowoleniem popija sok z kartonu. Jeszcze zanim wsiądą do autobusu, naciśnie kartonik zbyt mocno i obleje się pomarańczą. Być może rodzic zdusi w sobie przyganę „Przecież prosiłem, żebyś się nie poplamił!”, a może nie. W autobusie dziecko zacznie kręcić się niespokojnie, aby za chwilkę oznajmić:

 

Chce mi się siusiu.
Zaraz wysiadamy, poczekaj.
Ale ja nie wytrzymam! Muszę teraz!
Być może rodzic ugryzie się w język, zanim fuknie „Dlaczego nie zrobiłeś, kiedy prosiłem? Dlaczego nie skorzystałeś z toalety przed wyjściem?” A może nie ugryzie się, i wtedy prawdopodobnie usłyszy: „Bo wtedy mi się nie chciało”.

 

 

Wbijanie szpili

Kiedy dotrą na miejsce i spotkają mnóstwo innych dzieci, wylansowanych jak z żurnala, być może pożałuje, że pozwolił swojemu dziecku na tak wielką swobodę w wyborze stroju tym razem. Być może nic nie powie, uda mu się natomiast „wetknąć szpileczkę” i dać upust swojej frustracji w zupełnie inny sposób. Może będzie zniecierpliwiony. Może będzie go drażniła nieśmiałość dziecka wobec koleżanek i kolegów. A może właśnie wręcz przeciwnie, osądzi je, że robi z siebie pajaca przed wszystkimi. Znam to wszystko na wylot.

 

Wiele razy nie ugryzłam się w język, nie zdusiłam rosnącej w sobie pretensji, wiele razy wbijałam szpileczkę. Aż doszłam do wniosku, że jeśli mam składać dziecko na ołtarzu moich ideałów wychowawczych, to chyba wolę być po prostu sobą. Owszem, szanując potrzeby i granice dziecka, ale uznając również swoje. Nie daję sobie przyzwolenia na zamordyzm. Nie mówię „Albo zakładasz sukieneczkę, albo nigdzie nie idziemy!”. Nie lubię popadania ze skrajności w skrajność. Jeśli jednak wiem, że z czymś mi wyjątkowo nie po drodze, mówię o tym otwarcie „Słuchaj, zazwyczaj nie mam problemu z tym, co decydujesz się założyć na siebie.

 

Dziś jednak idziemy po raz pierwszy do twojej nowej grupy i chciałabym, abyśmy oboje byli odpowiednio ubrani. Jeśli ja ubiorę się schludnie, a Ty pójdziesz w przykrótkich spodniach, ludzie mogą pomyśleć, że nie dbam o ciebie tak, jak powinnam, że może nie stać nas na spodnie dla ciebie. Obie wiemy, ze to nieprawda, jednak nie chcę czuć się nieswojo z tego powodu. Czy w twojej szafie znajdą się inne spodnie, które mają dobrą długość?” (tak mniej więcej brzmiał mój tekst skierowany do pięciolatki i wysłuchała go z uwagą – nie jest więc wydumany i zbyt długi, jak sądzę). Tak, powołuję się w nim na to, co pomyślą inni. To też jest część mnie – cóż, zazwyczaj się tym nie przejmuję, jednak nieprawdą byłoby stwierdzenie, że w ogóle mi na zdaniu innych nie zależy. Gdyby tak było, nie zastanawiałabym się, jak się ubrać do pracy, nie myślałabym, jak przelać słowa na papier, nie poświęcałabym wiele uwagi temu, jak się komunikuję z sąsiadami. W pewnych granicach to zdanie innych jest dla mnie znaczące – jednak nie wyznacza mi całego życia.

 

W zgodzie ze sobą

Najmocniej odczułam potrzebę autentyczności dawno temu, gdy chciałam dość delikatnie pokazać dzieciom, że przed wyjściem – właśnie – warto skorzystać z toalety. Delikatnie, czyli bez zmuszania. Nie chcesz – ok. Wiedziałam już z autopsji, że zachcą, jednak pora roku sprzyjała ew. siusianiu na trawkę, wymyśliłam sobie zatem, że tak nieinwazyjnie to zrobimy. Że oni zobaczą, jakie to niewygodne, takie szukanie krzaczka, sami się przekonają, na własnej skórze, i po kilku razach będą skomleć pod drzwiami wc zanim wyjdą gdziekolwiek. Jasne. Jedyną skomlącą w tym eksperymencie byłam oczywiście ja.

 

Latająca w popłochu po wszelakich krzakach. Sycząca do dzieciom do ucha „Mówiłam, żebyś zrobił przed wyjściem!” I tak się skończyło doświadczenie. Ważąc ew. zyski i poniesione straty, doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, jak powiem otwarcie „Wychodzimy z domu – zależy mi, abyśmy mogli spacerować spokojnie i bez nerwów. Chcę, abyście sprawdzili w toalecie, czy na pewno nie chce Wam się siusiu – czasem wydaje się, że nie, a kiedy skorzysta się z wc, coś tam jednak poleci. Nie chcę wychodzić z wami, jeśli nie sprawdzicie, bo wiem, że to się zazwyczaj źle kończy”.

 

Bycie autentycznym nie jest łatwe, bo czasem jest troszkę w opozycji do tych fantastycznych teorii, które noszę w sobie. No, może nie w opozycji, ale trochę mi z nimi nie po drodze, po prostu. Jednak bycie nieautentycznym jest kłamstwem, a kłamstwo – jak wiemy – ma krótkie nóżki. Zamiast uginać się wbrew sobie, a potem stosować walkę podjazdową, wolę wykładać kawę na ławę, nawet gdyby miała zburzyć mój chwilowy święty spokój. Na dłuższą metę mimo wszystko się opłaca.


Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Niejadki

Codziennie, od jakiegoś czasu, w porze okołoobiadowej pada sakramentalne pytanie: “Mamo, co dziś na obiad?”

Jakkolwiek nie brzmiałaby moja odpowiedź, komentarz jest zawsze ten sam. “Bleee”.

 

 

Taki oto dialog prowadzę ze średniaczką w ramach nowej świeckiej tradycji rodzinnej. Miękkie matczyne serce skłania mnie czasem, by córce sprawić przyjemność i zaserwować wyklęte frytki tudzież pizzę. Jednak zazwyczaj podaję to, co zaakceptuje cała rodzina, i co zmieści się w worku “w miarę zdrowe jedzenie”. Niestety – “ w miarę zdrowe jedzenie” nawet okraszane makaronem czy ziemniaczkami, nie zyskuje uznania w oczach mojego dziecka. “Zjem tylko makaron” oświadcza córka z godnością, po czym przez pół posiłku wydłubuje skrupulatnie wszystkie warzywa z tegoż. Przy czym każdy milimetrowy paproszek podsuwa mi pod nos i żąda jednoznacznej odpowiedzi, co to takiego – papryka, pomidor, czy przyprawa?

 

 

Ponieważ przez pierwszą połowę swego dotychczasowego życia jadła przykładnie wszystko, zawsze i wszędzie, a dodatkowo jestem dość liberalna w kwestiach żywieniowych (tzn. nie notuję specjalnie ile i czego dzieci zjadły ani w jaki sposób powinny przy najbliższej okazji ewentualne niedobory uzupełnić), machnęłam ręką. Nie chce, nie je.

 

Tydzień, dwa, trzy…mijały kolejne, a ona konsekwentnie “zjem tylko makaron” i wydziubuje te warzywka. Czasem, mimowolnie, wyrwało mi się moralizatorskie “Nie możesz ciągle jeść tylko chleba i makaronu, trzeba jeść warzywa!”. Bez odzewu raczej – tzn. dziecko coś mruknęło i dołożyło sobie radośnie kolejną porcję makaronu saute.

 

Trochę się jednak martwiłam, a może uczciwiej byłoby napisać – irytowałam, gdyż podobne zachowania reprezentował już pierworodny. Wszystko blee, warzywa to twój wróg,
a z obiadów najchętniej pierogi z Biedronki.

 

Aż tu odnotowałam, że pierworodny zjada posiłki, które pierwsze kwalifikowałam do odstrzału w jego przypadku. Np. kasza gryczana z warzywami. Omlet z groszkiem. Pietruszka w zupie, szczypiorek na pomidorach. Wsuwa pięknie kolejne targane przeze mnie z ryneczku warzywa, aż mu się uszy trzęsą. Nieustannie prosi o dokładkę, nawet gdy uważam, że wyjątkowo mi coś nie wyszło. Prawie każdy obiad jest smaczny, a jeśli nawet nie jest, to je bez kwękania.

 

Przejdzie jej, powtarzam sobie zatem w duchu, nakładając skromną porcję obiadu
(na popołudniowy spacer zabieram suszone jabłka, znikają co do jednego). Przejdzie jej, jak i jemu przeszło, i znów wróci ta moja kochająca jeść córeczka (teraz też kocha, tylko bardzo wybiórczo).

 

I tylko trochę mi żal, że ta dwulatka, która na hasło “jedzenie” rzuca wszystko i biegnie do kuchni, która przy stole jest pierwsza i ostatnia wstaje, która kocha wszystko, co w maminej kuchni powstaje – lada moment zacznie wydłubywać warzywka z makaronu…

 

Na szczęście wtedy już średniaczka powinna wejść w aktualny etap pierworodnego, czyli rozsmakowywać się w jedzeniu na nowo.

 

A jeśli nawet nie, to my – rodzice – lubimy jeść. Nawet bardzo 🙂

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Nie

Może jestem dziwna, a może wcale – dość, że miewam problemy z odmawianiem moim dzieciom. Spędzam z nimi naprawdę dużo czasu, poświęcam ogrom uwagi, jestem na niemal każde zawołanie.
A jednak sytuacje, w których mam powiedzieć dzieciom NIE, często
powodują u mnie cierpnięcie skóry.

 

 

Czasem, gdy po całym upojnym dniu zdarza mi się odmówić zabawy w dzidziusia
(bo jeszcze się tego dnia nie pobawiłam, a może nawet już kilka dni), poczytania na dobranoc (święty obowiązek!) czy prowadzenia ożywionej dyskusji na temat kondycji toruńskich zawodników żużlowych – zwyczajnie mam jakiś wewnętrzny wyrzut.
Jeszcze gorzej jest, gdy wychodzę wieczorem. Bez dzieci.

 

Jak to, bez nas? pytają zdziwione.
Tak, muszę iść się trochę zrelaksować.

To nie możesz w domu?

 

Ano nie mogę. I chociaż wiem, że nie mogę, że potrzebuję pobyć bez nich, poza domem, dla swoich spraw i przyjemności, to już poczęło się we mnie jakieś smrodliwe poczucie winy, które pęcznieje z godziny na godzinę.

 

Rozum….

Przed popadnięciem w obłęd ratuje mnie rozum. Bo, rozumem to ja doskonale wiem, że dla dobra naszych wzajemnych relacji, dla swojego zdrowia psychicznego i dla krzewienia prawidłowych wzorców budowania związków, powinnam dbać o siebie i swoje potrzeby.

 

Czyli czasem odmawiać. Kiedy? Ano wtedy, kiedy czuję, że chcę odmówić. Kiedy naprawdę nie chce mi się gadać, bawić, czytać. Niekiedy nie chce mi się trochę, ale wiem, że dla dzieci to ważne, więc próbuję się przemóc. I jest fajnie.

 

A czasem wiem, że się akurat nie przemogę. Będę czytać bez uczucia, bawić się z posępną miną, rozmawiać nie słuchając. Po co to komu? Przecież dzieci zwietrzą natychmiast nieautentyczność, być może poczują się zaniepokojone, zrobi się nerwowo, a ja – z moimi napiętymi do granic nerwami – nie udźwignę tego i rozpęta się burza.

 

…i serce

Wszystkie te myśli kotłują mi się w głowie, gdy dopełniam wieczornego rytuału przy średniaczce. Zawsze zostaje nam jakiś niedobitek – dziecko, które akurat najbardziej ociąga się z położeniem do łóżka. Tego dnia jest to nasza starsza córka. Widocznie dopomina się jeszcze kontaktu ze mną – tego kontaktu domaga się też sterta prania do wyprasowania oraz jakieś drobiazgi do zszycia. Jasne, prasowanie nie zając, wiem – jednak powtarzanie sobie tej mantry przez ponad 2 miesiące obrzydło mi doszczętnie. Dziś wieczór z żelazkiem, drogie dziecko.

 

– Poczytasz mi?
– Dzisiaj nie. Mam parę rzeczy do zrobienia. Jeśli chcesz, możesz usiąść przy stole i jeszcze porysować albo coś sobie porobić – ja będę prasować w tym samym pokoju.

– No dobra – mówi z ociąganiem, lekko zawiedziona.

 

O dziwo, łatwe uzyskanie jej zgody potęguje we mnie wyrzut. Co ze mnie za matka, mogłam jej przecież poczytać tą chwilkę, biedne dziecko tak łaknie mojego towarzystwa. Jednak słowo się rzekło, zaczynam walkę z toną pogniecionych ubrań. Córka w tym czasie papla wesoło o jakichś bzdurkach mniejszych i większych, zdaje się po chwili już nie pamiętać tego odrzucenia, które we mnie wyżera coraz większą dziurę.

 

– Wiesz mamo – stwierdza w którymś momencie – fajne jest życie! Cieszę się, że mogę żyć.
I bardzo Cię kocham.

 

Przykuta do żelazka, cudem nie padam z wrażenia. I w zasadzie nie wiem, dla kogo odmawianie jest trudniejsze – dla mnie, czy dla nich.

 

Foto: Unsplash

Czytaj więcej